Przejdź do treści

Tatra Sky Marathon 2021

Biegowa fizyka pełna jest paradoksów. Gdyby Albert Einstein próbował oprzeć swoje badania o obserwację biegaczy, znalibyśmy go teraz z obrazków, na których ma wyrwane wszystkie włosy z głowy, a górną cześć garderoby stanowi kaftan bezpieczeństwa. Jak bowiem zrozumieć tę przedziwną zależność, że im wolniej podczas takich zawodów biegniesz, tym lepszy czas uzyskujesz na mecie? Albo to, że jak biegniesz z coraz większej górki to, zamiast przyspieszać, zaczynasz przemieszczać się coraz wolniej? Ostatecznie jednak, gdy podchodzisz po trzech godzinach biegu pod Starorobociański Wierch, odwodniony, brudny i ze łzami w oczach, wszystko i tak sprowadza się do jednego zagadnienia – jesteś w czarnej dziurze dupie.

Syndrom sztokholmski

Ja – biegacz. Tatra Sky Marathon – oprawca.

W 2020 roku kończyłem ten bieg w spektakularny sposób. Niewiele osób stawiało na to, że będę finiszował w takim stylu. Bez dwóch zdań przykuwałem uwagę tłumów turystów, którzy podążali w górę Doliny Kościeliskiej, podczas gdy ja w zbliżonym do nich tempie podążałem w przeciwnym kierunku na metę zawodów. Od przeciętnego piechura odróżniło mnie wtedy to, że szedłem zgięty w pół od kolek, które mi doskwierały. No i może jeszcze to, że miałem cały czas wyprostowane kolana, żeby uniknąć skurczów. Aha, no i miałem jeszcze zapadnięte oczy, obdarte nogi i byłem wysuszony jak mumia. W sumie pisząc, że niewiele odróżniałem się od przeciętnego piechura, mocno przesadziłem, oczywiście na swoją korzyść. Prawda jest taka, że gdyby obok mnie przejeżdżała wtedy śmieciarka, to chłopaki wrzuciliby mnie na pakę.  Tak było niemal dokładnie 365 dni temu.

Mimo tego paskudnego sportowego upodlenia (a może właśnie dzięki niemu), już dzień po tamtym wyścigu wiedziałem, że za rok ponownie wystartuję w Tatra Sky Marathonie. Po prostu – pokochałem mojego oprawcę. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym przeżyć kolejny rok bez spotkania z tą tatrzańską łajzą. Wiedziałem też, że wrócę w Tatry mocniejszy i kolejną edycję przebiegnę na własnych warunkach. Nigdzie bowiem nie cierpi się tak wspaniale, z taką głębią, jak podczas tatrzańskich biegów.

Prezentacja elity

Mój kalendarz startowy jest w tym roku bardzo mocno napięty. Konsekwentnie staram się robić wszystko, aby na starość móc powiedzieć wnukom: „Dziadek to kiedyś po tych górach zapierniczał, jak zawodowiec”. Startuję w Mistrzostwach Polski, biorę udział w prestiżowym cyklu biegów Polsko-Czesko-Słowackich, ścigam się tam, gdzie pojawia się mocna ekipa. Jednak Tatra Sky Marathon, mimo że wpisuje się w powyższe ramy, jest jedyną imprezą, na której chciałem być ze względu na fakt, że jest po prostu zarąbista pod każdym względem.

Marcin Rzeszótko, pomysłodawca i główny organizator Tatrzańskiego Festiwalu Biegowego, zafundował w tym roku sporo pozytywnych emocji 'elicie’ zawodników już przed startem. W celu odbioru pakietu startowego należało przybyć na Krupówki w przeddzień biegu, gdzie zorganizowana była prezentacja potencjalnie najlepszych zawodników. Jest to jedyna impreza biegowa w polskich górach (jedyna mi znana), gdzie organizator stara się przybliżyć sylwetki najmocniejszych ścigaczy przed zawodami. Przyznam, że byłem pod dużym wrażeniem tego, jak sprawnie i dobrze zorganizowane było całe wydarzenie. Wokół miejsca, w którym staliśmy, zgromadził się naprawdę pokaźny tłum zaciekawionych wydarzeniem przechodniów. W roli spikera świetnie radził sobie Andrzej Orłowski, który o każdym z prezentowanych zawodników wiedział naprawdę sporo.

Osobiście w takich akcjach odnajduję się średnio. Co innego, jak trzeba biec i kibice przy trasie doceniają to oklaskami, a co innego, gdy człowiek zostaje wywołany na wystawkę, a zgromadzeni obserwatorzy spragnieni są błyskotliwej wypowiedzi. Niemniej, przebywanie w tak znakomitym gronie sportowców jest sporym wyróżnieniem i cieszę się jako zawodnik, że biegi górskie idą w takim kierunku. Pomijając oficjalną część prezentacji, była to też świetna okazja do przeprowadzenia wielu miłych i ciekawych rozmów z ludźmi tworzącymi to niepowtarzalne środowisko.

Dobrze się bawić

Poza wszystkimi wartościami sportowymi ja od tego wyjazdu oczekiwałem, że najzwyczajniej w świecie, będę się dobrze bawił. Przed, w trakcie i po zawodach. Naprawdę, był to jedyny bieg w tym roku, gdzie nie miałem na sobie najmniejszej presji wyniku. Asia usłyszała ode mnie wielokrotnie, że mogę być nawet 10 na mecie, ale chcę się jak najlepiej bawić podczas tego startu.

Czasu na dobrą zabawę było sporo, ponieważ na trasę zawodów ruszaliśmy o 7:00 rano. Zrobiłem wcześniej krótką rozgrzewkę, naprawdę delikatną. Zapakowałem do kamizelki wszystkie rzeczy z niezbędnego ekwipunku, zalepiłem sutki i nasmarowałem się wazeliną wszędzie tam, gdzie należy, aby nie chodzić przez kolejne 3 dni jak kowboj, po czym ustawiłem się na linii startu. Górale tuż przed biegiem uraczyli nas salwą dźwięków wydobywających się z podhalańskich dud, która przypominała mi nieco rozpaczliwy krzyk spadającego w przepaść biegacza, ale muszę dodać, że słuch mam taki, jakby słoń mi na ucho nadepnął, więc mogę nie dostrzegać wspaniałości tej przygrywki. Następnie ksiądz proboszcz dał nam błogosławieństwo i mogliśmy ruszyć na trasę.

Pierwsze kilometry

Dość szybko stawka ukształtowała się w sposób, którego można było się spodziewać. Do przodu wyrwał jeden z faworytów, Hiszpan Raúl Criado Sánchez, za nim podążał Słowak – Miroslav Hraško, Piotr Wołąkiewicz i zdobywca drugiego miejsca z poprzedniego roku Peter Frano ze Słowacji. Ja biegłem bardzo spokojnie w okolicach 7-9 miejsca. Zerknąłem, że niedaleko za mną biegnie Marcin Świerc, Maciek Dombrowski, Kamil Leśniak oraz Dariusz Marek. Piszę relację i w zasadzie zdaję sobie teraz sprawę z faktu, że w wyżej wymienionym gronie były same bardzo mocne osoby – lubię to!

Na 3 km, czyli po jakiś 20 minutach biegu, dobiegliśmy do Przełęczy Przysłop Miętusi. Jako że niezmiennie byłem nastawiony na dobrą zabawę, krzyknąłem w stronę wolontariuszy głośne: „Meta, w którą stronę?!” Czym wprawiłem ich w chwilową konsternację, po której nastąpiła salwa śmiechu. Kiwnąłem im serdecznie i poleciałem dalej. Od okolic 5 km rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę, której celem końcowym był Ciemniak (2096 m npm), po drodze wdrapując się na Przełęcz pod Giewontem. Muszę przyznać, że czerwony szlak, którym biegliśmy (a raczej próbowaliśmy biec) w kierunku Giewontu, jest prawdziwą miazgą. W kilku fragmentach po prostu trzeba maszerować. Mijaliśmy turystów, którzy z niedowierzaniem patrzyli na nas jak na debili. Podziwiając i jednocześnie, nie wierząc w to, że jesteśmy normalni. Moje żarciki rzucane w stronę turystów pewnie nie poprawiały naszych notowań, ale za to mogłem trochę zabawić zmęczonych wędrowców. Pytałem się ich, czy Ci przed nami biegli i ilu na czworakach? Czy do góry daleko? Do ledwo żyjących piechurów rzucałem, że ja też żałuję, że nie zostałem na weekend w domu. Ja po prostu świetnie się bawiłem! 🙂

Polski turysta wódę pije, nie browara.

Z moich strasburgerowskich żartów jeden, wprawił mnie w refleksje, a w końcowej fazie biegu nawet zasmucił. Gdy tak podbiegałem i ludzie schodzili na bok, oklaskując moje trudy, zaglądałem im głęboko w oczy i rzucałem: „Panowie, a jakiegoś browarka macie?”. Wszyscy na szlaku są zawsze rozbawieni tym żartem. Salwa śmiechu gwarantowana, tak jakby zmęczony i sponiewierany sportowiec nie mógł na poważnie zapytać o piwo przypadkowego kibica. Co jednak dużo gorsze, po gromkim śmiechu, niemal automatycznie i z pełną powagą, z ust turystów padało zawsze: „Piwa nie mamy, ale jest pół litra!”.

Tak, między nami, to jestem w szoku. Ja chyba raz w życiu wypiłem w górach jedno piwo, jak w schronisku nie było nic innego. Jak idę lub biegnę w góry, to podziwiać przyrodę, miło spędzić czas ze znajomymi, cieszyć się obecnością na łonie natury. Ok, picie wódy nie przekreśla powyższego, ale łączenie wysokich gór z alkoholem nie brzmi bezpiecznie, a mój przypadkowy eksperyment socjologiczny pokazuje, że pakowanie pół litra do plecaka, odbywa się gdzieś pomiędzy chowaniem foli NRC a paczki kabanosów. Postanowiłem więc, że rezygnuję z dowcipu o piwie, ponieważ promuje on niewłaściwe postawy społeczne.

Fot.: Kuba Witos Fotografia

Bieg Granią

Gdzieś na odcinku między Giewontem a Kondracką Kopą zacząłem wyprzedzać osoby, które rozpoczęły ten bieg zbyt mocno. Byłem nieco zmęczony, byliśmy na szlaku już ponad godzinę, ale cały czas pilnowałem niskiej intensywności wysiłku. Stopniowo zbliżałem się do czołówki, jednocześnie, oddalając się od osób podążających za mną. Ku mojemu zaskoczeniu, tuż przed Małołączniakiem dogoniłem Petra Frano, który znajdował się w tamtym momencie na trzecim miejscu. Zaskoczyłem się tym, jak łatwo się do niego zbliżyłem. Zrównałem się i zapytałem się, czy wszystko jest u niego ok? Myślałem, że może doskwierać mu jakaś kontuzja? Zapewnił mnie, że wszystko gra. Pogadaliśmy chwilę w serdecznej atmosferze i dalej robiłem na podbiegu swoje, zyskując nieco przewagi.

Dobiegając do Ciemniaka, stawka układała się w taki sposób – na czele Hiszpan z przewagą ok. 20 sekund nad Słowakiem, Miroslavem Hrasko, Dalej ja ze stratą ok. 30 sekund, a kawałek za mną Peter Frano z podobną stratą do mnie. W nogach mieliśmy ok. 12 km i 1600 m UP i świadomość, że bieg dopiero się zacznie. Najpierw jednak musieliśmy pokonać 6 km karkołomnego zbiegu w kierunku schroniska Ornak. No i zrobiła się krzywa akcja.

Krzywa akcja na zbiegu z Peterem Frano

Zanim napiszę Wam, co tam się odwaliło na tym zbiegu, wspomnę jedną króciutką historię. W 2016 roku biegłem maraton w Łodzi i od 30 km strasznie cierpiałem z powodu kolek. Biegłem dosłownie na styk na złamanie czasu 2:30. Mój ówczesny szef postanowił dopingować mnie w końcowej fazie zawodów. Biegł obok mnie przez dobre kilkaset metrów, cały czas pokrzykując, że dam radę. Ja natomiast byłem tak zniszczony i miałem wszystkiego tak serdecznie dosyć, że zdołałem wykrzesać z siebie tylko jedno, soczyste słowo, skierowane prosto w niego – SPIER****J! Nie jestem z tego dumny, choć na mecie śmialiśmy się z tego do rozpuku. Po prostu, gdy cierpisz i jesteś wyprany emocjonalnie, możesz zrobić coś głupiego. Piszę o tym, ponieważ nie chcę za moment stawiać się w roli mentora i eksperta od etyki sportowej.

Sytuacja na zbiegu wyglądała tak – biegnę wąską ścieżką, dużo kamieni, po prawej niemal urwisko, po lewej głazy – miejsca na wyprzedzanie – brak. Korzystam, a w zasadzie wiem, że za chwilę będę korzystał z przywileju bycia lepszym na tym etapie biegu od Petera, ponieważ na wysokim, zbliżonym poziomie sportowym, wyprzedzenie na takim odcinku jest prawie niemożliwe. Zresztą, jak nawet Peter popisze się jakimś spektakularnym manewrem, to będę miał z nim bezpośredni kontakt i jak mawia się w żargonie biegowym/kolarskim – weźmie na siebie prowadzenie i sprowadzi mnie bezpiecznie na dół w dobrym tempie.

Tymczasem, dobiegamy do miejsca, gdzie szlak prowadzi dalej wąską ścieżką w przód i skręca w prawo dopiero za skałkami, ale obok widoczna jest 'na dziko’ rozchodzona przez turystów ścieżka, mijająca ten trudny technicznie fragment. No i w 99% przypadków – ja sam wybrałbym skrót. Zawsze wybiera się najkorzystniejszy wariant trasy, to normalne. Nie zrobiłem jednak tego, ponieważ przede mną, na prawidłowym szlaku zostały wbite 3 pomarańczowe chorągiewki, wyznaczające trasę biegu zza wspomnianymi wcześniej skałkami. Biegnę więc rozpędzony, skaczę, przechodzę wyznaczonym torem, a tu nagle widzę przy wyjściu z zakrętu, że Peter tak po prostu pobiegł sobie na przecinkę, mijając ten fragment trasy. Facet był za mną z 20-30 metrów, a po 10 sekundach biegł 30 metrów przede mną, w sumie mnie nie mijając. Był to pierwszy moment, kiedy przestałem się dobrze bawić, tylko się wkurwiłem.

Co jednak jest najlepsze w tej historii, to fakt, że był to tak ewidentnie zachęcający do skrócenia trasy fragment biegu, że organizator postanowił umieścić w tym punkcie sędziego. W sumie myślę teraz, że to był mega śmieszny moment zawodów. Słowak robi nielegalny atak na trzecią pozycję w wyścigu i gdy już wychodzi na jego – beng! Wpada prosto pod nogi gościa z plakietką sędziego. To coś jak ten moment, gdy uciekłeś kanarowi z tramwaju przez przejście dla pieszych na czerwonym i gdy myślisz, że jesteś kozak, to po drugiej stronie przejścia spotykasz czekającą na ciebie policję.

Muszę jednak napisać, że kolejne 4 km zbiegałem z poczuciem niesmaku po zachowaniu Petera. Naprawdę, pal licho te kilkadziesiąt sekund w tę, czy w tamtą, ten manewr w skali 4,5 godziny wysiłku nie miał żadnego wpływu na rywalizację. Chodzi o to, że to zachowanie po prostu nie było fair, a ja właśnie za to lubię całe górskie środowisko biegowe, że wszyscy jesteśmy dobrymi znajomymi.

Support kochany!

Niekiedy autorzy książek umieszczają w swojej publikacji pewien fragment, który dla przeciętnego czytelnika kompletnie nic nie znaczy, ale jest w pewnym sensie „mrugnięciem oka” skierowanym dla kilku, czy nawet jednej osoby. Taka wiadomość prywatna przemycona w publicznym tekście. Daleko mi do mistrzów pióra, ale zabieg ten podoba mi się tak bardzo, że postanowiłem go zastosować w tym akapicie. Myślę, że kilkoro znajomych oraz kilka osób, które były obecne na punkcie kontrolnym na Hali Ornak w 2020 roku, będą mogły się uśmiechnąć.

Na 18. kilometrze zlokalizowany był pierwszy punkt kontrolny. Stawka niewiele przetasowała się względem tego, jak kończyliśmy podbieg. Z przodu biegł Hiszpan, za nim dwóch Słowaków, w tym jeden, który mnie nie wyminął, ale jednak mnie wyprzedził (kurde, skomplikowany ten język polski). Zwiększyły się natomiast różnice czasowe między nami. Doping na punkcie był rewelacyjny, można było uzupełnić nie tylko bidony, ale i poziom motywacji do dalszej walki. Na moje przybycie czekała tam również Asia z flaskiem na wymianę. Wypatrywałem jej uważnie, ponieważ miałem przygotowany specjalny plan na tę okazję.

Jest! Asia, czekała z bidonem, który sprawnie mi podała, ja wyrzuciłem na ziemię pusty i ruszyłem dalej. Wszystko w pełnym biegu, najsprawniej jak się da, żeby nie tracić cennych sekund! Przebiegłem kolejne 30, 40 metrów i w jednej chwili odwróciłem się na pięcie, z ramionami uniesionymi w górę i krzycząc głośno: „ASIU !?!”. Moja niezawodna żona odwróciła się, a cała sytuacja spowodowała, że na punkcie zrobiło się cichutko. Wtedy krzyknąłem, że ją kocham! :).

Dalej mój plan zakładał, że usłyszę „ja Ciebie też” i pognam dalej na trasę, ale skoczyło się na biegu w stronę ramion i pocałunku. Jak już było tak romantycznie, Asia tuż przed całusem powiedziała mi jeszcze: „1:50 straty do Hiszpana”. 😛

Dla mnie jednak najważniejsze było to, że zamknąłem klamrą pewną historię, która swój początek miała rok wcześniej, dokładnie w tym samym miejscu. Wciąż się uczę, że sport, mimo iż ważny, jest dodatkiem do prawdziwego życia.

Przetasowania wśród liderów

Odcinek między schroniskiem na Hali Ornak, a Starobiciańskim Wierchem (2176 m npm), to fragment biegu, o którym mówi się, że smakuje niczym łyżka cynamonu zjedzona na raz. W małych dawkach i bez pośpiechu – cudowna, zdrowa i o niepowtarzalnych walorach smakowych. Zjedzona na jednego gryza… a zresztą sami sobie sprawdźcie na youtubie. Generalnie chodzi o to, że nawet masochista o najbardziej wygórowanych oczekiwaniach, na tym odcinku wcześniej, czy później prosi o litość.

Ja po jakiś 10 minutach wspinaczki dogoniłem Petera Frano. Jak nie trudno się domyślić, nasze relacje w tamtej chwili nie należały do najlepszych. Przez chwilę wspinaliśmy się wspólnie, lecz z upływem czasu zacząłem nieznacznie oddalać się od Słowaka, wracając na trzecią pozycję. Jednocześnie, cały czas zbliżałem się do drugiego Miroslava Hrasko. Możecie wierzyć lub nie, ale to właśnie jest dla mnie dobra zabawa – przed chwilą pokonałem jeden kilometr biegu w czasie 14:58 i doganiałem lidera biegu. Zanim jednak zdołałem dopaść Miroslava, ten wyprzedził Raula Sancheza na tym samym podejściu. Po kilku minutach i ja minąłem Hiszpana. W tamtym momencie, widząc, w jakim jest stanie, nie zakładałem, że dotrze na metę w jednym kawałku, a już na pewno nie w tej samej dobie co my. Zastanawiała mnie też przyjęta przez niego taktyka. Jako jedyny z czołówki biegaczy zabrał na bieg kije. Zdaję sobie sprawę z korzyści, jakie niesie ze sobą bieg wspomagany pracą na kijach, ale Tatry to bardzo specyficzny teren. Większość podjeść, to nie względnie łatwe ścieżki, lecz potężne kamienne schody. W takim terenie nie wiadomo gdzie ten kij oprzeć i było to widać po ruchach Raula. Młócił kijami okoliczną kosodrzewinę, że strach było go minąć. W końcu jednak wyczułem dobry moment i wskoczyłem na drugie miejsce.

Następne kilkanaście minut to zbliżanie się do Miroslava Hrasko i wspólny bieg. Na odcinku przed Ornakiem poczułem się lepiej i zacząłem zyskiwać przewagę, zostając liderem biegu. Nie trwało to jednak długo. Po chwili usłyszałem zbliżającego się do mnie zawodnika za moimi plecami. Odwracam się… a tam Peter Frano, który kilkadziesiąt minut temu okupywał 4 miejsce.

Dawno, naprawdę dawno nie biegłem w tak długim biegu, żeby na czele stawki zachodziło tak dużo przetasowań i zmian w klasyfikacji. Jak kiedyś odpowiednia technologia będzie w zasięgu budżetowym Tatra Sky Marathonu, to transmisja z tego odcinka biegu będzie czymś wspaniałym.

Starorobociański i rura w dół

Na najwyższy szczyt Tatr Zachodnich po Polskiej stronie wbiegliśmy w takiej samej kolejności, jaka ukształtowała się chwilę wcześniej; Frano, ja, Hrasko i Criado Sanchez. Choć słowo „wbiegliśmy” jest lekką przesadą. Po prostu wchodziliśmy na szczyt, po czym ruszaliśmy w dół na złamanie karku. Odległości między nami były podobne, traciliśmy względem siebie po ok. 40-50 sekund. Peter Frano ruszył w dół jak szalony, gość zbiega bardzo dobrze. Ma świetną budowę ciała do takiego biegania – jest drobny z silną nogą i widać po nim niezłą koordynację. Tatrzańskie kozice, widząc, co robi, mogłyby zaczerwienić się ze wstydu. Rozpoczynając zbieg, byłem tego świadomy i nie planowałem ruszać w żadną pogoń. Cały czas powtarzałem sobie w głowie, żeby jak najdłużej biec z pełną świadomością tego, co się wokół mnie dzieje, szczególnie że zaczynałem odczuwać coraz większe problemy z jedzeniem. Ostatnie dwa żele jadłem już bardzo na siłę. Czułem, że kolejny może spowodować, że na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego pojawi się paw.

Na tym szaleńczym zbiegu mija się jeden kilometr, który zajął mi 8 minut i 15 sekund. Tak – zbiegałem 1 km w czasie dłuższym niż 8 minut, a naprawdę pędziłem. Przy okazji przy każdym kroku walczyłem też o życie. Nie znam w Tatrach gorszego fragmentu. Strava pokazała mi na tym kilometrze w dół 378 m!!! Nachylenie terenu prawie 38%. Żeby to sobie wyobrazić, trzeba stanąć pod murem budynku i popatrzeć w górę. Zresztą w górę, to jeszcze jakoś na takim nachyleniu da się wspinać. Trzymasz się rękami i zębami trawy i idziesz, a w dół – nie wiem jak to opisać, robisz takie dziwne pół skoki, wyhamowując cały impet przy każdym kroku. Naprawdę gruba misja.

Fot.: Kuba Witos Fotografia

Punkt kontrolny na 30 km i ostatnia (z)dycha

Na punkcie na 30. km trasy świeży bidon podał mi Alek, któremu dziękuję raz jeszcze za pomoc podczas zawodów! Wszystko poszło sprawnie i ruszyłem przed siebie. Kolejne 1,5 km to względnie płaski teren przez fragment Doliny Chochołowskiej. Turyści wczuli się w rolę kibiców i krzyczeli, informując mnie o stracie do lidera: „2 minuty!”, „3:40 za pierwszym!”, „Tracisz z 30 sekund, dawaj!”, „7 minut do lidera!”. No normalnie wykończyli mnie psychicznie, jakby fizyczny wpiernicz nie wystarczał.

Na 33 km rozpocząłem ostatnią 'hopkę’, czyli 2 km podbiegu i jakieś 300 m UP w kierunku mety. Samo przewyższenie nie było najgorsze, ale fakt, że na zegarku było już po 11:00 i zrobiło się bardzo gorąco, wręcz duszno, cholernie mnie dobijał. Poprzednie 33 km „oszczędzania się”, żeby przetrwać końcówkę, wreszcie się zwracało. Byłem co prawda w stanie biec, ale z krótkimi przerwami na marsz. Osobny temat, że nie wyobrażałem sobie, aby ktoś z moich konkurentów na tym etapie ścigał mnie jakimś mocniejszym tempem pod górę. Po wdrapaniu się na górę spotkałem znajomego – Wieśka, krzyknął mi powodzenia i kazał się trzymać. Podniosło mnie to jeszcze na duchu. Teren po chwili zaczął wreszcie opadać i ze względnym spokojem pokonałem kolejne kilometry.

Ostanie 2 kilometry to bieg przez Dolinę Kościeliską w stronę mety. To właśnie od opisu tego miejsca na trasie rozpoczęliśmy dzisiejszy wpis, to właśnie tutaj szedłem zgarbiony i pokonany rok temu. Tym razem, choć ponownie obdarty z energii, biegłem w tempie 4:00 z tysiącem myśli. Ludzie przystawali i dopingowali, zakrzykując optymistycznie w moją stronę. W odróżnieniu od poprzedniego roku to ja mijałem teraz bryczki wypełnione turystami, a nie one mnie. Biegłem w stronę mety i wiedziałem, że nic złego się już nie może wydarzyć!

Fot.: Kuba Witos Fotografia

Tylko w Tatrach meta smakuje tak wybornie

Ostatni zakręt w prawo, ostatni zakręt w lewo i wreszcie ostatnia prosta do mety! Cieszyłem się, po prostu cieszyłem się jak dziecko! Dźwięk dzwonków, bicie brawa, pokrzykiwanie kibiców – tego nie da się opisać. Po ponad 4 godzinach intensywnego wysiłku, po tysiącach godzin spędzonych na treningu, ten moment trudno jest ująć słowami. Byłem przeszczęśliwy! Wypatrzyłem wśród ściany fotografów Asię i ogromnie mocno ją utuliłem. Jej wkład w każdy sukces jest równie duży, co mój, wspólne chwile na mecie to coś wspaniałego.

Fot.: Kuba Witos Fotografia

„Pompa” na mecie, jaką zorganizował Marcin Rzeszótko była niesamowita. Krótkie wywiady, mnóstwo zdjęć, wiele gratulacji za zajęcie drugiego miejsca – intensywny, ale wspaniały czas. Jak to w świecie sportu bywa, pogratulowałem Peterowi Frano i mimo jakiś drobnych zgrzytów na trasie zbiliśmy wspólnie piątkę. Peter był tego dnia w super dyspozycji, jest bardzo mocnym zawodnikiem i jeszcze wiele wygranych biegów przed nim, jestem tego pewien. Cieszę się, że mogłem z nim rywalizować!

W międzyczasie na metę dosłownie „wpadli” Raúl Criado Sánchez oraz Miroslav Hraško. Różnica między nimi wyniosła 10 sekund na korzyść Hiszpana! Jeszcze na 200 m przed metą biegli razem. Coś niesamowitego, że ścigasz się prawie 5 godzin i Twoje miejsce na pudle rozstrzyga się na ostatniej prostej.

W oficjalnych wynikach Peter otrzymał za nieprzepisowy manewr 1 minutę kary. Również przewaga Raula nad Miroslavem wynosi ponad 2 minuty z uwagi na karę nałożona na Słowaka, w tym przypadku dotyczyła braków w sprzęcie obowiązkowym.

Podsumowanie finansowe

Pora na podsumowanie tego jak od strony finansowej wypadł ten bieg. Tradycyjnie dopiszę, że pieniądze są ostatnią rzeczą, jaka ma znaczenie w całym moim bieganiu, a już w kontekście udziału w Tatra Sky Marathonie są zupełnym dodatkiem do kapitalnej imprezy, w której chcę brać udział!

Koszt:

  • Transport ok. 480 zł (podróżowaliśmy autem);
  • Zakwaterowanie 550 zł (3 noce, 2 osoby) / był to najtańszy nocleg w czymś lepszym niż pole namiotowe. 😛

Zdobycze z wyprawy:

  • Nagroda finansowa – 3000 zł / jest to pierwszy bieg górski w tym roku, na którym zarobiłem żywą kasę;
  • Nagrody rzeczowe (torba sportowa, okulary sportowe, 2 kubki termiczne) o łącznej wartości rynkowej ok. 800 zł.

Odnosząc się do ogólnej sytuacji rynkowej z nagrodami dla biegaczy, to zapewnienie takich świadczeń jest deklasacją wszystkich tegorocznych biegów, w jakich brałem udział. Uwzględniając nawet fakt, że weekend w Zakopanem kosztuje rodzinnie mniej więcej podobne pieniądze, jak weekend w Monte Carlo, to wróciłem z Podhala z bilansem blisko 3 tys. na plusie. Drugi wynik na tegorocznej „liście płac” to wynik trzykrotnie gorszy. Także cieszę się podwójnie.

„Nie da” na „DA”

Mówi się, że czegoś tam czasem się „nie da” zrobić. Ja wiele lat słyszałem, że maratonu w 140 minut się nie da pobiec w moim przypadku. Choć jeszcze mi do tego daleko wiem, że systematyczna i ciężka praca przynosi efekt i jestem coraz bliżej osiągnięcia tego celu. Podobnie w rozmowach z organizatorami wielu imprez biegowych, często można usłyszeć, że „nie da się, bo…” (tu można wstawić dowolne słowo).

Tymczasem Marcin Rzeszótko, którego traktuję jak dobrego znajomego oraz konkurenta w biegach górskich udowadnia, że wcale nie trzeba mieć potężnych 'pleców’ w wielu organizacjach, żeby zrobić imprezę na europejskim poziomie. Mamy bieg, w którym można zarobić przyzwoite pieniądze, na którym przeprowadzana jest kontrola antydopingowa, który otrzymuje rangę Pucharu Świata, wreszcie – na który przylatują zawodnicy zza granicy i poznają piękno naszych Tatr. Zawodnicy z 'elity’ mają zapewnione szerokie świadczenia, a nie są traktowani, jako zło konieczne. Impreza trwa przez cały weekend i wszyscy się nią cieszą. Nikt nie zwija banerów ze sponsorem, gdy ostatni biegacze docierają na metę.

Ukończenie tego biegu, a nawet już sama obecność na tym wydarzeniu, to coś niesamowitego. Polecam udział w tym biegu każdemu, ponieważ jest to jedyny bieg, który w pakiecie startowym gwarantuje świetną zabawę, ekstremalne doznania i niezapomniane chwile. Wierzę, że za rok spotkamy się w Tatrach ponownie!

29 komentarzy do “Tatra Sky Marathon 2021”

  1. Gratulacje i dzięki za wspaniałą lekturę! Najlepsz jaką sobie można wymarzyć leżąc na plaży w czasie urlopu 🙂 Piękne góry, cudowne morze i do tego można przenieść się myślami w Tatry. Czego chcieć więcej? Chyba tylko żeby za rok samemu wystartować i poczuć na własnej skórze opisane atrakcje 🙂

  2. Hello please let me say you about that critical moment from saturday from my point of view:

    i ran behind you and i believed that i am better in downhill so i started to prepare to outrun you. In that moment I was few steps behind you and saw flags few meters beneath so i decided to run across to them. I really didn´t saw three flags in front of me because your body was in fron of me (maybe i didn´t look, i don´t remember) but sure i didn´t want to cheat. In that moment that maneuver was logical for me but i didn´t realize how you can feel it.

    I absolutely understand your outrage but I considered it as logical step because in that spaces it is really hard to overtake anyone due to narrow path.

    I just wanted to say you my version. I hope you understand and hope to see you on any race.
    Congrats to your performance on saturday, you was really hard opponent and it was honour to run with you and see how light you run
    Good luck

    1. Hi Peter, thank you again for Saturday’s competition. As I mentioned on the blog, you are a great athlete, and you were no doubt the strongest of that day. Mountain running is a tough sport and unexpected things often happen. I understand your point of view and hope to see you next year. 🙂

    2. Kapitalnie czyta się Twój blog! Niedawno zaczęłam go czytać i już wiem że mam trochę do nadrobienia ? Reprezentujesz świetny poziom biegowy ale również mądrze myślisz jednocześnie mając „lekkie pióro”. Nie raz rozbawiłeś mnie do łez ? trzymam kciuki za Twój dalszy rozwój – dobrze jest widzieć nowe osoby na zawodach które mieszają w tym hermetycznym środowisku, które również dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem ? Powodzenia!

  3. Świetnie się czyta Twoje relacje! Tak się składa, że doświadczyłam też tego sportowego upodlenia, a uporczywa kolka zmusiła mnie do zejścia z trasy. Pierwsze myśli, że nigdy więcej, ale dziś już planuję treningi pod ten bieg…

    1. Hej Justyna,

      Ja i tak gratuluję, ponieważ nikt przypadkowo nie staje na starcie tego biegu. Także szacun należy się zaocznie.
      Powrót na każdą trasę „na własnych zasadach” smakuje wyjątkowo, a na TS wybornie! Trzymam kciuki za przyszłą edycję i do zobaczenia! 🙂

  4. Brawo Andrzej! Rewelacja:) kilka uwag/przemyśleń po przeczytaniu tekstu.

    1. Spotkania z elitą zawsze tradycyjnie odbywały się na Biegach w Szczawnicy od kilku lat, pamiętam, że na pewno też było przed MP na Chudym w zeszłym roku.
    2. Niesamowite wrażenie robi postęp jaki uzyskałeś przez rok – 30 minut szybciej na tej samej trasie (o ile trasa była rzeczywiście ta sama?). I to jeszcze zabawiając turystów na szlaku:) jeśli tempo progresu się utrzyma, to w przyszłym roku Bartek Przedwojewski będzie miał spory problem:)
    3. Bardzo fajnie, że udało się ściągnąć mocnych zawodników z zagranicy i że mimo wszystko udało nam się zachować po jednym miejscu na podium u kobiet i mężczyzn. Można jeździć zagranicę rywalizować z najlepszymi, ale można też czasem próbować ich ściągnąć do nas.
    4. Co do tej nieszczęsnej sytuacji ze skróceniem, to wierzę, że był to błąd zrobiony w ferworze walki, ale tutaj naszła mnie taka ogólna refleksja, że – przyznam
    się szczerze – często się w tej kwestii zżymam na organizatorów i czasem oni sami proszą się o kłopoty układając trasę w ten a nie inny sposób. Tutaj stał sędzia, więc spoko, ale często organizatorzy nie mają zasobów ludzkich, żeby w każdym takim miejscu kogoś postawić, a niestety nierzadko zdarzają się miejsca, gdzie ktoś sobie może sporo ułatwić życie (umyślnie lub nie). Na przykład często przy podbiegu na jakiś szczyt zdarzają się drogi, które okrążają go dołem – w takich sytuacjach na szczycie powinien być sędzia. Na Chudym w zeszłym roku rozwiązane było to w ten sposób, że na szczycie Oszusta był perforator, który podbijało się na karcie startowej (żeby właśnie nie ominąć szczytu). No, ale to powiedzmy, że już jest mowa o grubym oszustwie (a propo Oszusta:) – ktoś to musi sprawdzić wcześniej na mapie, zaplanować i wykonać z premedytacją. Ale już moim zdaniem kompletnie niedopuszczalne jest, żeby trasa biegu schodziła z głównej drogi w małą, lawirującą ścieżkę biegnącą na około, żeby po chwili wrócić do tej głównej drogi. Wówczas ktoś może skrócić sobie trasę i nawet się nie zorientować, że to zrobił, jeżeli takie miejsce jest nieobstawione. Na pierwszych edycjach Biegu 7 Dolin, kiedy po Piwnicznej wybiegało się na ten grzbiecik oddzielający Piwniczną od Łomnicy, to nie zbiegało się prosto w dół, tylko biegło się chwilę tym grzbietem w górę, zbiegając do doliny dopiero po chwili, żeby potem pokonać równoległy odcinek w przeciwną stronę już dołem. Ale tak dużo osób skracało tę pętelkę (nie wiem czy świadomie czy nie), że organizatorzy musieli z niej zrezygnować. Moim zdaniem, w takich sytuacjach wątpliwych zawsze jest lepiej poprowadzić trasę oczywistą drogą – no chyba, że ma kto w takich miejscach stać.

    Pozdrowienia dla Was:)
    Tomek

    1. Hej Tomek,

      Pozwól, że odpowiem punktami, będzie czytelniej. 🙂

      1. Nie wiedziałem o tym, ale bardzo się cieszę, że inne imprezy również idą w tym kierunku. Uważam, że to tylko na plus promocji biegów górskich. 🙂
      2. Trasa była krótsza niż w zeszłym roku. Szacowaliśmy, że należałoby dołożyć ok. 10 minut do obecnych czasów.
      3. Nawiązując do powyższego pośrednio i odnosząc się do poziomu Bartka – chciałbym i będę robił wszystko co w mojej mocy, aby móc z Bartkiem rywalizować, ale poziom, na którym się znajduje to wynik więcej niż jednego doskonałego sezonu. Także może kiedyś, ale niekoniecznie w kolejnym sezonie 🙂
      4. Ja raczej jestem z tych, którzy zawsze zakładają dobrą wolę innych. Są trasy, gdzie o zysk czasowy nawet na przypadkowym błędzie ciężko, a są takie, gdzie ktoś mógłby z premedytacją skrócić trasę. Warto rozmawiać z organizatorami, żeby takie sytuacji ograniczać, najlepiej do zera. Miejmy nadzieję, że nie będziemy mieli w przyszłości takich przygód. 🙂

      1. Hej,

        2. Ok, dobrze wiedzieć – ale to i tak bardzo duża poprawa:)
        3. Super – trzeba już mieć w zanadrzu kolejne cele, kiedy 140 minut pęknie:) będę trzymał kciuki, żeby tak było.
        4. Tutaj może rozwinę swoją myśl, żeby się precyzyjniej wyrazić. Chodzi mi o to, że – chociaż najlepiej żeby ludzie się nie gubili – to generalnie zdecydowanie zdrowiej jest, kiedy na pomyleniu trasy się traci a nie zyskuje. I tak powinny być układane trasy biegów. Wyobraźmy sobie, że tą drogą, w którą skręciłeś błędnie na Toporze, dobiegłbyś do mety łatwiejszą drogą i np. skracając trasę o kilometr. Strasznie słaba sytuacja, z którą nie wiadomo co zrobić, kiedy różnice między zawodnikami na mecie nie są duże. Całe szczęście, że ta droga prowadziła zupełnie gdzie indziej;)

        Pozdrawiam,
        Tomek

        1. No tak Tomek, tylko wiesz jak jest z marketingiem i promocją imprezy. Lepiej zrobić plakat o 20 km i 1200 m UP w Beskidach, niż 20 km i 700 m UP, ale podkreślić wybór tylko głównych szlaków. Choć w teorii zgadzam się z Twoim założeniem. 🙂

  5. Andrzej, czytam Twoje relacje z wielką przyjemnością! Wielkie dzięki za tak fantastyczne opisane Twoich i całej ekipy zmagań. Cudo, będę do tego często wracać!

    1. Dzięki ŁukaszK!

      Coś w tym jest, że jak się dobrze biega, to się też dobrze o tym bieganiu pisze :). Oby bywało tylko tak! 😉

  6. Czytałem z wielkim zaciekawieniem, odtwarzając własne wspomnienia z trasy. Dzięki za przybliżenie kulis rywalizacji na topoowych miejscach! Pozdrawiam i dziękuję za świetną relację.
    PS. Pomimo tego, że mi pokonanie trasy zajęło blisko dwa razy dłużej, to cały czas miałem wrażenie, że leciałem na kalkulowanego maxa. Miałem przynajmniej trochę więcej czasu na chłonięcie wszystkimi zmysłami cudownego otoczenia 😀 Również miałem wrażenie, że z góry śmigam jak kozica, a potem tempo na zegarku wychodziło opłakane w porównaniu do równinnych realiów ;p

    1. Hej kris!
      To w takim razie miło, że mięliśmy okazję biec w jednym biegu. 🙂 Z tym tempem w górach, to po przejściu z asfaltu można nabawić się kompleksów :).

  7. Andrzej, po 1 gratulacje. Ten rok masz niesamowity i naprawdę widać efekty Twojej pracy. To nie pierwszy bieg gdzie wypadasz rewelacyjnie.
    Po 2. Fajnie jest mieć takie biegi na których chcesz się odegrać. Respekt przed przeciwnikiem a w ultra z reguły to trasa a nie współzawodnicy pomaga osiągnąć cele.
    Po 3. Ostatnie 2 lata to duży progres Biegów ultra. Coraz lepiej są organizowane i coraz więcej fajnych imprez. Takich gdzie chce się być

    1. Hej Jarek!

      Dzięki! Co do organizacji wielu fajnych imprez i ich rozwoju – nie mogę się nie zgodzić. Widać w tym obszarze duży progres. Bardzo trafna jest też Twoja uwaga o tym, że to pojedynek z trasą, a nie z konkurencją daje na mecie najlepsze rezultaty. 🙂

  8. Ta zależność wysokich % i n.p.m-ów to jest zagadka rzeczywiście spotykana również w schroniskach. Chyba się zaostrzyło w ostatnich latach, na dodatek. Ostatnio rozmawiałem o tym ze znajomą, która dużo chodzi również po Alpach i rzuciła argument, że jednak wiele zależy od gospodarzy miejsca – kwestia przyzwolenia i poddawanie się otoczenia prymatowi głośniejszych.
    Piękny bieg. Pęd ucieczki, pęd pogoni – za poetą. Czy uważasz Andrzej, że „rura ze Starorobociańskiego” była decydująca?
    Co do wątku literackiego relacji, to scenariusz i pod film akcji i wątek romance, i trochę o trunkach. To chyba wychodzi mi James Bond 😉

    1. Bond miał już swój epizod z przedrostkiem 'Sky’ ;). Cieszę się, że lektura przypadła do gustu. Ja naprawdę lubię o swoim bieganiu pisać, bo to taka forma pamiątki z przygód jakie przeżywam, a sport jest niewątpliwie najlepszą przygodą jaką mogłem sobie wymyślić. 🙂

      Twarde dane z analizy międzyczasów wskazują, że zdecydowały zbiegi. Na obu podbiegach zanotowałem najlepszy czas. Końcowy odcinek 8 km z hopką 300 m UP myślę, że w bezpośredniej rywalizacji bym wygrał. Rzucam odważne słowa, ale ja naprawdę mam jakiś brak którejś klepki i potrafię się upodlić powyżej poziomu normalności. Dodatkowo płaskie 2 km finiszu sprzyjałby mi zdecydowanie.
      Nie ma jednak o czym pisać, zbiegałem baaardzo asekuracyjnie. W porównaniu do poprzedniego roku, gdy byłem dużo mniej doświadczonym zbiegaczem niż obecnie, pierwszy i drugi zbieg pokonałem po ok. 1 minutę wolniej. Owszem, w 2020 leciałem w dół na maksa, a teraz leciałem tak, żeby nic sobie nie zrobić i maksymalnie oszczędzić nogi, ale jednak.

      Osobny temat, to dyskusyjna kwestia (dyskusyjna na poziomie trenerskim i poziomu semi-pro +), czy spokojniejsze pokonywanie zbiegów faktycznie pozwala „oszczędzić” mięśnie przed np. kolejnym podbiegiem? Jeżeli tak, to jaka jest korzyść, jaki zysk? Gdzie leży granica opłacalności?

      Myślę, że można nad tym debatować naprawdę długo. 🙂

  9. Cześć,

    jestem pewien, że kiedyś napiszesz książkę,
    książka będzie miała tytuł „140 minut”, zyska bardzo dobre recenzje i będzie obowiązkową lekturą każdego szanującego się biegacza 🙂

    pozdrawiam serdecznie!

Skomentuj Łukasz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *