Czas do najbliższej próby maratońskiej:
W tle do tego wpisu powinien lecieć utwór Daft Punk „One More Time”. Który to już raz wbrew zdrowiu psychicznemu decyduje się na przygotowania maratońskie? 🙂
Lata lecą, ja nie wiedzieć kiedy z 'młodego wilka’ stałem się 'starym wygą’, świat się zmienia, w tym również ten biegowy, a cel wciąż pozostaje ten sam – przebiec 42 km w tempie 3:20/km. Ponad 10 lat dążenia do jednego, upragnionego celu. Dopada mnie momentami pewien paradoks, z jednej strony jeszcze nigdy nie byłem tak blisko realizacji mojego sportowego marzenia, z drugiej, nigdy chyba jeszcze nie byłem tak bardzo zmęczony myślą o tym, że muszę to zrobić. Choć w sumie wcale nie muszę i to jest chyba clou problemu. Czym bardziej przekonuję siebie, że „nie muszę”, tym bardziej chcę i tworzę sobie presję.
Pandemiczne zawirowania spowodowały, że mój ostatni uliczny maraton pobiegłem w grudniu 2019. Cholera, to już 26 miesięcy temu! Naturalnie nie marnowałem sportowo tego czasu, ale myśląc o kolejnej próbie tej wiosny, czuję pietra.
Co takiego zmieniło się między późną jesienią 2019 a wiosną 2022, że napisałem kilka zdań wcześniej, że nigdy nie byłem tak blisko 2:20 w maratonie?
Argument 1
Przez 2 lata rozwinąłem się pod kątem zdolności do „przerobienia” ilości wykonanej treningowo pracy. Raczej zawsze byłem postrzegany jako ktoś kto nie boi się ciężkiej roboty. Dość powiedzieć, że potrafiłem biegać 180 km tygodniowo, pracować na 1,5 etatu, studiować dziennie i rozwijać bloga w jego początkowym etapie. Niemal każdy kolejny rok mojego życia prowadził do tego, aby jak najwięcej energii przekierować w stronę biegania. Efektem tego jest to, że obecnie mogę ustawić pracę zawodową wokół mojego treningu, samodzielnie zarządzam obowiązkami i czasem tak, aby wszystko chodziło na tip-top w pracy, w życiu prywatnym i co pewnie najbardziej interesujące dla czytelników, w moim treningu.
Ten z kolei koncentrował się przez ostatnie 2 lata na biegach górskich, a to rozwinęło mnie pod kątem zdolności do przerobienia większej liczby godzin treningowych w tygodniu. Liczę, że w aktualnym momencie życia jestem w stanie znieść sumarycznie większe obciążenie treningiem w tygodniu niż kiedykolwiek wcześniej.
Argument 2
Technologia pomaga. Nie chcę podejmować dysputy o tym, czy aktualnie biegacze trenują mniej, lżej, czy sensowniej niż dawniej. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że buty same nie pobiegną, ale nie można być ślepym na rozwój świata, ani nie można się na niego obrażać. 2,5 roku temu na rynku były 2 modele butów z karbonową płytką. Wpływ pojawienia się karbonu na uzyskiwane wyniki jest bezdyskusyjny. Można zastanawiać się, czy dzieje się tak dlatego, że „biegnie się łatwiej” podczas zawodów, czy może dzięki wykorzystaniu butów z karbonem można trenować ciężej, ze stosunkowo mniejszym kosztem obciążenia mięśniowego, a może jedno i drugie?
Ja podczas zawodów nie miałem okazji korzystać z karbonu i mam nadzieję, że ten element wpłynie pozytywnie na uzyskany przeze mnie wynik. Celowo napisałem, że „mam nadzieję”, ponieważ jak z każdą technologią – jedni potrafią wykorzystać ją lepiej, inni gorzej. Spośród maratończyków, byłem raczej tym typem, który do rywalizacji był dobrze przygotowany siłowo, motorycznie. Gdy rywalizowałem na końcówce maratonu bark w bark z innym biegaczem, przeważnie było tak, że to ja byłem bardziej „wytrzymałościowy”, a mój konkurent był zdecydowanie „szybszy”, ale nie dowoził tego zapasu szybkości do mety i spotykaliśmy się gdzieś na podobnym poziomie. Może okazać się, że karbon dał spory handicap właśnie tym bardziej „szybkościowym” zawodnikom, a mniej – topornym koniom pociągowym, takim jak ja. Wolę jednak wierzyć, że będę dzięki tym butom mógł biegać szybciej, a nie dalej.
