W miniony weekend startowałem w biegu GMT podczas DFBG, zaliczanym do cyklu GTNS, także DOMS’y trzymają nadal. Miał być BNP, ale była ściana, więc wyszła raczej WB, tak przynajmniej wskazuje HR. Prawdopodobnie to wina kiepskiego taperingu, bo BPS poszedł dobrze.
Jak rapował Pezet: „My gadamy slangiem, chociaż nie jesteśmy gangiem”. Pomyślałem, że zacznę od akapitu, którego odszyfrowanie oznacza dla Ciebie, Drogi Czytelniku, dwie rzeczy – pierwszą, że naprawdę 'siedzisz w temacie’! Dziwne skróty i nazwy są dla Ciebie chlebem powszednim! Drugą – że pora skontaktować się z najbliższą kliniką leczenia uzależnień, bo wsiąknąłeś w środowisko na amen. Jest też w sumie trzecia rzecz – spora szansa na to, że zrozumiesz moje niezadowolenie z biegu, który zakończyłem na drugim miejscu. Zapraszam Cię w podróż trwającą 33 km po rozmaitych krzakach otaczających Lądek Zdrój!
Ląd(k)owanie na miejscu
Start w Lądku Zdroju był dla mnie drugim z trzech kroków, jakie muszę wykonać, aby zakwalifikować się na europejski finał ligi Salomona o nazwie GTNS, który odbywa się tej jesieni na Azorach. Jakby na sprawę nie patrzeć – zawody o poważnej randze. Z tego powodu do Lądka pojechaliśmy z Asią już w czwartek wieczorem, aby spokojnie przespać się na miejscu i na drugi dzień być w pełnej gotowości do rywalizacji (start biegu miał miejsce w piątek o 14:00). Myślę, że jest to też dobry moment, aby złożyć podziękowania dla znajomych Ani i Tomka, którzy ugościli nas w swoich progach oraz dla Grześka i Beaty, za to, że towarzyszyli nam w wyprawie do Kotliny Kłodzkiej. Zresztą o Grześku będę jeszcze wspominał, bo zaliczył w weekend swój debiut w biegach górskich :).
Naturalnie piątkowe przedpołudnie zostało spisane na straty, ponieważ start biegu o godzinie 14:00 uniemożliwia w zasadzie jakiekolwiek produktywne działanie. Zbijałem bąki, odpisałem na kilka maili i odtwarzałem w głowie trasę biegu, którą miałem okazję dokładnie poznać tydzień wcześniej na rekonesansie. Jak to zwykle przed godziną zero bywa, czas zaczął rozciągać się w nieskończoność. W końcu jednak tortury związane z oczekiwaniem na wystrzał startera dobiegły końca i kilka sekund po 14:00 ruszyliśmy spod Uzdrowiska Wojciech na pętlę liczącą 33,5 km i 1650 m przewyższeń.
Przebieg rywalizacji
Nie wiem czemu, ale w piłkarskich powiedzonkach odnajduję wiele odniesień do biegania. Moje ulubione to: „Lepiej mądrze stać, niż głupio biegać”. Natomiast bardzo trafnym sformułowaniem w kontekście rywalizacji z zawodnikami z Czech i Słowacji wydaje mi się sformułowanie: „W Europie nie ma już słabych zespołów biegaczy”. Przynajmniej takim tekstem częstują nas trenerzy na konferencjach pomeczowych, gdy muszą obronić swój honor, po tym jak nie udało się obronić własnej bramki w trakcie spotkania.
Ja na pierwszych kilometrach rywalizacji myślałem dokładnie o tym samym. Po pierwszym kilometrze stawka zaczęła się klarować – kilka metrów przede mną biegł Andrej Paulen (zwycięzca biegu Poludnica RUN, gdzie byłem drugi), a kilka metrów za mną podążał Taras Ivaniuta. Chłopaki ze Słowacji czuli się bardzo dobrze na podbiegach i szybko powiększali przewagę nad resztą stawki. Za naszą 3-osobową grupą podążał Kamil Leśniak, Dominik Milewski oraz Vojtech Grun z Czech.
Trasa na pierwszych niespełna 3 km prowadziła niemal wyłącznie podbiegiem, co w pewien sposób ułożyło klasyfikację już na początku. Jeszcze przed dotarciem na szczyt Trojaka zacząłem odstawać od Andreja Paulena. Podobnie było ze stratą Tarasa Ivaniuta do mnie, powstała kilkunastosekundowa różnica. Nie będę ukrywał, że taktyka, jaką zaplanowałem była niezwykle prosta – biec swoje i pilnować Andreja, jako najmocniejszego zawodnika. Wspominałem po zawodach na Słowacji, że jest on specjalistą od biegów verticalowych i liczyłem, że trasa w Lądku o znacznie bardziej biegowym profilu będzie mi sprzyjała. Po prostu – chciałem ten bieg wygrać i wiedziałem, że mam na to odpowiednie papiery.
I to tyle jeżeli chodzi o przedstartowe założenia. Od 3 km, zamiast gnać za Słowakiem i walczyć o pierwsze miejsce, broniłem drugiej pozycji przed jego rodakiem. Zupełnie poważnie od 3 km myślałem tylko o zakończeniu biegu. Takiego festiwalu nieprzyjemnych doznań nie miałem od kilku lat. Zaczęło się od przeglądu wszystkich rodzajów kolek, jakie można dostać. Kłuło mnie pod żebrami z prawej u góry, z lewej na dole, na środku, z prawej na dole i cholera wie gdzie jeszcze. Gdybym miał takie kolki na asfalcie, to bieg byłby nie do uratowania. Musiałbym zejść z trasy. W górach jednak ratuje człowieka trochę fakt, że jak masz kolkę na płaskim, to za chwile na podbiegu możesz inaczej się wygiąć i nieco sobie ulżyć albo chociaż posmakować innego rodzaju bólu.
Pierwszy punkt odżywczy – 9 km
Liczyłem, że na pierwszym punkcie pomiarowym zamelduję się po ok. 43 minutach. Taki czas osiągnęli zawodnicy z miejsc 2-5 w poprzedniej edycji. Dobiegłem z czasem 44:25 i nietęgą miną. Na punkcie czekała Asia z flaskiem, którego jednak nie zdecydowałem się wymieniać. Rzuciła mi informacje o różnicy w międzyczasach (traciłem ok. 1:20 do Andreja), co dość wymownie kwituje poniższe zdjęcie. 🙂
Po minięciu punktu odżywczego pokonaliśmy kilometrowy zbieg, a chwilę później rozpoczynaliśmy najtrudniejszy fragment biegu. Jako przygrywkę do głównego podbiegu, musieliśmy wbiec po stoku narciarskim, choć określenie 'stok narciarski’ jest tu użyte nieco nad wyraz, bo długość i nachylenie górki bardziej odpowiadało oślej łączce. Sprawą zupełnie osobną jest to, że nawet ośla łączka pokonywana w lecie w pełnym słońcu o 15:00 w tempie wyścigowym, to po prostu dobry wpiernicz. Końcówka tego podbiegu była też momentem, w którym ostatni raz widzieliśmy się na tyle blisko w pierwszej trójce, że mogliśmy coś do siebie krzyknąć. Wszystko przez efekt końcówki stromego podbiegu. Różnica 1 minuty w górach na zbiegu może odpowiadać nawet 300 m odległości. Na stromym podejściu może to być zaledwie 80 m. Swoją drogą to ciekawe pod kątem psychologii wysiłku – widzisz gościa tuż za sobą, a tak naprawdę ma on stratę pół minuty (czyli dość dużo).
Po uporaniu się biegiem po odsłoniętym terenie, czekała nas wspinaczka leśną szutrową drogą, która wiła się w kierunku Czernicy, pobliskiego szczytu. Zmęczenie na tym etapie było już naprawdę spore. Zaczynałem powoli radzić sobie z kolkami, które mnie atakowały i wtedy znienacka pojawiła się kolejna przeszkoda… a mianowicie problem z wyrównaniem ciśnienia w organizmie. Po prostu zatkały mi się uszy! W dodatku tak mocno, że nie byłem w stanie nic z tym zrobić. Biegłem do góry w mocnym rytmie i normalnie rozsadzało mi bębenki. Czułem się dosłownie tak, jakby ktoś założył mi wiadro na głowę i przywalił młotem w dekiel. Niby nic takiego, ale uczucie było paskudne. Próbowałem przełykać ślinę, grzebać palcami w uszach – nic! Jedyny moment ulgi pojawiał się, gdy robiłem szybki, mocny wydech do absolutnej końcówki w płucach. Na takim 'hiper-wydechu’ dosłownie przez kilka sekund zaczynałem słyszeć normalnie i ogarniać, co się dzieje wkoło.
W momencie gdy zmagałem się z tymi problemami, szutrowa droga kusiła, żeby pobiec nią dalej, ale trasa w brutalny sposób przekierowała nas na podbieg pod Czernicę. Takie tam 500 m długości ze średnim nachyleniem 33%. Idziesz pod górę i możesz wąchać kwiatki, bo twarz masz 30 cm od ziemi. Na tym fragmencie musiałem wyglądać jak kretyn, ale robiłem kilka kroków marszu i 50 kroków biegu w międzyczasie robiąc kilkanaście wydechów, jakbym dmuchał balony na festynie. Na szczęście przewaga nad Tarasem była na tyle duża, a roślinność na tyle bujna, że nie złapaliśmy kontaktu wzrokowego. Wbrew pozorom na górskich wyścigach ma to duże znaczenie. Jak znikasz komuś z radaru i odwrotnie – zaczynasz się w nim pojawiać – w człowieka wstępuje żądza krwi. Dlatego tak ważne jest kontrolowanie przewagi.
Kolejne 7-8 km to bieg szybkimi szutrami, co wcale nie było łatwe, bo cały czas miałem dzwonienie w uszach. Do tego zaburzony rytm oddechowy powodował, że nie mogłem zjeść żela energetycznego. Normalnie pełne domino nieszczęść.
Drugi punkt odżywczy – 24 km
Na drugim punkcie ponownie czekała na mnie Asia. Sprawnie podała mi świeży bidon i zabrała pusty. Piotrek Hercog (organizator festiwalu) krzyknął z pytaniem: „Czy trasa ok?!”. Sorry Piotrek, ale ja tu najważniejszy bieg w tej części galaktyki biegnę, a Ty mnie o trasę pytasz? 😀 Krzyknąłem, że: „Yhy” i poleciałem dalej. Chociaż przez chwilę zastanawiałem się, czy się nie zatrzymać i podyskutować o sensowności podbiegania stokiem narciarskim w pierwszym etapie biegu. 😉
Wybiegając z punktu, poprosiłem Asię, żeby wysłała mi SMS-a z przewagą nad trzecim zawodnikiem. Sam traciłem w tamtym momencie do Andreja już 2:35. Prawda jest taka, że w tamtej chwili powinien pójść ostry atak na lidera, a ja byłem w takim stanie, że gdyby biegł obok, to klepnąłbym go w plecy i powiedział, żeby na mecie zamówił zimne piwo, bo ja się nie zamierzam już z nikim ścigać.
Po chwili otrzymałem SMS-a, którego odczytałem z Garmina: „3 i pół minuty”. Trochę mnie to uspokoiło i zamiast ryzykować spektakularnym zgonem i marszem na 2 km przed metą, lekko odpuściłem i zacząłem kalkulować końcówkę biegu. Kilometry ciągnęły się w nieskończoność. Na 28 km trasa łączyła się z początkowym fragmentem. Z bólem serca muszę napisać, że na niezbyt stromym podbiegu, musiałem po prostu podchodzić. Byłem wyczerpany. Swoją drogą to niesamowite, że człowiek kilkanaście dni wcześniej robi trening, na którym podbiega łącznie po 2000 m UP z mocnymi przyspieszeniami w środku, a później na zawodach jest wykończony do zera po 1600 m UP i musi maszerować. Na szczęście kibiców, ani fotografów na tym odcinku nie było, więc nikt nie gwizdał. Zresztą bez znaczenia, bo i tak nic nie słyszałem przez zatkane uszy.
Przed i po minięciu mety
Po wbiegnięciu na Trojaka i skierowaniu się na zbieg wiedziałem, że nic złego nie może się już wydarzyć. Zbiegałem jak kucypon, ale ze świadomością przewagi nad trzecim zawodnikiem. Końcowe 3 km to 2,9 km marazmu i wspaniałe 100 m finiszu. Na wielu biegach w Polsce już byłem, ale oddać trzeba, że meta i cała strefa kibica na DFBG jest przekozacka. Można poczuć się przez chwilę, jak najlepsi na świecie zawodnicy, których witają tłumy kibiców, głośna muzyka i ściana fotoreporterów. Takie banalne, a jakże miłe i wynagradzające wysiłek uczucie. 🙂
Po sprawdzeniu czasu okazało się, że straciłem do Andreja Paulena 6 minut i 11 sekund. Z moją dyspozycją i świetną formą, jaką ma Andrej, był tego dnia dla mnie poza jakimkolwiek zasięgiem. Sam odnotowałem z kolei ponad 5 minut przewagi nad Tarasem Ivaniutem, co pokazuje, że nie tylko ja tego dnia cierpiałem bardzo mocno. Dalsze pozycje, to również „mocne nazwiska” w górskim środowisku: Kamil Leśniak – wielokrotny medalista MP oraz Dominik Milewski, który w tym roku zajął 4. miejsce na MP w biegu na długim dystansie. Było z kim się ścigać! Przekonał się o tym również Grzesiek Gronostaj, którego namówiłem na start w zawodach tydzień wcześniej. 🙂 Grzegorz podczas wspólnego rekonesansu zarzekał się, że to nie dla niego, a po 48 h godzinach był już na liście startowej :P. Za zajęcie 8. miejsca w debiucie w górach należy się wielki szacun dla Grześka. Poza tym to też miła historia, bo z Grześkiem pokonałem na treningach tysiące kilometrów po asfalcie, a teraz dorzuciliśmy do tego trochę leśnych ścieżek. 🙂
Obiektywnie jednak – nie mam specjalnych powodów do zadowolenia z samego biegu. Prawda jest taka, że najlepszą rzeczą, jaka płynie z tego startu to samo miejsce na mecie. Druga pozycja w takiej stawce zawsze daje zadowolenie. Równie dobrze mogłem być drugi po wyrównanej walce na wyniszczenie z 10 minut lepszym czasem i korzyści z biegu byłyby takie same, a konsekwencje dużo większe. Byłem jednak tego dnia kiepską wersją samego siebie. Nie wiem, czy to wynik treningu i tego, że od ponad 2 miesięcy cały czas utrzymujemy z Trenerem organizm na bardzo wysokim poziomie (od 7 maja i MP aż do chwili obecnej – 16 lipca, cały czas jestem „w gazie”), czy też jakaś chwilowa niedyspozycja i załamanie organizmu? Trudno powiedzieć. Więcej będzie wiadomo po kolejnym weekendzie.
Podsumowanie finansowe i nagrody.
Dzisiaj będzie pozytywnie w tym akapicie. W sumie zawsze jest pozytywnie, tak jak zawsze wspominam o tym, że kasa z tego sportu to tylko miły dodatek, dzięki któremu mogę dalej się rozwijać, bez niej i tak dalej będę robił swoje. Niemniej:
Koszty:
- Podróż autem do Lądka ok. 130 zł;
- Pakiet startowy – 180 zł (podobno niektórzy zawodnicy z 'elity’ byli zwolnieni, ja zapisywałem się dość dawno temu, płaciłem normalnie);
- Nocleg – dzięki uprzejmości Ani i Tomka za free :).
Należałoby dodać, że tydzień wcześniej byłem na rekonesansie trasy, żeby być lepiej przygotowanym do tego biegu, ale jako że nie były to koszty bezpośrednio dotyczące tego biegu, to nie będę ich wliczał.
Łącznie: ok. 310 zł
Nagrody:
- Bon do sklepu Salomona o wartości 1500 zł (chcę go sprzedać za 1250 zł, chętnych zapraszam do kontaktu: trenerwitek@gmail.com lub tel. 601812024)
Salomon jest wysoko w moim rankingu jakości sprzętu, ale mam naprawdę wspaniałe zaplecze sprzętowe od mojego sponsora, firmy Dynafit, także bon może przyda się komuś bardziej. - 2 czapki Salomona z kolekcji 'Golden Trail Series’.
- Kubek porcelanowy.
Łącznie, po spieniężeniu bonu, wyjdę na tym wyjeździe na plusie ok. 1000 zł. Jest to najlepszy bilans finansowy z zawodów w tym roku. Jak widać, niewiele trzeba było, aby stać się w moich oczach najhojniejszą imprezą biegową w 2021. Poprawia to zdecydowanie obraz Salomona, który za drugie miejsce na Słowacji, czyli na dokładnie tym samym poziomie prestiżu zawodów, dał mi haftowany medal. 🙂 Oczywiście dobry bilans z tego biegu to też efekt minimalnych kosztów. Przykładowo, Taras Ivaniuta za trzecie miejsce z wygraną 1200 zł w bonie, nie jestem pewny, czy wyjdzie na plus z takiej podróży do Polski.
Za oprawę fotograficzną dzisiejszego wpisu dziękuję Jackowi Denece, znanym jako UltraLovers! 🙂
…heh,…
Byłem tam czytając to tu.
Miła lektura.
RMT na czerwono, więc klasa mistrzowska (jakby była symulacja wyniku bez zatkanych uszu pewnie byłoby jeszcze więcej 😉
802 dostałem, to i tak dużo jak na ten bieg 🙂
Andrzeju, na przyszłość weź sobie paczkę gum do żucia w kieszeń 😀 Nic tak nie pomaga na zatkane uszy… dwa „gryźnięcia” i uszy odetkane 🙂 Powodzonka w kolejnych startach!
Znam ten numer 🙂 Próbowałem, serio – udawałem, że żuję gumę, szczękę wykręcałem jak po przyjęciu sierpowego – nie pomogło.
Ale dzięki za rekomendacje. Liczę, że po prostu ten problem więcej mnie nie dotknie. 🙂
Nie wiem co faktycznie aktywuje w gębie ta guma, że pomaga, ale zdarzało mi się w takiej sytuacji udawać, że żuję i nigdy nie pomogło 😀 Jedynie prawdziwe żucie gumy pomaga w moment 😀 Ale fakt, oby więcej ten problem Cię nie dotykał 😉
No to nie mam wyjścia, będę musiał dorzucić gumy do wyposażenia obowiązkowego 😛
Dzięki za relacje Andrzej!! Ta Czernica…. :p GRATULACJE!
Noo.. Czernica dała w kość. Trochę żałuję, że na górze nie było w tym roku punktu pomiarowego, byłoby fajne porównanie jak poszło na podbiegu, a jak na zbiegu 🙂
Dzięki! 🙂
W moim przypadku efekt zatkanych uszu pojawia się przy maksymalnym wysiłku i wysokiej temperaturze. Nie działają tu metody które sprawdzaja się kiedy uszy zatykają się przy dużej różnicy cisnien . Z tego co opisuje to dostałeś ostry wpierdziel i uszu były jednym z wielu objawów . Gratulacje !
Rozliczenie zysków i strat sprawiło, że prawie zapłakałem nad poranną kawą. Dobrze, że macie sponsorów.
Raczej Maciej – 'dobrze, że mamy dwie ręce i głowę na karku i nie boimy się pracy’ :P. Fakty są takie, że nawet współpraca z dużą marką nie daje w tym sporcie takiego zaplecza, że można byłoby porzucić pracę. Ja przykładowo mam zapewniony sprzęt najwyższej światowej klasy w dużej ilości, ale to tylko jedna ze składowych. Są jeszcze koszty obozów, całego szkolenia, podróży, odżywiania, regeneracji i dużo więcej.
Niemniej – nieustanie dokładając do tego sportu, jestem nieustanie szczęśliwy z tego co robię 🙂
Gratulacje dla Ciebie i Asi bez takiego wsparcia ciezko myśleć o takich wynikach, brawo.