Przejdź do treści

Pokonać cerbera – relacja z finału GTNS na Azorach – część II

Nigdy wcześniej nie brałem udziału w biegu etapowym. Zdarzyło mi się co prawda wystartować w zawodach dzień po dniu… ba! Mam nawet na koncie szaleństwo w postaci dwóch biegów na 5 i 10 km w ciągu jednego dnia, ale takie ekscesy ani specjalnie nigdy mnie nie kręciły, ani nie miałem na to zdrowia. Zawsze z zazdrością patrzę na Ukraińców robiących w weekend majowy 6 biegów. Startując na Azorach, chcąc, czy nie chcąc, musiałem być jednak gotowym na 3 dni rywalizacji. Już (a może dopiero) w drodze ze szczytu Pico do stacji górskiej zrozumiałem, że wyścig etapowy, to wcale nie suma czasów netto z poszczególnych etapów. Jasne, to czas łączny decyduje o Twoim miejscu, ale tak naprawdę rywalizacja rozpoczęła się w piątek o 9.00 i zakończy się dopiero w niedzielę ok. 15.00. Poza tym, co dzieje się bezpośrednio na trasie biegu, równie ważne będzie, to co dzieje się między etapami.

Do takich myśli nakłonił mnie fakt, że po dotarciu do schroniska, najpierw zjadłem wszystko, co tylko było dostępne dla biegaczy. Później jako jeden z nielicznych uzbrojony w ręcznik i odzież na zmianę poszedłem ogarnąć się przy zlewie w ogólnodostępnej toalecie, aż wreszcie mogłem rozpocząć oczekiwanie na innych na betonowym murku. Byłem zmęczony, więc nawet ten beton wydawał mi się jakiś taki wygodny, ale obiektywnie patrząc, regeneracja dla ciała była raczej średnia. Ludzie brudni, spoceni, umorusani, z obdartymi nogami, odwodnieni, ze skórą spaloną od słońca, z kieszeniami poklejonymi od resztek żelu i coca-colą zaschniętą na brodzie – siedzieli i czekali, aż dostatecznie dużo osób zakończy pierwszy etap wyścigu, co pozwoli na odjazd autobusu w stronę portu.

Po dotarciu do portu – oczekiwanie na prom powrotny z wyspy Pico na wyspę Faial. Później podróż promem. Wysiadka na wyspie Faial i transport do hotelu. W hotelu było dobre 60 minut na spakowanie niezbędnych rzeczy, ponieważ drugi etap odbywał się na jeszcze innej wyspie – São Jorge. Ponowny transport na prom. Oczekiwanie. Podróż promem na wyspę São Jorge, po drodze zahaczając jeszcze o wyspę… Pico… na której byliśmy kilka długich godzin wcześniej…

 

Przy okazji znaleźliśmy też osoby, które się zagubiły, ponieważ biegły zbyt wolno, żeby wyrobić się po pierwszym etapie biegu na prom powrotny na główną wyspę. One dalej były brudne od potu lśniły blaskiem chwały. Wreszcie, ok. godziny 20:30 dotarliśmy na wyspę, na której mieliśmy rywalizować kolejnego dnia. Od rana byliśmy po lichym przedstartowym śniadaniu, chaotycznym obżarstwie pomarańczy i snickersów przy stacji górskiej i bułce z pastą rybną oraz jabłku, jakie dostaliśmy w prowiancie.

Do kolacji usiedliśmy o godzinie 21:30 w wynajętej restauracji. Jestem przekonany, że właściciel knajpy płakał, widząc, jak ruszyliśmy w stronę jedzenia. Tego samego ranka był pewnie przekonany, że trafił mu się super interes. Kelnerki biegały z misami pełnymi makaronu w nieustającej sztafecie, szybciej niż my podczas porannej rywalizacji. Leciało wszystko po kolei – makarony, kasze, ryże, karkówka, polędwice, ośmiornica. W tym momencie wiedziałem, że jedną z kluczowych kwestii nazajutrz będzie odpowiednie przyjęcie strategii w poszukiwaniu ubikacji na linii startu drugiego etapu. ALE – co będzie jutro, to będzie jutro – myślałem nakładając sobie steka z tuńczyka.

Modląc się o deszcz – dzień II

Ktoś rano zwrócił uwagę na fakt, że coś w planie dnia nie do końca się zgadza. Start drugiego etapu zaplanowany był na 11:00. Mario – miejscowy, organizujący całe wydarzenie, powiedział nam dzień wcześniej, że podróż z hotelu na miejsce startu będzie trwała 45 minut. Tymczasem dostaliśmy informacje, że autokar wyjeżdża o godzinie 10:15 spod hotelu. Na upartego może byśmy zdążyli, ale jednak kilka osób upomniało się o minimalny czas potrzebny na rozgrzewkę. Zrobiło się zamieszanie, ale ostatecznie robiliśmy, co nam kazano i o godzinie 10:10 wyjechaliśmy wszyscy spod hotelu. Prawie wszyscy. Meksykanie zaginęli. I zamieszanie od nowa. Daruję Wam szczegółów, ale dotarliśmy już w absolutnym komplecie, na miejsce startu o 11:30. Poszliśmy na rozgrzewkę, choć w sumie nikt nie wiedział, o której wystartujemy. Padło na równą 12:00, o czym dowiedzieliśmy się chwilę wcześniej. Wyruszyliśmy jednak na trasę o 12:01. Niech o kameralności miejsca startu świadczy to, że o 12:00 wszyscy musieliśmy jeszcze zejść z drogi, ponieważ akurat przez bramę startową przejeżdżał zdziwiony całą sytuacją rolnik, mieszkający kilkadziesiąt metrów dalej. Po raz kolejny napiszę, że w ogóle mi to nie przeszkadzało, było w tym coś egzotycznie swojskiego. Po prostu bez spiny. 🙂

Utemperowani poprzednim dniem ruszyliśmy bardzo ostrożnie. Pierwsze 1,5 km biegu prowadziło asfaltem i płaską ścieżką. Dalej zaczynała się ostra jazda bez trzymanki. Z wysokości 430 m n. p. m. zbiegaliśmy chaszczami w stronę wybrzeża, pokonując w dół 380 m na odcinku 1,5 km. Średnio 25% nachylenia. Co innego, gdy robisz taki zbieg na zmęczonych nogach – cierpisz wtedy w inny sposób, niż gdy lecisz w grupie kilkudziesięciu osób i każdy czuje się na starcie mocno, więc puszcza się w dół na wariata. Stara, obrośnięta droga, jaką biegliśmy, bardzo mi odpowiadała. To było zdecydowanie podłoże, które występuje na wielu moich treningach. Czułem się dobrze, rozpocząłem naprawdę aktywnie i wyszedłem na czoło grupki, tuż za mną biegł David Pelisek z Czech. Różnice między nami nie były duże, kilkadziesiąt pierwszych osób biegło w odstępie od kilku do kilkunastu metrów, po 3:00. Przed nami ostry zakręt głównej drogi w prawo i mała ścieżynka, prowadząca przez stary murek, za którym widać tylko skarpę i gąszcz bambusów. W murek ten wsadzane są 3 chorągiewki wyznaczające trasę biegu. Wpadam na ten murek gotowy do skoku i normalnie trzeba dobre 1,5 m zeskoczyć w krzaki! Wyhamowałem w ostatniej chwili! Zerkam na Dawida, który wpada na mnie i pytam się: Gdzie teraz?! Dawid do mnie, że trzeba w dół!

Jako, że biegam szybciej niż myślę – skoczyłem. Dawid skoczył za mną. Za nami skoczyli następni. To było normalne osuwisko w stronę oceanu. Z lewej strony zauważyłem, że wisi lina, bo było zbyt stromo i grząsko pod stopą, żeby bez jej pomocy przemieszczać się po tym odcinku. Chwyciłem się jej i zjechałem kilka metrów niżej, ale na Boga! Dalej nie ma żadnej chorągiewki, a ja wylądowałem na półce skalnej o szerokości 1 metra z pięknym widokiem na ocean! Drę mordę do góry, że nie ma żadnej flagi. „No more flags! No more flags!”. Tymczasem kilkunastu kolejnych chłopa robi desant na mój skrawek skały, zjeżdżając po linie. Wyglądaliśmy, jak jednostka specjalna, która pomyliła mieszkania, robiąc nalot. Chyba tylko jedna z kilkunastu osób miała wgrany GPS do zegarka, usłyszałem tylko: „Fuck! We lost the road!”

Przez kolejne 2-3 minuty stałem w kolejce do liny, po której wychodziliśmy do góry. Piszę to teraz i mam uśmiech od ucha do ucha, ale w tamtym momencie byłem tak bardzo zły… na szczęście do mety zostało już tylko 27 km. Zanim wylazłem z tej dziury i ruszyłem w pogoń, minęło mnóstwo czasu, a jeszcze więcej kosztowało nas to energii i motywacji. Gdyby tego było mało, kolejne 4 km to dość płaski teren. Gdy tracisz na samym wyjściu z takiej dziury 15 sekund do osoby przed Tobą, to na wysokim poziomie sportowym, samo nadrobienie tych 15, 30, 45 sekund do każdej kolejnej osoby przed Tobą, jest bardzo trudne. Tak naprawdę w czołówce różnica między najszybszymi a „średniakami” w tempie na kilometr to jakieś 5-10 sekund na płaskim odcinku. Głównymi beneficjentami akcji z pomyloną trasą stali się Meksykanie, którzy zbiegali na samym końcu grupy i zdążono ich przekierować już zgodnie z główną drogą. Teraz się zastanawiam, co oni robili, gdy nie było ich na zbiórce?! Z kolei ja z kolegą z Czech wylądowaliśmy daleko w tyle. Dopiero na 6-7 km trasy zacząłem doganiać kobiety, biegnące w czołówce.

Krótki wtręt poza relacją – podobno tamtędy naprawdę prowadziła trasa. Należało przeskoczyć murek i wzdłuż niego była jakaś ścieżka. Dosłownie NIKT z nas jej nie widział, ani przy skoku w dół, ani stojąc w kolejce pod murkiem do wyjścia.

Wreszcie wyścig zaczął się racjonalizować. Przeskoczyłem kilka pozycji do góry, Dawid zaryzykował i narzucił bardzo mocne tempo gonienia innych, któremu z kolei ja nie mogłem sprostać. Biegłem, robiłem swoje. Minęło może 40 minut biegu i zacząłem się czuć fatalnie. Słońce dosłownie wyciskało ze mnie każdą kroplę, którą wypiłem. Było naprawdę gorąco. Trafiliśmy akurat najsłoneczniejszy dzień w ciągu ostatniego miesiąca. Wystartowałem z 1 litrem picia przy sobie i po pokonaniu 8 km miałem może 200 ml zapasu. Przyznam się Wam, że choć niemal nigdy nie miewam takich myśli, to zacząłem rozważać, czy po prostu nie zwolnić o jakieś 90 sekund w tempie na kilometr i nastawić się tylko na dotarcie do mety. Pokonałem dopiero 1/3 biegu i byłem pełen obrzydzenia na myśl o dalszym ściganiu. Wtedy zobaczyłem Szwajcara, który w generalce tracił do mnie kilkadziesiąt sekund. Zawahałem się i w końcu sam do siebie powiedziałem: Andrzej ogarnij się! Ruszaj dupę! Nie trać jaj, jak siostry Wachowskie!

Dogoniłem go i stopniowo zacząłem powiększać przewagę. Biegłem w tym momencie na 17-18 pozycji. Wpadliśmy w kolejne chaszcze – plątanina korzeni i mój zwariowany taniec stóp, jaki musiałem wykonywać, żeby nie wywinąć patriotycznego orła w ucieczce przed Helwetem. Te szalone ruchy nóg musiał dojrzeć ktoś na górze i uznać, że błagam, chociaż o kroplę wody z nieba. Gdy wybiegliśmy z gęstwiny – spadł na nas obfity deszcz! Jeszcze chyba nigdy się tak bardzo nie cieszyłem z deszczu! Co za ulga!

Drugie życie

Na 16. kilometrze rozpoczął się główny podbieg zaplanowany na ten dzień, a w zasadzie podejście. To niesamowite, że 30 minut wcześniej byłem ledwie żywy, a teraz przemieszczałem się w górę leśnej ścieżki w naprawdę dobrym stylu. Tam, gdzie to tylko było możliwe – biegłem, gdy pod stopami pojawiały się kamienne schody – podchodziłem. Taka taktyka wystarczyła do budowania przewagi nad osobami za mną i do gonitwy za innymi. Wreszcie dojrzałem przed sobą Davida. Szalona pogoń za czołówką kosztowała go zbyt dużo. Mijałem go, zachęcając do walki, ale pwiedział mi tylko, że dla niego wyścig się już skończył.

Po chwili zobaczyłem kolejne sylwetki. Wyprzedziłem na odcinku prowadzącym przez pastwiska 2-3 osoby i dalej robiłem swoje. Wreszcie minąłem grzbiet, na który wbiegaliśmy i ponownie ruszyłem w dół. Tym razem jednak na drugą stronę wyspy. W oddali zobaczyłem Brytyjczyka, który dzień wcześniej ograł mnie na podbiegu o dobre kilka minut. Sam nie jestem mistrzem zbiegania, ale on wyglądał fatalnie. Jego najlepszy zbieg w życiu, to chyba zbieg okoliczności, że z taką techniką zajmował pozycję tuż za pierwszą dziesiątką. Wyprzedziłem go bez problemów i biegłem dalej. Raz na kilkadziesiąt sekund pozwalałem sobie na podniesienie głowy i rzut oka na obłędny widok! Musiałem uważać, bo szczena opadała z wrażenia tak bardzo, że mogła zaplątać się w nogi. Strome zbocza pokryte bujną roślinnością, z wystającymi gdzieniegdzie skałami, opadające absurdalnie szybko w stronę oceanu i ja pędzący bez opamiętania zakosami po pastwisku. Wyścigi w takim otoczeniu powinny być zabronione. Było zbyt pięknie, żeby łączyć jedno z drugim.

Widok na zbocze, którym zbiegaliśmy w kierunku mety

Od ok. 23 km trasa ponownie robiła się płaska. Pokonywałem kolejne kilometry już z ostatkiem energii, ale nadal napierając do przodu. Dogoniłem na 2 km przed metą Słoweńca, który na szczycie góry prowadził ze mną ok. 2 minuty i parłem do przodu. Końcówka biegu to wielka ulga, że mam to już za sobą – czas 2:37:55 i 9. miejsce. Byłem ujechany na maksa, ale mimo dziwnych przygód w pierwszej części trasy, również szczęśliwy.

Wolne kilkadziesiąt minut wykorzystaliśmy z Asią na krioterapię połączoną z solanką. Wpakowałem się do oceanu, choć może to za dużo powiedziane. Stałem za olbrzymim kamieniem i trzymałem się go kurczowo, a każda kolejna fala, która roztrzaskiwała się o brzeg, miotała mną na wszystkie strony. Straszny żywioł, ale o tym, co znaczą duże fale, dopiero mieliśmy się przekonać.

   

3 komentarze do “Pokonać cerbera – relacja z finału GTNS na Azorach – część II”

  1. Dzięki za świetną relację, czekamy na trzecią część! Wychodzi na to, że organizatorzy mogliby się sporo nauczyć od naszych orgów. A może odwrotnie? Może my powinniśmy się bardziej wyluzować? 😉

    1. Ja miałem wrażenie, że po prostu nie było spiny z organizacją, bo nie było wielkich oczekiwań ze strony uczestników. Bardziej niż na pakiecie startowym, uczestnikom zależało na przygodzie. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *