Przejdź do treści

Sevilla – Maraton SZYBCIEJ niż 140 minut

Wielki, niebieski ekran z cyfrowym zegarem wybijającym kolejne sekundy biegu, zobaczyłem 250 m przed metą, gdy wbiegłem na ostatnią prostą maratonu w Sevilli. 250 m w tempie 3:19/km pokonuje się w czasie 50 sekund. Wiem to doskonale, obudzony w środku nocy mogę powiedzieć, jaki czas powinien mieć maratończyk po 34 km biegu, jeśli biegnie na złamanie 2:20. 12 lat to wystarczająco długi czas, żeby nauczyć się wszystkich międzyczasów na pamięć. Teraz też już wiedziałem – w kolejnych 50 sekundach zamknę historię, którą piszę przez całe moje dorosłe życie. 12 lat pasji, przygód, upadków, wzlotów, wyrzeczeń, wzruszeń i radości – zamknięte w 140 minutach wysiłku na ulicach Sevilli. Łzy zaczęły mi napływać do oczu, sam nie wiem z jakich emocji – radości, niedowierzania, ulgi. Przez te 50 sekund myślałem o Asi, o moim zmarłym tacie, o mojej mamie, o tych wszystkich osobach, które spotkałem na swojej biegowej ścieżce przez 12 lat. Łzy poleciały po policzkach. „Darek?! Co myśmy zrobili?!” – powiedziałem w głowie sam do siebie, wspominając moment, gdy podchmielony na ławce w parku deklarowałem przed kumplem, że 2:20 w maratonie to ja zrobię z palcem w nosie, wiedząc wtedy o bieganiu tyle, że to coś szybszego niż marsz.
Nie pamiętam, czy wzdłuż trasy byli kibice, czy ktoś mnie wyprzedzał – widziałem tylko rozmazany od łez zegar i czas 2:19:12. Rozłożyłem ręce, spojrzałem jeszcze raz w niebo, zasłoniłem twarz dłońmi i pomyślałem: „Kurwa, MY naprawdę to zrobiliśmy!”.

W drogę do Sevilli wyruszyłem w 2011 roku

Na liście przebojów królował wtedy utwór „Radio Hello” zespołu Enej, a Franciszek Smuda przygotowywał reprezentację do Euro w Polsce i na Ukrainie. Minęło wiele lat, a ja wybierałem się na maraton w stolicy Andaluzji, który odbywał się 19 lutego 2023 roku z tym samym celem, który postawiłem przed sobą 12 lat wcześniej. Niestety los sprawił, że pierwszy raz w życiu na maraton podróżowałem bez Asi. Nie było mi lekko z tego powodu, ponieważ jesteśmy drużyną. Tym razem Asia supportowała mnie zdalnie, samej walcząc o poprawę własnego zdrowia. Jak się bowiem okazało, cholerstwo, które dopadło mnie podczas końcówki obozu na Cyprze, zaczęło atakować moją małżonkę – dokładnie te same objawy: ból gardła, drażniące uczucie zalegania flegmy w gardle i dokuczliwy kaszel. Naprawdę mianem cudu należy określić to, że ja sam pierwszy dzień bez bólu gardła od 14 dni zaliczyłem dopiero w sobotę w przeddzień maratonu. Nie wiem, czy to możliwe, ale to była jakaś reakcja obronna organizmu, który wiedział, że idzie maratoński wpiernicz i wykasował do zera wszystkie dolegliwości na 24 h przed startem. W podróży nie byłem jednak samotny, ponieważ do Sevilli leciałem razem z Łukaszem, dobrym kolegą, wspólnie z którym od lat pracujemy nad poprawą jego formy i maratońskimi postępami. Zastanawiałem się, kto kogo bardziej wykończy z przedstartowymi humorkami, ale chyba był remis. 🙂

Expo, odbiór pakietów i krótkie zwiedzanie Sewilli zaliczyliśmy w piątek. Klasycznie jak przy tego typu imprezach w Hiszpanii, organizator całe targi zorganizował w hali sportowej oddalonej od centrum ładny kawałek drogi, ale absolutnie nie zamierzam na to narzekać, ponieważ komunikacja miejska jeździła zgodnie z rozkładem, a moje doświadczenie podpowiada, że czym bardziej na południe człowiek podróżuje, tym interpretacja rozkładu jazdy jest swobodniejsza. Samo expo jak na maraton z ok. 10 000 uczestników nie było imponujące. Muszę natomiast napisać, że strefa Asicsa (partner techniczny imprezy) była przygotowana z rozmachem i nie piszę tego, bo jestem z Asicsem związany jako biegacz, po prostu naprawdę dawno nie brałem udziału w tak dużej imprezie pod względem liczby uczestników i widocznie w ostatnich latach standardy poszły mocno w górę. Inni producenci też zapewne idą do przodu i mega miło na to patrzeć.