Argument 3
Wszedłem, a w zasadzie wejdę za chwilę w 4 dekadę życia. Dla maratończyka wiek między 30 a 35 r.ż. jest przeważnie najbardziej owocny. Prawdopodobnie u mnie również rozpoczyna się najlepszy okres w życiu pod kątem wytrzymałościowym. Mam ukształtowany organizm liczbą ok. 6000 km pokonanych przez ostatnie 10 lat i jednocześnie nie jestem jeszcze „zużyty” od ciężkiego treningu. Choć czasem coś tam skrzypi jak schodzę po schodach. Można powiedzieć, że biologicznie „teraz albo nigdy” z zastrzeżeniem, że to teraz będzie trwać ok. 2-3 lata.
Na 10 tygodni przed maratonem rozpocząłem fazę BPS (Bezpośrednie Przygotowanie Startowe). Warto podkreślić, że jest to kolejna faza przygotowań, a nie pojedynczy cykl do którego podchodzę od zera. Mam za sobą 11-12 tygodni od zakończenia roztrenowania, podczas których przez 4 tygodnie biegałem tylko biegi spokojne, przez 8 tygodni zwiększałem objętość, pracowałem nad siłą i grzęzłem w błocie po kostki na wielu crossach, które trzeba zaliczyć w fazie kondycyjnej. Jednak bez dwóch zdań najciekawsze w treningu do maratonu zaczyna się teraz.
Tydzień składał się z 11 treningów biegowych, w tym 2 akcentów i 1 treningu siłowego.
Wtorek – akcent 1
3 km BS + 15 km średnio po 3:21 + 2,5 km lekko
Bardzo udany bieg ciągły. Przyznam, że jeden z najlepszych w moim życiu. W dużej mierze to zasługa biegania tego treningu w karbonie. Główne zadanie biegałem na tętnie od 160 do 168 w najwyżej odnotowanym momencie. Teoretycznie była zatem rezerwa, ale należy dodać, że po pierwszych bardzo łagodnych 5 km pod względem zachowania się serca, później wysiłek poszedł wyraźnie w górę. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że nie jestem zadowolony z tej jednostki.
Piątek – akcent 2
3 km BS + 10 x 1,2 km w tempie 3:10 P. 1′ w miejscu + 2 km lekko
Nie lubię takiego biegania odcinków, ale tym różni się trening od biegania, że robi się to co pożyteczne, a nie to co kto lubi. Przy tempie 3:10 te odcinki 1-minutowe dawały naprawdę porządny wypoczynek. Średnie tętno z każdego odcinka to wartości od 165 do 170, ale warto dodać, że końcowe 400 m na każdym odcinku to przeważnie tętno na poziomie 175. To już dużo w moim przypadku. Wyszedł z tego wysiłek na pograniczu specyfiki półmaratońskiej i biegu na 10 km. Swoją drogą, z takiego treningu powinienem aktualnie pobiec poniżej 32 minut na 10 km bez specjalnej męki (czyt. bez umierania od 7. km ;))
Z pozostałych ciekawszych manewrów treningowych, zdecydowałem się na przeniesienie biegu długiego z niedzieli na poniedziałek. Planowo miałem wykonać długie wybieganie klasycznie na koniec tygodnia, ale byłem słabo zregenerowany mięśniowo i wolałem pogłowić się przeorganizowaniem poniedziałku, niż na siłę robić ten trening.
Tymczasem do kolejnego tygodnia.
Sądziłem, że 6000 km w nogi weszło przez ostatnie maksymalnie 3 lata 🙂
To właśnie jest spory dylemat czy dalej gonić króliczka czy w końcu go złapać, ale myślę że dalsze scenariusze już też masz, więc nie grozi Ci jakiś „zjazd” psychiczny.
Życzę dobrego zdrowia i braku kontuzji.
Z artykułu wyciągnąłem myśl dla siebie, że przejście czasem do marszu lub zatrzymanie to nie wstyd, a można zrobić „mocniejszą” robotę. Dzięki!
No i się nie mylisz :). Zgubiłem jedno zero w obliczeniach. Ok. 500 km w miesiącu x 12 miesięcy x 10 lat = 60 000 km. 🙂
Czujność!
Z tym gonieniem króliczka to też nie jest tak, że nie chcę go złapać, ja naprawdę robiłem i robię wiele, żeby go dopaść. Tak naprawdę cały fan mojej biegowej historii to fakt, że strzeliłem w deklarację 2:20 trafiając niemal idealnie w punkt krańcowy moich predyspozycji. 🙂
Świetnie się czyta Twoje teksty!
Powodzenia, trzymam kciuki…i liczę, że po złapaniu króliczka '120minut’ – dalej będziesz prowadził tego bloga – ewentualnie pod inną nazwą:P
Pozdr
M.
Hej,
Jak dorwę króliczka 120 minut to Eliudowi opadnie szczenka 😉
Dzięki, dobre słowo zawsze w cenie!
łoops …wkradł się mistejk…ale już zostawmy te 120…: królik to królik? będzie nowy cel:p ?
Bardzo podziwiam zacięcie , i nie powiem mnie też w jakiś sposób to inspiruje. Przy tętnie jak na ostatnim obrazku mnie akurat zabiera pogotowie 🙂