Czas do najbliższej próby maratońskiej:
Szczegóły treningu 14-20 lutego
Miało być pięknie, a wyszło jak z reformą podatkową. Po poprzednim średnio udanym tygodniu treningowym – choć może przesadzam, bo też jakoś bardzo źle nie było, chciał bardzo się odkuć i zrobić wszystko od linijki. Skończyło się na tym, że poziom chęci był niewspółmiernie wysoki do tego co faktycznie udało się podziałać.
Poniedziałek
Tydzień zacząłem bardzo leniwie po mocnym uderzeniu z niedzieli. Ani nie miałem zbyt dużo energii, ani nie czułem się specjalnie pobudzony mięśniowo. W sumie to dziwię się, że się dziwiłem takim samopoczuciu, mając świadomość wykonania poprzedniego dnia 36 km 🙂
Rano niecała 15-tka, a popołudniu dorzucone 8 km. Wszystko bardzo spokojnie.
Wtorek
Odpoczynku ciąg dalszy, tym razem skończyło się na 14 km rano i 9 km wieczorem. Polotu tyle, co w filmie kategorii C. Tempo tych rozbiegać to średnio 4:30.
Środa – akcent 1
No dobra, dłużej odpoczywać nie wypadało, więc zabrałem się za ciężką robotę. Na zbliżającą się sobotę planowałem bieg ciągły trwający ok. 60 minut, więc w środę padło na:
2 x 5 km po 3:15 z przerwą 3-4 minuty w truchcie.
Na założeniach się zakończyło. Jako typowa gwiazda ze spalonego teatru, zamiast użyć najważniejszego mięśnia w ciele człowieka i dostosować intensywność treningu do podmuchów wiatru, który mocno się wzmagał, uznałem że trzymanie się założeń będzie lepszym rozwiązaniem. Efekt był taki, że skończyło się na treningu:
5 + 3 + 2 km w średnim tempie 3:16 na przerwie 3 i 2 minuty w truchcie. Najzwyczajniej w świecie nie byłem w stanie utrzymać jakościowo pełnej 5-tki w drugim powtórzeniu i musiałem ją rozbić na 3+2 km.
Najzabawniejsze w tej sytuacji jest to, że zwracam na ten błąd uwagę innym biegaczom bardzo często – na brak dostosowania tempa treningu do warunków. Z chłodnej analizy wynika, że powinien tego dnia biegać średnio po 3:24-3:20 i z dużym prawdopodobieństwem zrealizowałbym trening tak jak oczekiwałem.
W sesji popołudniowej zrealizowałem trening siłowy. Przyznam jednak że poziom energii był taki, jak podczas zajęć fitness dla zombie.
Czwartek
Odpoczynek. Tym razem 12 km, ale na nachyleniu 3,5% na bieżni. Zefirek, który mnie zniszczył dzień wcześniej zaczął pokazywać, że potrafi złamać nie tylko ambitnego biegacza, ale i cały konar drzewa.
Piętak
Kolejne spokojne rozbieganie – 10 km, skrócone ze względu na sobotni akcent. Swoją drogą, mało to spektakularne, ale właśnie tak wygląda trening sportowy – bomba -> wolne -> bomba -> wolne, a gdy cykl dobiegnie końca, wszystko zaczyna się na nowo.
Sobota – zawody / akcent
Decyzją podjętą w połowie tygodnia, w sobotę pojawiłem się na Rudawym Festiwalu Biegowym na biegu na 10 km z 550 m przewyższenia. Rudawy Janowickie, to pasmo górskie położone nieopodal Karkonoszy, zdecydowanie mniej przeładowane turystami i choć nieco niższe, również urokliwe.
Pierwotnie planowałem na ten dzień bieg ciągły ok. 15-16 km, ale co tu dużo pisać – na Festiwalu pojawił się sponsor gotowy zapłacić zwycięzcą poszczególnych dystansów parę złotych. Już to liczyłem nie raz i na blogu można znaleźć sporo informacji na ten temat. Rocznie pakuję z prywatnej kieszeni w rozwój sportowy kilkadziesiąt tysięcy złotych. Gdy na horyzoncie pojawia się szansa na zamortyzowanie tych kosztów samo szkolenia jakąkolwiek kwotą, robię to z premedytacją.
Dla pełnej transparentności, gdyby okazało się, że kasa jest do wygrania np. na dystansie 40 km, to absolutnie nie porywałbym się na ten bieg. Korzystnie złożyło się, że 10 km górskie co szacunkowy czas mocnego wysiłku ok. 55 minut.
Bieg zdołałem wygrać z czasem 49:30. Dystans pokazał 10,75 km, co uważam za bardzo dobre bieganie. Warunki były znakomite i uważam, że jeżeli w kolejnych edycjach nie trafi się tak dobry warun jak tego dnia, to ten rekord trasy zostanie z festiwalem na długo.
Za zajęcie 1. miejsca zgarnąłem 1000 zł. Przy okazji odwiedziny teściów w Podgórzynie, więc jedyny koszt to paliwo na dojazd na bieg. Co ciekawe jest to mój prywatny rekord w przeliczeniu zarobek na kilometr wyścigu. Akurat będzie na jedną parę startówek na maraton.
Niedziela
Brak treningów górskich i mocny start dały o sobie znać. Mięśnie czworogłowe poprosiły o „NŻ-tkę”, ale taki układ był nie do przyjęcia i z bólem czwórek oraz tylnie części ciała wyszedłem na świeży śnieg i wiatr urywający łeb, żeby wykręcić w terenie 30 km rozbiegania. Poezja niechęci i cierpienia. Na szczęście przetrwałem.
No bomba , a ja dostałem joby za trzymanie sztywnego tempa podczas wiatru 🙂 Jak dobrze widzieć że trener też człowiek nie maszyna 🙂
Jak zwykle fajna relacja z codziennych zmagań biegacza z Matką Naturą. Wpadł mały błąd we fragmencie „gotowy zapłacić zwycięzcą”, warto poprawić dla dobra czytelników na „zwycięzcom”;)