Brak efektu „wow” podczas expo rekompensowało samo miasto. Podczas 7 km piątkowego rozbiegania zrobiłem więcej zdjęć, niż robię zazwyczaj podczas tygodniowego urlopu. Po prostu jest tam pięknie – architektura, roślinność, bardzo czysto. Mnóstwo knajpek na każdym rogu, wąskie urokliwe uliczki, pyszne jedzenie, które oglądałem, zagryzając nerwowo suche wafle ryżowe i łypiąc z zazdrością na wyluzowanych turystów, pijących czerwone wino. To wszystko przy 20 stopniach i słoneczku w środku lutego. Tak można żyć!

Trudno jest jednak żyć, czekając na maraton. Mnie ostatnie 48 h przed startem niszczą psychicznie. Jestem pracoholikiem, wiem o tym, pracuję nad sobą – ale wiem też, że przed biegiem trzeba odpoczywać, odciągnąć myśli od spraw zawodowych, mądrze zjeść i czekać. To czekanie mnie zabija. Na książkę brakuje mi koncentracji, na seriale cierpliwości. Zainstalowałem na telefonie Pokemony i przez większość czasu w sobotę expiłem Bulbazaura, choć ostatni raz w tę grę grałem kilka lat temu. Czas płynął bardzo wolno, a ja rozmyślałem, czy jutro też wskazówki zegara będą przesuwać się tak leniwie? W końcu odłożyłem telefon i przed snem jeszcze raz w głowie prześledziłem całe przygotowania. Wiedziałem, że jestem w formie życia. Tydzień wcześniej zasmarkany, zakaszlany, zrobiłem 5 km w czasie 15:04. Na treningach robiłem biegi ciągłe po 13 km w tempie mojej życiówki na 10 km i czułem się przy tym świetnie. Gdyby nie ta cholerna infekcja, to zuchwale poczytałbym jeszcze przed biegiem, jakiego szampana warto wypić w Andaluzji. A tak – zastanawiałem się, co będzie, gdy pobiegnę słaby bieg? Może zapisać się na Paryż na początku kwietnia? Albo na Barcelonę? Przecież jutro się nie uda! Piszę to szczerze, z całego serca – leżałem w łóżku i sprawdzałem, gdzie mogę jeszcze wystartować tej wiosny, ponieważ bałem się, że nie podołam, że nie dźwignę oczekiwań własnych i kibiców. Pomyślałem, że czuję się taki słaby… aż zasnąłem.

W drodze na linię startu

Bułka, dżem, toaleta, plastry na sutki, wazelina w inne miejsca, żel w rękę, toaleta – no i w drogę! Start odbywał się o godzinie 08:30. Słońce wstawało 30 minut wcześniej i wtedy też zakończyłem krótką rozgrzewkę, oddałem rzeczy do depozytu i zacząłem przemieszczać się w kierunku startu zgodnie z organizacją miasteczka dla biegaczy. Nagle zrobiła się 8:15, a ja nawet nie byłem w strefie startowej, przed główną bramą, przez którą wpuszczano tylko biegaczy, powstał potężny zator. Atmosfera zgęstniała, bo każdy napierał nerwowo na wejście. Nagle poczułem się, jakbym brał udział w koncercie i znajdował się pod samą sceną, pomyślałem, że jeśli tak skończy się mój pierwszy atak na 2:20 w maratonie to spalę się ze wstydu – zawodnik poległ na 500 m… przed startem. Tłum parł coraz mocniej i jakimś cudem wypluł mnie wprost przed dosłownie jednego faceta z ochrony, który osobiście sprawdzał każdego biegacza, czy ten posiada numer startowy! Bałem się o hiszpański luz, a tymczasem niemal poległem przez urzędniczą skrupulatność. Gość dostawał zeza, ale za punkt honoru wziął sobie sprawdzenie każdego osobiście! Z drugiej strony szanuję go – miał ten sam mental, co ja – zrobić wszystko, jak najlepiej potrafił! Do mojej strefy startowej wpadłem dosłownie 4 minuty przed startem. Tętno miałem pewnie w okolicy maksymalnego, a pobudzony byłem tak, jakbym wchodził za te 4 minuty do oktagonu, a nie ruszał na ponad 2 godziny biegu. Rozgrzany do wali, przepchnąłem się jeszcze na przód mojej strefy startowej, która dedykowana była dla zawodników szybszych niż 2:45 w maratonie, ale nie łapiących się do elity wyścigu. Przywilej startu w elicie był dla osób z aktualną życiówką w maratonie poniżej 2:16. Co ciekawe nie była to pierwsza linia frontu, bo przed elitą znajdowała się jeszcze strefa dla „World Elite” – osób zaproszonych przez organizatora na wydarzenie. Co tu dużo mówić – przede mną stało około 150 zawodników z lepszymi rekordami życiowymi.

3…2…1… START!

Strzał startera wybrzmiał doniośle, a ja razem z olbrzymią masą biegaczy ruszyłem na ulice Sevilli walczyć o jak najlepszy czas. Mimo dużego bagażu doświadczeń nigdy nie biegłem w tak mocno obstawionym biegu. Pierwsze 500 m pracowałem więcej łokciami niż nogami. Pierwszy kilometr wybił w czasie 3:13, a ja wciąż rozglądałem się wokół, próbując zlokalizować czołówkę biegu kobiecego. Wiedziałem, że rekord trasy kobiet wynosi 2:18:50 i wiedziałem, że organizator przewidywał pokaźną nagrodę za jego pobicie. Oczywistym było to, że grupa najlepszych pań będzie biegła na ten czas. Wreszcie dostrzegłem liderki biegu i stopniowo zbliżyłem się do ich grupki. Drugi kilometr wybił mi w 3:09. Przez chwilę pomyślałem, że jak towarzystwo się nie uspokoi przez kolejne dwa kilometry, to ten bieg zakończy się piękną katastrofą. Na szczęście stery nad prowadzeniem grupy przejął pacemaker liderek. Nasza grupa powiększyła się do ok. 30-35 osób, a tempo na kolejnych kilometrach wróciło do prognozowanego – 3:15, 3:16, 3:14. W ten oto sposób pierwsze 5 km pokonaliśmy w 16:10.

Kolejne kilometry leciały, a przed nami pojawił się wóz organizatora biegu z wielkim zegarem, na którym na bieżąco mogliśmy śledzić upływający czas. Zaliczyłem w swoim życiu wiele biegów ze światową czołówką kobiet i obecność auta z wielkim zegarem, który jedzie przed Tobą, to ogromny atut. Nie mam pojęcia dlaczego, ale to bardzo motywujące. Czerpałem energię z tego dziwnego zjawiska i cały czas robiłem swoje. Co kilkadziesiąt sekund kontrolowałem, czy jestem na tyle rozluźniony, żeby czuć, że policzki drgają mi przy każdym kolejnym kroku, czy ręce są luźno, czy oddech nie jest płytki – maraton to 42 km i 195 metrów ciągłego kontrolowania tego, czy Twoje ciało jest rozluźnione. Ekonomia, ekonomia i jeszcze raz luz. 10 km minęliśmy w czasie 32:27. Czyli 44 sekundy szybciej niż przewidywało tempo na złamanie 2:20. Paradoksalnie nieco mnie to martwiło, ale tym razem byłem zdany na łaskę naszej grupy. Samotny bieg kilkadziesiąt metrów z tyłu „zgodnie z rozpiską” byłby absolutnym frajerstwem. Może to brzmieć, jakbym był biegowym konformistą, ale dostosowanie się do grupy w tej sytuacji było zdecydowanie lepszym posunięciem.

Cham na wodopoju

W piciu z plastikowego kubka nie ma nic skomplikowanego. Czynność do opanowania w wieku kilku lat. Picie podczas biegu to już nieco większa trudność – trzeba połknąć płyn, a już niekoniecznie powietrze, żeby nie nabawić się kolki. Picie z plastikowego kubeczka, który chwyta się w biegu z prędkością 18 km/h to jest naprawdę ostra jazda. Pisząc „ostra jazda” mam na myśli to, żeby każdy, kto w to wątpi wsiadł na rower, rozpędził się do tej prędkości i spróbował przejąć tekturowy kubeczek trzymany statycznie przez wolontariusza, który uczy się go podawać na pierwszych 100 osobach podczas biegu. Jak jesteś sprawny, to masz szansę na 30-40 ml picia. No ale, da się tego nauczyć i przywyknąć. Żałowałem nieco, że nie należę do elity biegu, ponieważ osoby z tej grupy mogły dostarczyć organizatorowi swoje bidony z piciem, które ten umieszczał na specjalnie oznakowanych stołach przed punktami z wodą. Żałowałem tylko do 15 km. Facet z elity, który biegł przede mną, chwycił bidon ze stołu nr 2 – obejrzał go, krzyknął „Fuck!” i odłożył go 30 m dalej na stole nr 6. No i cyk – właśnie pozbawił kogoś specjalnie przygotowanego napoju. Brawo Ty! Biegnę za tym gościem, wpadamy w strefę z wodą w kubeczkach i dosłownie jakbym widział scenę z Igrzysk Olimpijskich w Tokyo – gość próbuje chwycić od wolontariuszy kubeczek, ale jest totalnym melepetą i seryjnie wytrąca 6, 7 może 8 kubków z rąk wolontariuszom i dalej się nie napił – a ja biegnę za nim, woda chlapie mi po gębie, a napić się nie mam czego! Tak się w******łem na gościa, że myślałem, że zaraz odbezpieczę żel energetyczny i wystrzelę mu w oczy. Chwyciłem dosłownie ostatni kubeczek z wodą i zerknąłem na zegarek – czas na 15 km: 48:53 – jest dobrze! Trzeba o tym zapomnieć i robić swoje!

Półmaraton w 1:09:12

Wreszcie przekroczyliśmy półmetek biegu, choć słowo „wreszcie” nie jest do końca stosowne. Godzina biegu z lekkim hakiem minęła mi dosłownie jak jedna chwila. Byłem w takim transie i koncentracji, że kolejne kilometry wybijały mi dosłownie za pstryknięciem palców. Czas na połówce cieszył i martwił zarazem. Moja życiówka na dystansie półmaratonu jest raptem o 15 sekund szybsza, a tymczasem przede mną było jeszcze drugie tyle trasy do pokonania. Czułem coraz większe zmęczenie i widziałem je również po innych zawodnikach – głęboki oddech, mniej sprężysty krok, przygarbiona sylwetka – po tylu latach obserwowania innych maratończyków, człowiek wie, kto z Twojego otoczenia za moment pożegna się z grupą. Wiem, że to, co piszę, jest brutalne, ale taki właśnie jest maraton. Z jednej strony chcesz, żeby inni trzymali tempo jak najdłużej, bo bieg w grupie jest w Twoim interesie, z drugiej – to Twoi konkurenci i instynktownie oceniasz ich stan i szansę na utrzymanie się w grupie.

30 km – czas selekcji

Jeszcze na 25 km biegu byłem na 106 pozycji, wciąż otoczony innymi maratończykami i biegłem równym tempem, trzymając średnią poniżej 3:19/km. Nasze szyki zaczęły się jednak luzować i w okolicy 26-27 km biegu pierwszy raz tego dnia wziąłem ciężar prowadzenia naszej grupy. W zasadzie taka robota nie różni się niczym od biegu na tyle grupki, tyle tylko, że nie widzisz nikogo innego przed sobą. Zerknąłem przez ramię dopiero przed 30 km biegu – nagle z 35-30 osób nasza grupka skurczyła się do 8 osób, w tym liderki biegu i pacemakera, który prowadził jej bieg. Świetnie oddaje to 91 pozycja, na jakiej zameldowałem się w tym punkcie kontrolnym. Czas selekcji rozpoczął się na dobre.

Na 10 km przed metą biegłem już tylko z 2-3 osobami, z którymi dawaliśmy sobie zmiany. Byłem już mega zmęczony. Gdy wybiegliśmy na długą prostą pod wiatr, od razu zacząłem w głowie liczyć „ile mogę zwolnić”, aby zrealizować cel – typowe przejście do defensywy. Nogi robiły się cięższe, powietrze coraz cieplejsze, w gardle czułem suchość, a żołądek zaczynał przypominać wyżymaną szmatę. Czułem też po dłoniach, że luz i swoboda zaczyna zanikać, coraz mocniej ściskałem w dłoni żel energetyczny. Jednocześnie zaczynałem wątpić, a z drugiej powtarzałem sobie: Dajesz Andrzej! Ogień z dupy! Tak blisko jeszcze nie byłeś! Trzeba chwytać szansę… a ta w końcu była spora, bo cały czas miałem kilkadziesiąt sekund zapasu, choć kto zaliczył bombę na końcówce maratonu, ten wie, że kilkadziesiąt sekund zapasu to tak złudne poczucie bezpieczeństwa, jak trzymanie kapitału życia w Amber Gold.

Tuż przed 35. km biegu wbiegliśmy na kolejny punkt z wodą, biegłem w tym momencie 2 kroki za liderką biegu. Nagle – dosłownie w jednej sekundzie, dziewczyna wyhamowała do zera, zrobiła ruch ciała w prawo, a potem w lewo i niespodziewanie cofnęła się do stolika ze swoim bidonem! Ja pierdzielę! Wiem, że bomba, wiem, że zamęczenie – ja też miałem opóźnione ruchy i percepcję, ale czy przygotowanie się z tego, po której stronie będzie czekał na Ciebie bidon, jest tak skomplikowane? O mały włos, a zostalibyśmy gwiazdami biegowego tik-toka. Oczami wyobraźni widziałem nagłówek w gazecie: „Liderka biegu w Sevilli uległa zderzeniu z innym biegaczem, tracąc szansę na sowitą premię. Oboje są hospitalowani – kobieta na chirurgii, facet na oddziale psychiatrycznym.”. Od tych akcji na punktach z wodą zacząłem czuć się jak gnu na safari – z jednej strony muszę się napić, żeby przetrwać, a z drugiej wiem, że czeka na mnie zagrożenie w postaci krokodyla, mającego inny plan na moje popołudnie.

Samotny rajd w stronę mety marzeń

Grupa rozpadła się w pył – ja na 36 km trasy zostawiłem w tyle liderkę biegu. Miałem straszną bombę, ale każde kolejne 100 m trasy z zachowaniem dobrego tempa, dawało mi poczucie zbliżania się do upragnionego celu. W głowie przeliczałem tempo, dystans, stratę, nadwyżkę w czasie – wszystko, co tylko się dało i nie dało, po to, żeby odwrócić uwagę od bólu i zmęczenia. Nigdy tego nie planuję, a zawsze mój mózg ucieka w stronę obsesyjnego liczenia czegokolwiek, żeby tylko nie koncentrować się na zmęczeniu.

Biegłem samotnie, bez wozu z oficjalnym pomiarem czasu przed sobą, wyprzedzając co raz to kolejnych zawodników z czerwonymi numerkami startowymi, którzy należeli do elity wyścigu – to dawało mi dodatkową energię, na kolejnych kilkanaście sekund walki – ja z żółtym numerkiem, bez spektakularnej życiówki w maratonie, będący Piotrusiem Panem biegania, kierujący się od zawsze pasją, mijam świetnych biegaczy, którzy należą do elity w jednym z najmocniej obsadzonych biegów na świecie!

Na 40 km złapałem czas 2:11:48 – już czułem! Już czułem! Wytrzymać jeszcze chwilę, jeszcze moment! Byłem w ofensywie – ponownie! Wiedziałem, że puchnę, ale wiedziałem też, że jak trzeba będzie, to końcowe 2 km pokonam na czworakach, ale będę walczył do końca!

Tuż za 41. km zrównał się ze mną holender Piet Wiersma. Biegliśmy razem przez 30 km, potem ja nieco przed nim, teraz okazało się, że podążał kilka sekund za mną. Gość jest brązowym medalistą Mistrzostw Świata w biegu na 100 km z zeszłego roku. Życiówka 6:18, lepsza o 4 minuty od rekordu Polski. Nie spojrzeliśmy na siebie – w jednej chwili wyrzuciliśmy z siebie: „Come on!”. To jest ta piękna strona sportu – rywalizujemy, ale wiemy, że jesteśmy na ostatnich metrach i walczymy do końca, zagrzewając się do walki!

Ostatni zakręt i wreszcie ostatnia prosta – 250 m do mety, a nad nią niebieski ekran z czasem biegu – ja już wiedziałem. Najpiękniejsze 50 sekund na trasie maratonu w moim życiu. To naprawdę się wydarzyło!

To radość, czy strach przed nieznanym?

Za linią mety zryczałem się jak bóbr. Wyściskałem Pieta i opowiedziałem mu, dlaczego tak się cieszę, nie obchodziło mnie, że gość kilka chwil po maratońskim wpierdzielu może uznać mnie za świra – musiałem komuś to opowiedzieć. Nie wiem, czy nie byłem jednym z pierwszych osób na mecie z żółtym numerkiem, więc musiałem pokonać dobre 1,5 km okrężną drogą do depozytu. Szedłem jak zombie, łkając pod nosem i przeżywając przeróżne emocje. Wszystkie osoby z obsługi patrzyły na mnie i widząc moją twarz, uśmiechały się szeroko, mówiąc: „Bravo!”. Łzy wymieszane z uśmiechem to język międzynarodowy – wiesz, że wyrażają szczęście.

Wreszcie odebrałem moje rzeczy i zanim zdążyłem zadzwonić do Asi, zobaczyłem na ekranie kilkadziesiąt sms-ów, multum wiadomości na Facebooku, Instagramie, mailu! Wiedziałem, że wiele osób mnie wspiera, czułem ten doping, ale to było wariactwo! Dodzwoniłem się do Asi i oboje się rozkleiliśmy. Tyle lat, tyle pracy, tyle poświecenia. Ja po prostu chciałem sobie pobiegać – wierzyłem w 140 minut, ale nie spodziewałem się tego, jaką historię razem napiszemy. To jest dla mnie najpiękniejsze w tym wszystkim – jestem w cholerę daleko od światowej czołówki maratonu, nie mam szans pojechać na Igrzyska, ale napędzany pasją i wsparciem innych, napisałem historię o chłopaku ze Szklarskiej Poręby, który kocha sport i stara się nim zarażać innych. Ja swoje Igrzyska wygrałem.

Przez pierwsze dwa dni po biegu zajmowałem się 3 rzeczami na przemian – jadłem, piłem i odpisywałem na gratulacje. Usłyszałem wielokrotnie, że to inspirująca historia, że motywuję do działania, że jestem wzorem wytrwałości i konsekwencji, że mam niezłomny etos pracy. Jeżeli tak jest – to jestem z tego powodu przeszczęśliwym człowiekiem. Zawsze napędzany byłem dobrym słowem innych biegaczy, wierzę, że ta dobra energia po prostu wróciła do każdego, kto kibicował mi przez te 12 lat. Chcę zakończyć tę relację ważnymi słowami, które mnie i Asię definiują w wielkim stopniu:

Podążaj za marzeniami!

Podziękowania

Myślę, że spokojnie mógłbym zrobić osoby wpis z samą listą osób, którym chcę złożyć szczególne podziękowania za to, że mogłem zrealizować własne marzenie. Wszystkim dziękuję z całego serca. Szczególną rolę w rozwoju projektu 140 minut zawdzięczam:

Mojej żonie – Joannie Antoniak-Witek. Miłość i wsparcie, jakie otrzymuję od Ciebie od lat, jest nie do opisania. Zaczynałem biegać, gdy byłaś moją dziewczyną, robiłem to naprawdę dobrze, gdy byłaś moją narzeczoną. Projekt kończę, gdy jesteś moją żoną. Dziękuję Ci Asiu za każdy dzień życia!

Mojej mamie i mojemu tacie – Ewie i Władysławowi Witek. Za wychowanie, zarażenie pasją do sportu, zaszczepienie we mnie wytrwałości, konsekwencji i cierpliwości. Za nieustający doping i wsparcie.

Wrocławskiemu Iten: Grzegorzowi Gronostajowi, Adamowi Putyrze i Jackowi Sobasowi. Grześkowi za setki godzin wspólnych rozbiegań i często burzliwą dyskusję o treningu. Adamowi za analityczną duszę i motywowanie mnie własnymi wynikami. Jackowi za to, że wśród nas, miłośników twardych danych, był stróżem tego, aby sport dawał radość na co dzień, a nie tylko w chwilach wygranych zawodów.

Marcinowi Chlebowiczowi – trenerowi od przygotowania siłowego, za skrupulatność oraz odporność na moje protesty przed kolejnymi ćwiczeniami – i tak już od 5 lat.

Adamowi Kleinowi – redaktorowi naczelnemu portalu bieganie.pl w latach, gdy rozpoczynałem swoje bieganie i projekt „140 minut”. Fundament mojej wiedzy i filozofii treningowej ma swoje źródło właśnie w tym miejscu.

Piekielnym Warszawa, a w szczególności Bartkowi Olszewskiemu, który motywował mnie przez lata do ciężkiej pracy, przecierał szlak dla ambitnych amatorów w naszym kraju i dostarczał niesamowitych emocji swoimi startami.

Jackowi Darnowskiemu, za zaufanie, gdy byłem jeszcze młodym szczylem z mlekiem na wąsie, przyszedł do mnie i powiedział, że widzi we mnie potencjał i chce, żebym został jego trenerem. Dziś dzięki temu żyję pasją i z pasji.

Dziękuję.
Mamy to!

40 komentarzy do “Sevilla – Maraton SZYBCIEJ niż 140 minut”

  1. Tak właśnie podejrzewałem, że pojawi się nawiązanie do Bartka Olszewskiego. Gość wylał ogromny fundament pod morale i pasję setek, jak nie tysięcy osób, w tym moje.
    Andrzeju, gratulacje (pewnie tysięczne, ale…). Przekroczyłeś w moim odczuciu Rubikon. Aż się boję, co dalej. Życzę Ci i sobie, aby ten strach trwał latami. Kłaniam się niziutko.

  2. Andrzej,
    Chyba najpiękniejszy opis maratonu, jaki dotychczas czytałem i jedna z najpiękniejszych historii o bieganiu. Inspirujesz, jesteś niesamowity! Ostatnio pytałeś na FB o pomysl na kolejny cel – ja jestem za tym, abyś napisał książkę o Twoich ostatnich 12 latach, o projekcie, o wzlotach i upadkach, które wspominałeś. Piszesz równie super jak biegasz i jestem pewien, że książka byłaby genialna 😉
    Pozdrawiam serdecznie!

    1. W sporcie podobno chodzi na samym końcu o emocje, a opisywanie tych własnych nie zawsze jest lekkie, ale tez finalnie jest bardzo satysfakcjonujące. Kiedyś gdy zacznę oszczędzać nogi, pewnie coś powstanie.
      Dzięki za bardzo miłe słowa!

  3. To był kolejny Twój MARATON, który śledziłem z zapartym tchem! Twoja postawa motywuje. Świetna robota! Gratuluję i do zobaczenia na biegowych ścieżkach 😉

  4. Gratulację! Sprawdzenie wyniku było pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po wstaniu po nocnej zmianie i na wstępie zrobiło mi to dzień ?
    Relacja oczywiście genialna ale brakuje jednej rzeczy: gdzie zdjęcie tatuażu? ?

  5. Jestem tu od 2018 roku i czuję się częścią Twojej drogi, którą przeżywałem razem z Tobą. Pierwszy plan treningowy ułożyłem na podstawie Twoich wskazówek, pierwszy cykl przygotowań do półmaratonu skrupulatnie i rozważnie realizowałem przez kolejne tygodnie, z szacunkiem do swoich możliwości i obserwując swój organizm – tak jak radzisz. Zrealizowałem cel, a Ty biłeś mi brawo na trasie H2O Półmaraton Wrocław 2019, gdzie wpadłeś z Joasią w roli kibiców. To są dla mnie niezapomniane rzeczy i w całym biegowym świecie pełnym Kipchoge’ów, Szostów, Ingebrigtsenów, Lewandowskich czy Boltów moim wzorem i osobą, której poczynania śledzę najdokładniej, jesteś Ty Andrzeju. Dziękuję za to.

    Następny sezon zimowy okresem śrubowania życiówek na 5K, 10K, 21K, wierzę. Jest w tym baku jeszcze trochę turbo, co widać po Sevilli 😉

  6. Gratuluję i cieszę się z Twojego osiągnięcia jakbym sam to zrobił. Serio. Jak pierwszy raz usłyszałem o Tobie od jednego z twoich podopiecznych zacząłem śledzić twoje poczynania. Szczególnie te ostatnie górskie. Jesteś niesamowity!

  7. Brawo! A teraz wracaj w góry 😉

    A tak bardziej serio – dzięki za to, że możemy z Tobą przeżywać radości i trudności, za motywację i dzielenie się wiedzą.
    Ł.

  8. Dzięki za relacje, którą dobrze się czyta bo czuć emocje jakie ci towarzyszyły podczas biegu. Mam jeszcze pytanie o buty jak się sprawdziły i o ich wielkość buta względem stopy. Bo na zdjęciach wyglądają jakby były o co najmniej dwa numery za duże.

    1. Dzięki za komentarz!
      Buty rozmiar 44, nosze przeważnie 43-44. Długość stopy ok. 27,5 cm. Miałem 4-6 mm zapasu.

      No i nie można pominąć faktu, że technologia pomaga. Pomaga tym bardziej, im szybszy jesteś.

  9. Brawo! Gratuluję wyniku i osiągnięcia celu. Każdy kto choć raz zmierzył się ze swoimi wątpliwościami, bólem, podszeptami w stylu: „a po co mi to!” i dotarł do mety realizując cel czuje każdą minutę, która złożyła się na taki – Twój – wynik w biegu maratońskim. Każdy, kto choć raz próbował regularnych treningów wie, jaki to jest ciężki kawałek życia i zna słowa: wyrzeczenie, upór, przeciwności. Brawo! Cholernie dobry kawał mądrej roboty.

    1. Dzięki za dobre słowo!
      Myśle też, że nie samo dotarcie do celu jest najważniejsze. Ja czułbym się równie spełniony bez złamania 140 minut, bo wiedziałem, że daje z siebie wszystko w tym co robię 🙂

      Ale osiągniecie celu smakuje genialnie! Choć to nie jest słodki smak oczywisty 🙂

  10. Wielkie gratulacje!!! Piękna, emocjonalna historia.
    Piszesz, że nie masz szans pojechać na Igrzyska. Pewnie wiesz skoro tak piszesz. Ja nie jestem taki pewny, może teraz dopiero zacznie się prawdziwy postęp..
    Na pewno nie przechodzisz jeszcze na emeryturę i liczę, że dowiemy się o jakimś konkretnym celu na następne lata bo polatanie po górach bez celu to nie w Twoim stylu. Jakiś bacik musi Cię napędzać.

    Ktoś wspomniał o napisaniu książki. Masz tego pecha, że musisz napisać ją osobiście, bo to Twój styl jest nie do podrobienia. Żaden wywiad rzeka tego nie odda. Jestem pewien, że materiału masz już na kilka tomów zarówno relacji prozą jak i czysto poradnikowych przynudzań z tabelkami. Proponuję zacząć od prozy i zadbać o dobre tłumaczenia. Wcale nie ma za wielu dobrych książek o bieganiu na topie. Ja już czekam – powodzenia w pogoni za kolejnymi marzeniami!!

    1. Dzięki za komentarz.
      Cele są, ale nauczyłem się przez te 12 lat żeby nie chlapać jęzorem jak popadnie. Pewnie kolejnymi planami będę się dzielił i wierze, że nazbieram jeszcze wiele ciekawego materiału, który opracuje na biegowej emeryturze 😉

  11. To rozwala mózg. Niby zwykły bieg, ale myślę, że gdy ktoś rozumie tło i naturę maratonów, to szczerze? Brak mi słów, żeby wyrazić podziw i respekt, jaki ten wyczyn we mnie wywołuje.
    Na pewno pokazałeś coś bardzo ważnego. Warto jest ciężko pracować i konsekwentnie iść własną drogą zamiast tracić energię na klecenie pięknych historii złożynych z wymówek.
    Chapeau bas!
    Wielkie gratulacje!
    Pozdrawiam!

  12. Raz jeszcze gratuluję. Wpis jak zawsze świetny. Tez uważam że powinienes książkę napisać.
    Najpiekniejsze jest to ze jesteś sobą i robisz to z pasji.

  13. Gratuluję serdecznie NIESAMOWITEGO WYCZYNU! Czytając Twoja relacje znalazłem tyle analogii do swojej przygody z łamaniem upragnionnej maratońskiej czołówki, że mógłbym się podpisać pod większością Twoich słów. Te łzy radości na mecie po.. Fakt że ja mierzyłem się ze złamaniem 3 godzin a Ty zrobiłeś to o ponad 40 min szybciej nie mieści mi się w głowie. Jeszcze raz z całego serca gratuluję

Skomentuj Andrzej Witek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *