Dobrym pytaniem w kontekście maratonu wydaje się: Dlaczego raz się udaje, a innym razem nie?
Zastanawiam się nad tym i choć sprawa z pozoru wydaje się banalna, to wcale taka nie jest. Zazwyczaj w życiu człowieka, gdy pojawia się coś nowego do zrobienia, nie wiemy jak się za to zabrać. Próbujemy. Raz, drugi, trzeci – wychodzi nam coraz lepiej. Obserwujemy, wyciągamy wnioski, a przynajmniej się staramy i ulepszamy, ulepszamy, ulepszamy. Taka mógłbym określić mój rozwój w maratonie od 2012 do 2019 roku. Każdy kolejny start, to zawsze ta sama procedura:
– Analiza wyniku,
– Przegląd przygotowań,
– Określenie, co działało dobrze, a co powinno zostać poprawione,
– Przygotowanie kolejnego planu.
Generalnie – działa bardzo dobrze i polecam podążanie tą drogą. Gdy dołożymy do tego krytyczne myślenie, analizę i zainwestujemy trochę czasu w poszerzanie wiedzy w danym temacie, a jednocześnie poziom naszego zaangażowania nie osłabnie, szansa na nasz indywidulany sukces jest bardzo duża. Wcześniej czy później jednak, przychodzi taki moment, że coś się spieprzy. Nie ma co wtedy panikować. Ja z moich biegowych porażek wyciągnąłem dużo więcej nauki, niż z sukcesów. Warto jednak zadać sobie wówczas pytanie: Co tak bardzo ulepszyłem, że aż spieprzyłem sprawę?
Gdańsk maraton – 2:29:18
To jedyny akapit w całym tekście, który będzie wyglądał jakbym się tłumaczył. Przez kilka dni po maratonie w Gdańsku miałem wrażenie, że ludzkość poszukuje odpowiedzi na dwa fundamentalne pytania: Czy istnieje życie pozaziemskie i czemu Andrzej pobiegł maraton w Gdańsku? Ratując ludzkość odpowiem na to trudniejsze – ponieważ wiedziałem, że 10 kwietnia nie osiągnę wyniku poniżej 2:20, zdecydowałem się na start w maratonie, który dawał mi możliwość bezpośredniej rywalizacji o wysoką lokatę. I nigdy wcześniej nie byłem w Gdańsku.
Skąd wiedziałem, że nie jestem gotowy na złamanie 140 minut?
Oczywiście pewności mieć nie można nigdy i bardzo chciałbym się zaskoczyć. Gwarantuję, że wolałbym pobiec w Gdańsku 2:22:30 i psioczyć, że głupi jestem i mogłem pojechać na płaski bieg, z dobrą obsadą i ze stosunkowo lepszymi warunkami pogodowymi. Prawda jest jednak taka, że 10 kwietnia byłem gotowy na wynik przy wszystkich sprzyjających okolicznościach na poziomie 2:24-2:25. Taki bieg kompletnie nic mi nie dawał, a szukanie super korzystnych warunków do rywalizacji choćby w Rotterdamie, to jednak dodatkowe koszty.
O tym, że wiosenny maraton nie zakończy projektu 140 minut wiedziałem mnie więcej od połowy marca. To właśnie w tamtym okresie przyszły po sobie wszystkie typowe sygnały organizmu, jakie występują u mnie w piku formy. Skumulowana niechęć do treningu, duża trudność z realizacją najłatwiejszych jednostek (fizycznie i mentalnie), wzmożony apetyt i dosłownie turbo noszenie na treningach jakościowych (akcentach). W okienku 2 tygodni zrobiłem 2 jednostki treningowe, które wpisują się w TOP5 treningów, które wykonałem przez całe życie. Z marszu pobiegłem po szutrowej ścieżce 10 km w 31:36, bez rywalizacji, bez pompy – ot rzemieślnicza robota. Bieg ciągły 14 km musiałem rozbić na 2 części: 8 + 6 km z przerwą 3′ w truchcie, ponieważ biegłem w średnim tempie 3:08 i bałem się, że będę musiał nosić na sobie brzemię najlepszego czasu na dychę uzyskanego podczas treningu.
A potem już tylko gasłem.
Pod koniec marca pojechałem na półmaraton do Warszawy. Już w tamtym momencie nie czułem się tak dobrze, jak 3 tygodnie wcześniej, ale nadal czułem, że nawet topniejąca forma, pozwoli na dobry wynik w połówce. Zwłaszcza, że mój poprzedni PB z półmaratonu 1:10:14 stał się relatywnie najsłabszym wynikiem ze wszystkich życiówek, które posiadam. Rywalizację zakończyłem szczęśliwy z czasem 1:08:57. Prawdopodobnie (choć bez pewności), gdybym biegł półmaraton na początku marca, uzyskałbym wynik bliski połamania 1:08. Rzut okiem, co można byłoby wnioskować z takich rezultatów na podstawie biegowej matematyki:
1:08:57 –> Prognoza na maraton ok. 2:24
1:08:00 –> Prognoza na maraton ok. 2:22
Przy moich dobrych predyspozycjach wytrzymałościowych i idealnych warunkach, pod koniec marca byłem gotowy na maraton w czasie 2:21:30-2:22:00. Jako ciekawostkę napiszę, że do łamania 2:20 w maratonie potrzeba teoretycznie biegania na poziomie 1:07:00, choć ja sam siebie wyceniam na potrzebę biegania 1:07:30. tyle powinno mi starczyć.
Niestety, kto uważnie śledzi bloga i pamięta jeden z moich wcześniejszych tekstów, ten wie, że budowanie szczytowej dyspozycji w maratonie, to mocny pik formy na moment i co mało przyjemne – głęboki spadek dyspozycji w dość krótkim czasie. Dla przypomnienia, ilustrujący tę zależność wykres przebiegu formy u górali i maratończyków:
Startując w Gdańsku powinienem być w tym czerwonym punkciku na samej górze pierwszej fali. Byłem niestety 4-5 tygodni po tym momencie.
Skala mojego błędu
„Trudno” – mówi się gdy nie trafiasz ze szczytem formy o 2 tygodnie.
„Spieprzyłeś” – mówi się, gdy nie trafiasz ze szczytem formy o 3 tygodnie.
„Spier*****eś” – mówi się, gdy forma przyszła miesiąc za wcześnie.
Tyle o faktach. Pytaniem otwartym pozostaje, co konkretnie zepsułem?
Schemat przygotowań do wiosny 2022
Analiza moich poprzednich przygotowań oraz refleksja na temat tego, co dał mi cały jeden rok spędzony w górach, skłoniła mnie do wniosku, że zaadaptowałem organizm do pracy na zwiększonej objętości sumarycznej. Wiem, że mój indywidualny limit objętości wyrażonej w kilometrach w tygodniu wynosi ok. 160-170 km. Więcej nie biegam, bo ani nie przynosi to specjalnego efektu, a znacząco zwiększa ryzyko pojawienia się przeciążeń. W przeliczeniu na czas wysiłku jest to ok. 10,5 – 11,5 godziny biegania w tygodniu. Z kolei doświadczenie z sezonu górskiego nauczyło mnie, że jestem w stanie „przerobić” do 20 h treningu pod warunkiem, że różnicę między wspomnianymi 10,5-11,5 godzinami treningu a planowanymi 20 h treningu, będzie stanowił, mniej obciążający układ mięśniowy, trening rowerowy.
Plan na podbój międzynarodowej sceny biegowej skonstruowałem więc w taki sposób, że do treningu biegowego, wykonywałem dopełnienie objętości czasowej do 18-20 h treningu w postaci jazdy na rowerze. Konkretnie na trenażerze. Pozostała część przygotowań wyglądała „standardowo”, gdzie standard definiuję jako wypracowany w poprzednich latach schemat postępowania w kolejnych tygodniach przygotowań. Nie będę jednak rozgrzebywać tego tematu. Skoncentruję się jeszcze przez chwilę na wpływie treningu rowerowego na budowanie mojej maratońskiej dyspozycji.
Na łącznie 20 tygodni treningu przed maratonem (4 tygodnie wstępne + 8 tygodni treningu ogólnego + 8 tygodni BPS – w tym planowane 2 tygodnie taperingu), założyłem że trening rowerowy będzie stanowił dopełnienie do obojętności treningowej w tygodniach od 20 do 8 (licząc wstecz od daty maratonu). Na papierze był to piękny plan. Idealnie do ok. połowy przygotowań więcej nacisku kładzie się na objętość treningu, robi się mniej treningów specyficznych, można pozwolić sobie na rozproszenie energii na więcej elementów. Z kolei w ostatnich 8 tygodniach do maratonu chciałem odstawić rower, żeby skoncentrować siły na jak najlepszym jakościowym wykonaniu treningów typowych dla królewskiego dystansu. Okres 8 tygodni wydawał mi się (co sugeruje również teoria sportu), dobrym czasem na przetworzenie wcześniejszej objętościowej pracy w konkretną dyspozycję do określonego zadania, w tym przypadku maratonu.
Jak zadziałał trening rowerowy?
Przygotowania szły bez większych sensacji. Pisząc te słowa zastanawiam się, czy zauważyłem jakieś sygnały świadczące o wpływie treningu rowerowego na moją dyspozycję biegową – na bieżąco, gdy te treningi wykonywałem równolegle? Przy krótkich, mocnych odcinkach wpływu nie było (wysiłki do 2 minut), ani pozytywnego, ani negatywnego. Nie odczułem ani spadku dynamiki, ani żadnego przełożenia na mechanikę ruchu. Miałem nieco gorsze parametry treningu siłowego, ale nie był to spadek mocy, ale takie permanentne podmęczenie mięśniowe, które nie ułatwiało wykonania treningu siłowego na maksy. Z drugiej strony odnotowałem kilka bardzo dobrych jakościowo treningów w crossie. Czyli baza wydolnościowa i typowa siła użytkowa w terenie była niezła. Gdybym miał to jakoś spuentować, to wprowadzenie 6-10 h treningu rowerowego w tygodniu nie miało odczuwalnego przełożenia na dyspozycję sportową. Choć muszę zaznaczyć, że po 4 tygodniach, podczas których robiłem tygodniowo 12-14 treningów, zaczęło mnie wycinać jak pod zawody kulturystów, co prawda w kategorii 'brojlery’, ale i tak było miło :).
Aha, no i 8 h jazdy na rowerze tygodniowo powoduje, że człowiek ma dupę ze stali.
W lutym zacząłem przenosić pierwsze treningi z terenu na asfalt i bardzo płynnie przechodzić do końcowych 8 tygodni przygotowań, fazy BPS. Był to też z góry planowany moment, w którym odstawiłem trening rowerowy. Aby nie zaliczyć dużego tąpnięcia objętości w dół, dorzuciłem w miejsce treningu rowerowego od czasu do czasu spokojne biegi. Akcenty biegowe wchodziły stosunkowo łatwo, choć początek fazy BPS to zawsze uczucie dość topornej roboty. Minął pierwszy tydzień, później drugi i trzeci i ku mojemu zaskoczeniu zacząłem czuć się bardzo dobrze. Zbyt dobrze jak na człowieka będącego w 3 z 8 tygodni fazy BPS do maratonu. Przyszedł marzec, kolejne dobre treningi i nagle boom – wyskoczyły wszystkie oznaki wysokiej dyspozycji, w których wspominałem już w poprzednich akapitach.
Prognoza vs. rzeczywistość
Cały ten rowerowy wątek sprowadza się do obserwacji, że bodziec, który spodziewałem się, że może spowolnić dojście do wysokiej dyspozycji biegowej (wydłużyć proces specjalizacji biegowej pod maraton), zadziałał dokładnie odwrotnie. Moja prognoza była taka, że po ok. 10 tygodniach treningu rowerowego, końcowe 8 tygodni BPS 'wystarczą mi’ na styk do tego, żeby zdążyć wyszlifować się biegowo. Tymczasem rzeczywistość zadrwiła ze mnie i było dokładnie odwrotnie. Tak jakby odstawienie treningu rowerowego zadziałało, jak wyrzucenie balastu z balonu szykującego się dopiero do odlotu. Mimo, iż w samej metodyce treningu biegowego nie zaszła żadna zmiana.
Mam taką sytuację drugi raz w życiu. Pierwszy raz takie zachowanie organizmu miało u mnie miejsce w 2019 i sprawa dotyczyła początków treningu siłowego. Mechanizm był bardzo podobny. Wprowadzenie treningu siłowego, zamiast wydłużyć czas ostatecznego przetworzenia się ogólnej dyspozycji na formę maratońską, skróciło go. Dopiero w drugim cyklu maratońskim udało się wyregulować ten element.
Dla mnie to dość fascynujące zjawisko, które wolałbym obserwować na innych osobach, niż na samym sobie.
Wnioski
Mogą brzmieć absurdalnie, ale pisząc oględnie – wprowadzenie treningu rowerowego i jego wycofanie w fazie BPS spowodowało, że forma z ogólnej dyspozycji przekształciła się w dyspozycję specjalistyczną w znacznie krótszym czasie niż w przygotowaniach, gdy trening rowerowy nie występował. Nie wiem co na to triathloniści, ale zaraz się okaże że biegacze którzy fantazjują „jak to wspaniale ktoś by biegał, gdyby tylko na bieganiu się skoncentrował”, zostaną obdarci ze złudzeń. Triathlonista wyróżniający się dobrym bieganiem, wcale nie okazałby się znacznie lepszym biegaczem od samego siebie, mimo 100% poświęcenia jednej dyscyplinie. Oczywiście trochę sobie żartuję, bo jak zwykle podkreślę, że mój przykład, to przypadek anegdotyczny, do tak daleko idących wniosków, potrzebne są poważne badania, a nie moje obserwacje.
Coś się kończy, coś zaczyna – sezon górski na horyzoncie.
Skoro już odpaliłem bloga i coś zacząłem pisać, to hurtowo napiszę jeszcze akapit o moich dalszych planach. Dzisiaj tj. 21 kwietnia ruszam w kierunku Szczawnicy na Mistrzostwa Polski w biegu górskim na długim dystansie. W zeszłym roku była to dla mnie najważniejsza impreza w kalendarzu. Skończyło się przygodami na trasie i srebrną blachą. Prawdopodobnie w ten weekend nie otworzę kolejnego szampana, ponieważ poza ogólnym zjazdem dyspozycji, która od spalonego maratonu w Gdańsku idzie tylko w dół, mam w tym roku na koncie łącznie 8 treningów w górach. W porównaniu do poprzedniego roku, to o 62 treningi w górach mniej przed tą samą imprezą :), ale musze dodać, że wówczas MP odbywały się w połowie maja.
Z formą w górach tym razem, nauczony poprzednim bardzo długim sezonem, będę celował w okres od połowy czerwca do końca września. To chyba najważniejsza lekcja z tamtego roku – nie mam organizmu gotowego na przetrwanie w stosunkowo wysokiej dyspozycji przez 6 miesięcy. Wiem, że mogę przetrwać 3-4 miesiące i w tym okienku będę chciał wygrać Bieg Marduły, DFBG, Tatra Sky Marathon, lokalny finał GTNS i wystartować w finale GTNS na Maderze, który w tym roku będzie wreszcie połączony z finałem GTWS – najbardziej prestiżowego cyklu biegów górskich na świecie.
Jeżeli kogoś zastanawia, po jaką cholerę jadę w takim razie do Szczawnicy, skoro zbyt wielu argumentów do walki o medale nie mam, to robię to głównie dlatego, że zależy mi na tym, aby biegi górskie w Polsce były traktowane poważnie, a dopóki sami zawodnicy nie zaczną poważnie traktować siebie nawzajem, będzie o to trudno. Jeżeli ktoś doszukuje się kontrowersji w tym stwierdzeniu, to słusznie. Widziałem już dużo mistrzostw kraju, które z powodu braku obsady przypominały kpinę, głównie w ulicznym maratonie. Liczę na to, że do Szczawnicy przyjadą wszyscy najmocniejsi górale w kraju, którzy dysponują zdrowiem pozwalającym na rywalizację w MP i po prostu powalczą na ile będą mogli, budując wspólnie środowisko i podnosząc poziom sportowy tej dyscypliny.
Formy może brakować, honoru nie.
P.S. Na nasz majowy obóz można jeszcze się zapisać – zapraszam! 🙂
Szczegóły: tutaj.
Dzięki za relację, jak zwykle świetnie się czyta.
Pytanie co do wniosków, że „zrzucenie balastu” w postaci obcięcia jednostek rowerowych przyspieszyło peak formy. Gdybyś miał jeszcze raz przejść przez przygotowania w konfiguracji rower + bieganie, jak byś to połączył, żeby optymalnie trafić z dyspozycją? Przykładowo wydłużyłbyś okres wykorzystania roweru w treningu i wykonywał tę jednostkę jeszcze w pierwszej połowie BPS czy np. wydłużył trening ogólny do 10 tygodni, a trening specjalistyczny pod maraton skrócił do 6 tygodni (z taperingiem)?
Hej Piotr,
Zasadne pytanie. W tej chwili wydaje mi się, że lepiej było:
A) przesunąć lub wydłużyć czas treningu rowerowego i skrócić BPS do 5-6 tygodni. Chociaż pewnie bałbym się, ze nie zdążę się wyszlifować do maratonu (nawet po tym doświadczeniu)
B) Zwyczajnie nie szaleć z 6-10 h treningu rowerowego w tygodniu, tylko robić delikatną podbitkę objętości o 2-3 h tygodniowo. Wówczas BPS prawdopodobnie poszedłby płynniej.
Ale szczerze, jeszcze nie wiem co zrobię na późną jesień.
Piszesz, że limit Twojej objętości w kilometrach w tygodniu wynosi ok. 160-170 km. Dla mnie jest to fascynujące. Ja tyle biegam w miesiącu. I to przy bardzo dobrych wiatrach, nieraz dosłownie 🙂
Transmisję z Gdańska obserwowałem w necie. Leciało bez poślizgu. Emocje były, chociaż komentator do dupy. W ogóle przed startem zastanawiałem się, gdzie będziesz biegł, bo odliczanie nie zgadzało się z Gdańskiem chyba o 2 godziny. Szukam gdzie jest maraton 10 kwietnia – Gdańsk. Włączam (albo jak by powiedzieli niektórzy włanczam) i radocha – widzę Andrzeja. Nie znamy się, bo kilka razy cześć podczas treningu w Parku Grabiszyńskim to jest nic, ale poczułem się, jakby biegł mój dobry kolega. Ciekawe zjawisko. Jeżeli chodzi o czas, to i tak kosmos. Dla większości nieosiągalny. Poza tym zobaczyłeś Gdańsk, co na pewno należy zaliczyć na plus. Sam maraton organizacyjnie itd. chyba też ok., takie przynajmniej można było odnieść wrażenie podczas transmisji (chociaż na niektórych odcinkach chyba dość blisko puszczali samochody, co oczywiście da się przeżyć, nawet biegnąc zaraz za samochodem, w którym siedzą kamermany (chyba nie był elektrykiem), czego jednak w biegach górskich nie ma, no chyba że ktoś „toruje” drogę na quadzie). Pozdrawiam! I żeby Twoje giczały siłę mieli!
Dzięki za komentarz Bartosz,
Miło mi, że mogłem umilić Tobie dzień dawką sportowych emocji. W sumie to zabawne, ale ja mam dokładnie tak samo jak kibicuję znajomym. O tym komentarzu w relacji live już słyszałem kilka podobnych opinii, w sumie nie wiem z czego to wynikało. Może facet się zestresował 🙂
Chociaż podobno bardziej nerwowo jest, jak podczas biegu górskiego nagle znika Twoja „kropka” z mapy :P. Dlatego ja wolę sobie „spokojnie biegać” 😉
Dziwi mnie, że w swojej analizie przemilczałeś fakt, że w okolicach marca przez okres chyba kilku tygodni z rzędu co weekend startowałeś. Przecież to dopiero ma potężny efekt przyspieszający na przyjście formy. Ja wiem, że pewnie nie zawsze to były super poważne starty, ale zawody to jednak zawody. Na pewno były to mimo wszystko bardzo mocne bodźce i mobilizacja organizmu. W momencie kiedy zaczynasz startować co tydzień, raczej ciężko się spodziewać, żeby móc utrzymać formę długo. No chyba, że nazywasz się Robert Faron:) ale to już sam wspomniałeś, że u górali inaczej wygląda dysponowanie formą.
Generalnie, to mając dobrą „bazę” rzeczywiście nie trzeba wiele specyficznego treningu, żeby uzyskać pik formy. Szczególnie jak ktoś już to przerabiał ileś razy. Myślę, że przyspieszyłeś ten proces nie tylko czyniąc trening nagle dużo bardziej specyficznym (w szczególności rezygnując z roweru), ale również tymi startami. W takiej sytuacji, moim zdaniem skuteczne mogłoby być celowe uczynienie niektórych jednostek mniej specyficznymi, żeby to trochę złagodzić. Np. – zamiast robić bieg ciągły na płaskim, zrobić go na nachyleniu 10% w podobnym zakresie czasowym i intensywności. Albo długie wybieganie zrobić w terenie zamiast po płaskim. Myślę, że dla Ciebie to by zadziałało, bo już taki trening masz przerobiony i jego mniej specyficzny charakter odsunąłby szczyt formy w czasie.
Oczywiście to tylko takie teoretyzowanie. W praktyce, zarządzanie charakterem treningu (ogólny/specyficzny) i trafienie z dobrą dyspozycją we właściwy punkt w czasie jest na pewno niebanalne. Myślę, że nie jeden już biegacz się mocno zaskoczył, jak niewiele specyficznego treningu trzeba, kiedy wszystko inne jest już „przygotowane”:)
Dzięki za ostatni akapit i powodzenia w Szczawnicy:)
Hej Tomek,
Dzięki za analityczne podejście do tematu. To co piszesz z zamiennikiem w postaci biegu ciągłego pod górę jest dość ciekawą koncepcją, zwłaszcza, że później (po maratonie) i tak de facto przechodzę w trening górski.
Faktem jest, że startowałem dużo, to mogło mieć znaczenie. W chwili gdy pisze ten komentarz mamy 15 tydzień tego roku. Jutro pobiegnę swoje 10 zawody w tym roku. Trzeba jednak oddać Tomek, że „poważnych” biegów nie będących celem samym w sobie to były 4 (maraton + półmaraton + 2 x City Trail), a jak wiesz 2 z tych biegów były już po górce formy.
Choć tak, warto odnotować, że nawet mniej ważne zawody mobilizują organizm do cięższej pracy organizmu a to podbija adaptację.
Dzięki! 🙂
Jutro startuje więc ciarki po plecach mnie przeszły. Zawsze jestem pełen podziwu jak potrafisz być twórca i tworzywem jednocześnie.
Pytanie mam . Czy twój zegarek ( jak dobrze pamiętam z zeszłego roku to Garmin ) w jakikolwiek sposób przewidział szczyt formy ? U mnie to są dwa parametry : „stan wytrenowania” oraz „pułap tlenowy”.
Hej Błażej,
Dzięki za wyraz uznania.
Co do Garmina, mam ustawiony na wyswietlaczu poziom wytrenowania i ogólnie można czasem pokusić się o sprawdzenie, czy nasze poczucie formy/bezformia pokrywa się ze wskazaniami. Byłbym jednak ostrożny i stosował się do zasady ograniczonego zaufania do urządzenia.
Mój Fenix 6 twierdzi, niemal niezmiennie, ze mogę pobiec:
Maraton w 2:48
Półmaraton w 1:18
10 km w 35’
5 km w 17’
Niespecjalnie przejmuje się faktem, ze wszystkie te dystanse pobiegłem tej wiosny kolejno w 2:29, 1:09, 31:36, 15:18.
Podobne rozbieżności mam w markerze zmęczenia na stravie. Sumuje ona wykonana prace i podeje obciążenie tygodnia. Czasem skandalicznie małe jak na mój stan fizyczny, innym razem jest bardzo litościwa.
Także pomiary zegarka ok, ale jako ciekawostka.
Fajny wpis i kapitalny blog. Kolega mi polecił i oto coś fajnego: osobiste doświadczenia zgrabnie uogólnione, może się przydać w treningu. Zabieram się za kolejne wpisy. I gratuluję wyniku w Szczawnicy oraz podejścia do treningu i startów.
Dzięki za budujące słowo!:)
Fajnie się czyta takie wpisy. Działają bardzo motywująco. Ja dopiero zaczynam przygodę z bieganiem. Mam do zrzucenia parę kilko i praca nad kondycja. Moim marzeniem jest przebiec maraton 🙂