Przejdź do treści

Maraton Walencja – reanimowanie trupa

W momencie, gdy powstaje ten wpis jest 13 października. Zaledwie 6,5 tygodnia dzieli mnie od Maratonu w Walencji, który miał, i w zasadzie nadal ma, stanowić mój główny cel na końcówkę tego roku. No i to by było na tyle jeżeli chodzi o pozytywne informacje.

Ostatni moment z mojego treningu jaki relacjonowałem na blogu, dotyczył mojego problemu najpierw z kurzajką, a w konsekwencji z chwilowym przeciążeniem mięśnia łydki. „Chwilowy problem” trwał ok. 10 dni. Jak tylko zaczynało być lepiej, chwile później robiło się gorzej. Po przerwie treningowej zaliczyłem kilka spokojnych biegów, ale daleko było mi podczas tych jednostek do choćby cienia dyspozycji z okresu… w sumie z jakiegokolwiek okresu. Mordowałem się na spokojnych treningach w straszny sposób. Prawda jest brutalna – gdyby nie wniesiona opłata startowa i wstępne umówienie się na wspólny wyjazd z Grześkiem na maraton, już dawno porzuciłbym plan o udziale w maratonie w tym roku. Prawdopodobnie robiłbym w tej chwili ostatnie jednostki, które pozwoliłyby mi w ogóle przetrwać inne, zbliżające się zawody, do udziału w których jestem zobligowany.

Mowa o finale cyklu GTNS na Azorach. 3 dni ścigania, łącznie ok. 85 km i 5,5 tys. m UP. Każdego dnia na innej wyspie. Do tego jeszcze prolog na 5 km w czwartek. Konkretna wyrypa. Gdy jeździłem po Polsce, Czechach i Słowacji, walcząc o kwalifikację na ten bieg, byłem napędzony do działania wielką chęcią startu w tym finale. Teraz, gdy finał mam już za pasem, uczucie ekscytacji miesza się z niechęcią do mocnej rywalizacji. W sumie jest to normalny mechanizm – nie czuje się w dobrej dyspozycji, nie mam ochoty na walkę z innymi. Tym bardziej z zawodnikami z ponad 40 krajów. W dodatku każdy z tego grona na zawody dostał się nie przez hiperłącze kierujące euro na konto organizatora, tylko przez kwalifikacje, które musiał zakończyć na pudle w swojej części świata. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy już wystartuję, postaram się pobiec jak najlepiej, jednocześnie ciesząc się obecnością w tym konkretnym miejscu.

Chciałbym w tym miejscu napisać, że sama radość z możliwości zobaczenia Azorów na własne oczy sprawia, że nie mogę się doczekać startu, ale póki co mogę wypowiedzieć się niestety tylko w szorstkim tonie o kwestiach organizacyjnych ze strony Salomona. Dla jasności – nie jest tak, że mam jakąś kilkudziesięciu punktową listę zastrzeżeń – nic z tych rzeczy. Większość niedogodności jest związana z tym, że planuję polecieć na zawody wspólnie z Asią. Tak już u nas jest, że trzymamy się zawsze razem, jako team. Razem jeździliśmy po krzakach na Słowacji, to Asia podawała mi bidony na trasie w Lądku i to Ona zjechała autem pół Czechach wspierając mnie podczas kwalifikacji. Lot na Azory jest dla nas atrakcyjny również ze względu na walory turystyczne. Prywatnie, finansując cały wyjazd ze środków własnych pewnie nie zdecydowalibyśmy się na tak daleką podróż. W obecnej sytuacji, gdy moja część kosztów jest pokryta przez Salomona, żal z takiej okazji nie skorzystać. Tutaj pojawiają się niestety problemy, bo choć absolutnie oczywistą kwestią jest fakt, że chcemy w 100% pokryć koszty pobytu Asi, to po wymianie 9 maili z 4 różnymi osobami, nie jestem nawet w stanie uzyskać podstawowych informacji o własnym miejscu zakwaterowania w konkretnych dniach tak żebym mógł zorganizować samodzielnie Asi coś niedaleko. O jakiejkolwiek większej pomocy przy organizacji jej pobytu wolę nie pytać, bo ktoś mógłby nie wytrzymać takiej zuchwałości z mojej strony. Na razie mam więc lekki niesmak, wydaje mi się, że nie powinienem o nic prosić, najlepiej gdybym o nic nie pytał. Porządny biegacz to taki, który przyleci, pobiegnie, a na koniec wystawi laurkę. Bez oczekiwań wobec świata. 🙂 Liczę jednak, że jestem w błędzie i na miejscu okaże się, że i ja i Asia będziemy bardzo zadowoleni z obecności na Azorach, nie tylko jako sportowcy.

Skoro siadłem już do wpisu, warto odnotować jak wyglądają moje treningi w chwili obecnej. Jako, że pole manewru mocno mi się ograniczyło głównie przez czas jaki został do maratonu w Walencji, postanowiłem przejść na 5-dniowy układ treningowy. Mój trening składa się w tej chwili z 5 jednostek wykonywanych jedna po drugiej:

  • Spokojne rozbieganie 12-15 km
  • Bieg tempowy (ok. tempa maratońskiego) 40-50 minut wysokiej intensywności
  • Spokojne rozbieganie 12-15 km
  • Interwały o łącznym czasie szybkich odcinków między 20 a 30 minut i intensywności odpowiadającej aktualnym możliwością w biegu na maksa przez 20 minut.
  • Długie rozbieganie od 1 h 45 min do 2 h 30 min (zamierzam je wydłużać)

Gdybym miał określić w dwóch słowach taką metodę treningową, rzekłbym: „Reanimacja trupa”. Nie mam pojęcia, czy taki trening pozwoli mi osiągnąć poziom maratońskiej godności w grudniu. W chwili obecnej z myślenia o wyniku ok. 2:25, moje myśli przetransferowały się na myślenie o granicy 2:30. Oczywiście jak wszystko pójdzie znakomicie i trening zadziała.

Wiem, że patrząc przez pryzmat mojej życiówki w maratonie, czy nawet minionego roku, który był dla mnie znakomity pod względem sportowym, to co napisałem wyżej może brzmieć rozczarowująco, a może i nawet jak próba fortelu z mojej strony, ale niestety to bardzo obiektywna ocena sytuacji. Mam totalnie rozprogramowany organizm. Zapętliłem do tej pory powyższy układ dwukrotnie. Mam na koncie 1 dobry bieg ciągły – 12 km po 3:35, ale dla odmiany zaliczyłem dwa dramatyczne treningi interwałowe, gdzie raz zrobiłem 6 x 1 km po 3:08 P. 1′, choć plan zakładał 7-8 odcinków oraz 5 x 1 km po 3:13 P. 1′. Tutaj również myślałem o 7-8 odcinkach, ale byłem na treningu cienki jak barszcz. Mimo ogólnie dobrego samopoczucia.

Jak tu spuentować taki wpis? 🙂 Napiszę może, że moja dyspozycja fizyczna wpisuje się idealnie w bieżące czasy – jestem w proszku i nawet jeżeli powstanie z tego jakieś danie, to nie będzie to dzieło sztuki, tylko atrapa.

7 komentarzy do “Maraton Walencja – reanimowanie trupa”

  1. A co to jest za dziwna metoda robienia interwałów? Moim zdaniem to jest za mocne i nie dziwię się, ,że nie możesz tego domknąć wykonując jeszcze inne jednostki. Mi się wydaję, że do 8x 1km z przerwą minutową to raczej pasuje aktualne tempo z dychy niż 20 minutowe.

    1. Hej Tomek,
      Czy ja wiem, czy dziwna? Interwał to wysoka intensywność, kształtująca VO2max, powinna znajdować się między aktualną dyspozycją startową na ~5 km a ~10 km. Także od strony założeń to jest dobry trening. Osobna dyskusja może toczyć się na temat tego, czy dobrze oceniam moje aktualne możliwości, bo być może jest tak źle, że nie domykam tych treningów, ponieważ są one przewartościowane.

  2. Patrząc czysto z punktu widzenia intensywności tak, ale czas przerw jak dla mnie jest przegięty. Żeby pojechać klasykiem, to Daniels podaje długość czasu przerwy od 50% do 100% czasu trwania odcinka (gdzie jak dobrze pamiętam, te krótsze relatywnie przerwy są zarezerwowane dla krótkich interwałów). Wiele osób robi treningi w stylu 8-10 km z minutą przerwy w tempie dychy. Patrząc realistycznie na Twoją pierwszą jednostkę, to zrobiłeś 6 x 1 km w tempie 5 km (przynajmniej to by mniej więcej odpowiadało maratonowi w 2:30) z 1 minutową przerwą, a jeszcze miałeś w planie zrobić 1-2 odcinki… I to w 5 dniowym cyklu treningowym, co w praktyce oznacza, że w ciągu 2 tygodni zrealizujesz 8/9 mocnych jednostek (wliczając długi bieg) zamiast 6 w tygodniowym cyklu. Dlatego, o ile reszta koncepcji wydaje mi się spójna i logiczna, to mnie mocno zaskoczyło.

    1. Dzięki Tomek. Cenię Twoją opinię i pomyślę nad tym co napisałeś. W chwili planowania nie wydawało mi się to przegięciem. W zasadzie „na papierze” nadal nie wydaje mi się to przegięciem. Wiesz, to 6 x 1 km w tempie biegu na 5 km to w teorii nie jest przegięcie. Przykładowo moja Alma Mater wpajała mi, że wartość objętości interwału powinna mieścić się między 1,5 a 2,5 krotności dystansu z jakiego bierzemy intensywność. Czyli de facto między 7,5 a … 12,5 km w tempie wyścigu na 5 km. Zaznaczyć należy, że wówczas przerwa przewidywana była na połowę czasu trwania odcinka.
      Daniels klasyka, i sam nie twierdzę, że interwały są niezbędnym środkiem treningowym w każdym przypadku. Zatopek ma „tylko” 30 sekund lepszą życiówkę w maratonie ode mnie, a żył tylko z interwałów 😉

  3. 12,5 km w tempie biegu na 5 km:)? Myślę, że komuś kto przeżyłby taki trening, to trzeba by postawić pomnik. To gdyby robić interwały w tempie półmaratonu, to wychodziłoby 50 km… O interwałach w tempie maratońskim boję się pomyśleć:) być może dla specjalistów od bardzo krótkich dystansów, to ma jakiś sens, ale do biegów długich coś niezbyt się to klei.

    Nie no, ale tak całkiem serio – 6x 1km z tempie na piątkę, np. z przerwą 1:30-2:00, to moim zdaniem zupełnie normalny trening (ale jednak dalej całkiem ciężki). Myślę, że po prostu organizm dobrze Ci podpowiedział, żeby to skrócić i nie robić tych ostatnich 1-2 odcinków. Ogólnie co do interwałów, to nie jestem żadnym przeciwnikiem:) wszystko ma swoje zady i walety. Ale jednak jest faktem, że jest to jednostka, która mocno wywala organizm ze stanu homeostazy i na pewno się po niej trochę dochodzi. Więc połączenie tego z ogólnie wysoką objętością treningu maratońskiego jest jakimś wyzwaniem. Trzymam kciuki za Azory i Walencję:) mam nadzieję, że kurzajek i innych przeszkód już nie będzie.

  4. Fachowcy się wypowiedzieli powyżej. Ja tylko dodam – powodzenia! Nie mam wątpliwości, że dasz z siebie wszystko, a co to oznacza – zobaczymy. Trzymamy kciuki!

    PS Tylko do kiedy mamy trzymać? Na stronie GTWS jakoś nie znalazłem informacji kiedy dokładnie ten finał.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *