Przejdź do treści

Pokonać cerbera – relacja z finału GTNS na Azorach – część I

W nogach mam 24 km biegu i 1300 m przewyższenia. Jestem cholernie zmęczony, ale na odpoczynek nie ma czasu. Wszyscy zasuwają, jakby to był ostatni dzień rywalizacji, a nie pierwszy. Dopuszczam do głowy tylko jedną z dwóch informacji – do mety zostały już tylko 3 km. O tym, że trzeba na tych 3 km zrobić 1100 m przewyższenia, nie zamierzam myśleć ani przez chwile. Biegnę z zegarkiem, który posiada GPSa. Drugiego GPSa dostałem od organizatora biegu, żeby kibice mogli śledzić moje męki w internecie. Gdyby tego było mało, kolejny moduł GPS otrzymuję w schronisku przed wyruszeniem na „ostatnią prostą” od portugalskich GOPRowców. Mam więc przy sobie 3 GPSy, jeden żel i 200 ml wody oraz wściekłego Szwajcara na plecach, który nie chce mi odpuścić. Biegnę właśnie po wulkanie, prawie po środku oceanu… kurwa! Ja chciałem sobie tylko pobiegać po Parku Grabiszyńskim! Chwila nieuwagi i z przyjemnego niedzielnego joggingu stałem się pieprzonym Indianą Jonesem polskich biegów (sic!)! Uważajcie na siebie! Zacznijmy może po kolei…

Jak (nie)wpakować się w tarapaty

Na zaproszenia do udziału w wydarzeniach, które oparte są o rywalizację trzeba uważać. Zastanawiam się, ile przypadku było w tym, że jako osoba oglądająca naprawdę bardzo mało seriali, obejrzałem akurat „Squid Game”, koreański serial, gdzie główny bohater otrzymuje zaproszenie do udziału w niebezpiecznej grze, podczas której wpada w tarapaty, właśnie przed naszym wylotem na Azory. Teraz wydaje mi się, że los próbował dać mi sygnał, że coś może być nie tak w ofercie, jaką otrzymałem od Salomona. W okresie letnim startowałem w serii biegów górskich w Polsce, Czechach i na Słowacji. Pierwsza trójka zawodników z rankingu po wszystkich biegach, jako „nagrodę” otrzymywała zaproszenie do udziału w finale cyklu na Azorach. Oprócz naszej środkowoeuropejskiej grupy eliminacyjnej było jeszcze kilkanaście innych grup, z których na finał mogli się dostać zawodnicy z innych krajów.  W sumie, jak piszę o tym teraz, to w sumie nie wiem, dlaczego myślałem o tych zawodach w kategoriach „dobrej zabawy”. Przecież jak na linii startu spotka się kilkudziesięciu takich popaprańców jak ja, to nic dobrego nie może z tego wyniknąć. No ale jednak wizja zwiedzenia wysp wulkanicznych na oceanie przysłoniła mi nieco rozsądek.

W całej podróży towarzyszyła mi niezmiennie Asia. Nie brałem nawet pod uwagę, że ja polecę poznawać świat, a Ona zostanie w domu. Zawsze podróżujemy razem. Pomijając najważniejszą kwestię, że jest moją żoną, jest też częścią zespołu i poświęca mnóstwo energii w wielu sprawach okołobiegowych, które decydują o końcowym sukcesie w biegach, w których startuję. Jest to też dość trudny moment relacji z całej przygody. Wyczujecie na pewno, że jestem z całej imprezy niesamowicie zadowolony jako uczestnik, ale sprawiedliwie muszę napisać, że dogadanie się z kimkolwiek ze strony Salomona, organizatora biegu, czy usługodawców obsługujących bieg, było niezwykle trudne. Mam taki charakter, że nie lubię prosić nikogo o pomoc, wszystko, co tylko da się zrobić samodzielnie – zrobię. Gdyby trzeba było przenieść fortepian z pierwszego piętra na piąte, to padłbym z wyczerpania, ale o pomoc poprosiłbym, dopiero gdy wiedziałbym, że sam na 100% nie dam rady tego zrobić.

Potrzebowałem 12 wiadomości i kontaktu z 5 podmiotami, tylko do tego, aby otrzymać dwie informacje – jaki jest adres hotelu, w którym będą zakwaterowani uczestnicy oraz jak wygląda program ramowy imprezy. Absolutnie wszystko załatwialiśmy dalej sami i naturalnie w 100% pokrywaliśmy wszystkie koszty podróży ze strony Asi. Przyznam, że nie wiem, z czego wynikał cały opór komunikacyjny. Skończyło się super, ale jeszcze na 24 h przed przylotem na Azory, Asia nie wiedziała, gdzie będzie mieszkać, co znacznie bardziej wykracza poza moją strefę komfortu niż bieg w tempie 3:00/km. Ostatecznie mając wszystko dograne, na wyspę Faial, dotarliśmy we wtorek 19 października, po długiej i zawiłej podróży, zwiedzając po drodze Lizbonę.


 

Przedstartowo

Rywalizacja w finale obejmowała 3 etapy biegu. Każdy na innej wyspie i o innym charakterze. Łącznie ok. 90 km wyścigu i 5500 m przewyższenia. O końcowym zwycięstwie decydował sumaryczny czas uzyskany na wszystkich 3 etapach. Przed wspomnianymi wyścigami zaplanowany był również prolog na 5 km, z którego zrezygnowano. Nie wiem, co było powodem odpuszczenia tej przygrywki, ale było nam to na rękę, ponieważ poświęciliśmy ten dzień na zwiedzanie wyspy. Odskakując na moment od spraw sportowych – spędziliśmy świetny czas. Dla samych walorów krajobrazowych warto na Azory się wybrać.

           

Wieczorem, przed rozpoczęciem rywalizacji, odbyła się również prezentacja uczestników wydarzenia. Super sprawa, ponieważ nie wiedzieliśmy o sobie nawzajem zbyt wiele. Przekrój towarzystwa był bardzo szeroki. Ja w hotelowym pokoju zakwaterowany byłem z 39-letnim Finem, który specjalizował się w biegach na orientację, był nawet uczestnikiem MŚ w 2013 roku. Wśród sportowców była również Niemka, uczestniczka IO w RIO z życiówką w maratonie 2:26. Z Wielkiej Brytanii chłopak, który wygrał w tym roku kultowy bieg Ring of Steall. No nie sposób wymienić wszystkich, ale naprawę nie było wśród zawodników przypadkowych osób.

(E)PIC(K)O – dzień I

Pierwszy dzień rywalizacji rozpoczął się od podróży promem z Horty, gdzie byliśmy zakwaterowani na wyspę Pico, na której znajduje się szczyt o tej samej nazwie. Jest to najwyższy szczyt Portugalii – 2351 m n.p.m. Co ciekawe, wszystkie osoby z obsługi biegu podróżowały na Pico tym samym promem, co my. Start przypominał zatem bardziej kameralny bieg w jednej z ościennych gmin Wrocławia. Choć w sumie przesadzam – był zdecydowanie bardziej kameralny. Rozstawiono kilka chorągiewek, nadmuchano bramę startową i puszczono muzykę. Kompletnie mi to nie przeszkadzało i w sumie nikomu to nie przeszkadzało. Po prostu wszyscy jak zahipnotyzowani patrzyli na wulkan, który naprawdę budził w nas respekt swoim rozmiarem.

Na trasę ruszyliśmy o 9.00. Pierwsze 8-10 km to bieg po dość płaskim terenie wzdłuż wybrzeża. Kręciliśmy się między winnicami, które kompletnie mi winnic nie przypominały. Były to labirynty kamiennych murków wijące się bez końca, między którymi rosły liche krzaki. Jako, że kompletnie nie wiedziałem jak podejść wysiłkowo do zadania, które nas czeka, wystartowałem dość asekuracyjnie. Biegłem razem Andrejem Paulenem ze Słowacji, który wygrał rywalizację w naszej strefie. Mogłem przyjąć zatem, że trzymam się mocniejszego zawodnika, choć widziałem, że Andrej ma ten sam problem co ja – brak doświadczenia w rywalizacji na szczeblu międzynarodowym. Efekt był taki, że biegnąc dość żwawo, byliśmy po pierwszych kilku kilometrach na ok. 20-25 pozycji. Szybko okazało się jednak, że osoby, które ruszyły z pierwszą grupą, mocno przesadziły i na drugim odcinku od 10 do mniej więcej 24 km, który zrobił się znacznie bardziej crossowy, zaczęliśmy wymijać kolejne osób.

Jednocześnie to, co zaczęło dziać się pod nogami od ok. 10-12 km jest trudne do opisania. Biegliśmy już w stronę wulkanu i otoczenie zmieniło się na znacznie bardziej zielone. Trasa tym razem wiła się między pastwiskami, takimi ścieżkami, jakimi zdarza mi się czasem pobiec w Szklarskiej Porębie, gdy zgubię drogę i zaczynam biec trasą, którą ostatnio szedł Niemiec 80 lat temu – niby ścieżka, ale każdy krok to walka o zachowanie równowagi. Każdy kolejny metr pastwiska to coraz większe wyboje i bagno.

Andrej zaczął powiększać nade mną przewagę, a ja jednocześnie zbliżałem się do Fina i Francuza. Pomyślałem wtedy, że może nie zostanę mistrzem całej imprezy, ale muszę wygrać przynajmniej rywalizację na poziomie hotelowego pokoju i rzuciłem się w pogoń za Skandynawem. Wpadliśmy wtedy w taki teren, że każdy kolejny krok był loterią. Wyobraźcie sobie podmokłe pastwisko, które pokryte jest czymś na podobieństwo wielkich kretowisk, ale obrośniętych już warstwą trawy. Gdyby tego było mało, co dziesiąte kretowisko, to nie ziemia, która rozsypuje się i zapada pod Twoim ciężarem, a wulkaniczny kamyk niespodzianka, który robi psikusa i ani się ugnie pod naciskiem stopy. Teren był płaski, a 1 km, dysząc jak parowozy, pokonaliśmy w 7 minut. Straszna rzeźnia. Francuz się poddał i został w tyle. Ja i mój kolega z pokoju Mårten Boström lecieliśmy dalej. Następny kawałek zrobił się zdecydowanie bardziej biegowy, dzięki czemu poczułem się mocniejszy i ruszyłem do przodu. Na horyzoncie zobaczyłem schronisko, które leży na wysokości 1400 m n.p.m. Zerkam na zegarek – kurde my już mamy w nogach 23 km. Czyli zostało ok. 4 km biegu, w tym jeden dość płaski i trzeba jeszcze zrobić 1100 m w pionie!

Wpadłem na punkt odżywczy, dostałem dodatkowego GPSa dla bezpieczeństwa, kiwnąłem Asi, która jeździła na kolejne punkty, gdzie kibicowała mi podczas biegu i ruszyłem na „ostatnią prostą”. Miałem jeszcze nieco rezerwy, więc myślę – teraz przypierniczę! No i zacząłem… marsz. Kuźwa, no naprawdę, wszyscy szli. Widziałem przed sobą Brytyjczyka i Szwajcara – idą. W oddali słychać spikera, który krzyczy przy schronisku, że zawodnik z Włoch rozpoczyna właśnie ostatni etap. Zerkam – Włoch nawet nie próbuje biec, maszeruje od samego początku tego fragmentu trasy.

 

Zazwyczaj biegam z bidonami w rękach, ale na tym fragmencie od razu przełożyłem je do kamizelki, bo po prostu niemal przy każdym kroku chwytałem się skał rękoma, żeby wspinać się efektywniej. Byłem bardzo ujechany, ale i tak nigdy nie przestanie mnie bawić ten widok, gdy mam świadomość, że ścigam się właśnie z innymi kozakami i wszyscy po prostu maszerujemy. 🙂 Po kilkunastu minutach dogoniłem Szwajcara, a zaraz po nim Brytyjczyka. Zaczęliśmy napierać do góry razem. Pomyślałem – dobrze, razem zbudujemy większą przewagę! Cisnęliśmy mocno, ale po raz kolejny historia pokazała, że sojusz z Brytyjczykami do trwałych nie należy, jedna ścianka, druga ścianka – 5 m straty, 10 m straty i zostałem w tyle. Patrzę na zegarek – cyk, ostatni kilometr pokonany w 22 minuty. 🙂

Do mety zostało ok. 20 minut wysiłku, a ja byłem na skraju decyzji, żeby zawrócić i uciec z tej wyspy najbliższym samolotem, a jak samolotu nie będzie, to gotowy byłem nawet na podróż wpław. Obojętne, chciałem do Mirkowa. W nosie miałem już walkę i naprawdę chciałem zatrzymać się i zrobić selfie, ale zobaczyłem, że Amerykanin słabnie i idzie już jak pijany. Kuźwa, no musiałem zaatakować! Ruszyłem mocniej, co na pewno nie pocieszyło Szwajcara za moimi plecami. Prawdziwy wyścig zombie. W końcu za skałką ukazała się meta. Przynajmniej tak zakładałem, bo do góry nie dało się biec, w koło leżały zwłoki, a na środku stał poczciwy Pan i czymś, co przypomina podręczny wykrywacz metalu, odczytał mój numer startowy i powiedział: „Finish”. Czas 3:08. 12 miejsce.

Patrzę w koło – pięknie. Krajobraz, kaldera, zwłoki biegaczy i niczego więcej. Meldujesz się na szczycie i koniec. Jesteś na 2350 m n.p.m i masz przy sobie tyle ekwipunku, ile zabrałeś. Ja miałem przy sobie dokładnie ZERO ml czegokolwiek do picia. Gdyby tego dnia jakiś tragarz sprzedawał na szczycie coca-cole w puszce, to byłem gotowy zapłacić za nią 100 zł. Ostatnie 3 km trasy pokonałem w 55 minut i to był niezły wynik. Ruszyłem w dół, ponieważ nie mieliśmy żadnego wyboru. Po wbiegnięciu na szczyt niezależnie od tego, w jakim stanie był człowiek, musiał dotrzeć z powrotem na wysokość 1400 m n.p.m., skąd odbierały nas busy. Przed biegiem nie dopuszczałem do siebie tej myśli – zakodowałem sobie, zresztą, jak wielu zawodników, że meta jest na szczycie. Tymczasem czekał nas jeszcze kawał mozolnego schodzenia w dół… być może Jackowski by to przewidział, ja nie przewidziałem i kontynuowałem niemały wysiłek, w dodatku wysuszony jak wiór przez kolejne 60 minut… tyle czasu zajęło nam zejście do górskiej stacji. Nogi ubite, koncentracja słaba – takie „after party” po zasadniczej rywalizacji. Jeszcze wyciągałem po drodze Szwajcara z kosodrzewiny, w którą ten wpadł po potknięciu.

Schodziłem i myślałem sobie – spoko, jeszcze tylko dwa dni i będzie po wakacjach…

1 komentarz do “Pokonać cerbera – relacja z finału GTNS na Azorach – część I”

Skomentuj slawa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *