Przejdź do treści

Wygrać grupę Wyszehradzką – Relacja z zawodów GTNS Poludnica RUN

Lekcja 1 – nie kuś losu.

W 2017 roku napisałem w relacji z zawodów „70 z hakiem” następujące zdanie: „Kolejny poziom stromizny, to już chyba tylko biegi po drabinie.” Opis ten miał oddawać jak stromy był szlak w Czeskiej części Karkonoszy. Pisząc te słowa nigdy nie spodziewałem się, tego co spotka mnie na trasie biegu Poludnica RUN na Słowacji, w którym brałem udział w miniony weekend. Tym razem naprawdę biegałem po drabinie! I to nie jest żaden zabieg językowy, żadna hiperbola – po prostu, na biegu trzeba było pokonać fragment szlaku po drabinie. Chciałbym napisać, że „kolejny poziom stromizny, to już chyba tylko wspinaczka po linie”, no ale… sami rozumiecie, nie zamierzam więcej kusić losu!


Golden Trail Series [GTS] vs. Golden Trail National Series [GTNS] – o co chodzi?

Na początek krótka informacja porządkująca wiedzę. Mamy obecnie na świecie „biegową Ligę Mistrzów”, czyli główny cykl Golden Trail Series [GTS]. W skład tej ligi wchodzi 6 biegów eliminacyjnych + wielki finał. Całkiem słusznie rywalizacja w ramach tej ligi porównywana jest do piłkarskiej Ligi Mistrzów. Startują w niej najlepsi i najbogatsi (bogactwo definiuję tutaj, jako liczbę punktów ITRA zawodnika). Jednym z naszych reprezentantów na tym szczeblu rozgrywek jest Bartek Przedwojewski, obecnie najlepszy polski biegacz górski.

Poziom niżej mamy „Biegową Ligę Europy” – czyli również prestiżowa rywalizacja międzynarodowa, ale w podziale na kilka koszyków. Koszyki dobrane są geograficznie. Polska znajduje się w jednym koszyku z Czechami i Słowacją. Rywalizacja w tym i innych europejskich koszykach toczy się o to, aby znaleźć się na koniec cyklu w TOP3 zawodników. Dzięki temu zawodnicy z najlepszych trójek ze wszystkich koszyków, spotkają się na decydującym biegu na koniec sezonu. Finał ten zaplanowany jest na Azorach. Wreszcie, najlepszy zawodnik w finale, dostanie gwarancję udziału w kolejnym sezonie w finale głównego cyklu GTS, czyli wspomnianej na początku „Biegowej Lidze Mistrzów”.

Wiem, że to wszystko zawiłe, ale lubię doprecyzować takie kwestie, aby czytelnik mógł zorientować się w stopniu prestiżu danej imprezy. Jestem trochę jak Don Kichot, ale mam za cel edukować biegaczy, aby potrafili odróżnić, co jest bardziej wartościowe – pierwsze miejsce w biegu gminnym, czy TOP 10 w jednym z biegów z serii GTS.


Przed startem

Na Słowację przyjechaliśmy z Asią w czwartek późnym wieczorem. Staram się w tym sezonie unikać sytuacji, w których podróżuję w przeddzień ważnych zawodów. Zwłaszcza, gdy podróż oznacza kilka godzin za kółkiem, kochanej, ale niemal pełnoletniej Mazdy 3. Wiem, że młodsza część czytelników może się dziwić, co złego jest w podróżowaniu autem przez parę godzin. Ja też się nad tym zastanawiałem kilka lat temu, ale czas wyjaśnia te kwestie w brutalny sposób. Po 5 h w aucie w jednej, niezmiennej pozycji, w zasadzie nie wysiadam z pojazdu, tylko z niego wypadam. Gdyby ktoś zobaczył mnie w pierwszych 10 minutach od wyjścia z fury i usłyszałby, że ten facet zdobył w tym roku dwa medale Mistrzostw Polski, to postronny obserwator pomyślałby że chodzi o mistrzostwa kraju osób z poważnymi dysfunkcjami ruchowymi.

Cały piątek spędziłem więc na drobnych obowiązkach zawodowych i koncentrowaniu się przed sobotnimi zawodami. Fizycznie starałem się wypocząć jak najlepiej. Jedyna niepewność jaką miałem w głowie to fakt, że w ramach rozruchu zwiedziałem ostatnie 3 km trasy, tak żeby nazajutrz nie odwalić jakiejś krzywej akcji i na całym sprawdzanym odcinku znalazłem tylko jedną szarfę wyznaczającą trasę biegu. Uspakajała mnie nieco myśl, że teraz biegam jednak z Garminem, w którym mam pogląd mapy, ale mimo wszystko lekko obawiałem się pomyłki na trasie.

Czas rywalizacji

W sobotę z samego rana udaliśmy się do biura zawodów. Impreza mimo dużego prestiżu sportowego, nie robiła wrażenia rozmachem organizacyjnym. Powiedziałbym nawet, że było dość kameralnie. Nie można jednak zarzucić Słowakom minimalizmu w kwestiach formalnych. Przy odbiorze pakietu musiałem wylegitymować się dowodem osobistym, podpisać regulamin biegu, wykazać aktualny negatywny test na COV-19, mimo zaliczonego szczepienia, a na koniec musiałem przedstawić dokument potwierdzający, że jestem ubezpieczony od sportów wysokiego ryzyka. Brakowało tylko oświadczenia, w którym deklarowałbym, że wiem jak zachować się przy spotkaniu z niedźwiedziem. Piszę to pół żartem, pół serio, ponieważ 3 tygodnie temu całkiem niedaleko Poludnicy, czyli góry na którą wbiegaliśmy, znaleziono zwłoki mężczyzny zaatakowanego przez niedźwiedzia. Także jak ktoś myśli, że Tatry Niskie to „nic specjalnego”, to jednak zachęcam do niebagatelizowania sportowych wyzwań.

Wystartowaliśmy równo o 9:00. Od razu wyszedłem na czoło grupy i starałem się szukać własnego rytmu, rozglądając się po rywalach. Przyznam się bez ogródek, że byłem mega zestresowany. Jechałem na Słowację po to aby walczyć o pierwszą trójkę. Co innego, gdy na biegu spotykasz znajome twarze i wiesz kto, jakie ma mocne strony, a co innego jak rywalizujesz w szerszej stawce mocnych biegaczy, z którymi biegniesz pierwszy raz bark w bark.

Po 500 m wbiegliśmy na ścieżkę o szerokości 25 cm, która zaczęła trawersować po zboczu góry. Ten obraz w zasadzie niewiele się zmieni w dalszej części wyścigu. Cały bieg to tak naprawdę jeden wielki singiel track w niesamowitej dziczy. Trasa na pierwszych 2,7 km wspinała się 450 m w górę. Było naprawdę stromo! Może to zabrzmieć dziwnie, ale po 2 km biegu, czyli ok. 15 minutach rywalizacji miałem już dość. Nie wiem z czego to wynikało, prawdopodobnie to efekt tego, że jeszcze nie przetrawiłem do końca zmęczenia z ostatnich tygodni treningu. Wydawało mi się, że tempem, którym biegnę „ugrilluję” resztę towarzystwa, a tu nagle słyszę „Poć-poć-poć!” i dwóch gości wyskakuje do przodu i dosłownie w kilku krokach uciekają na kilkadziesiąt metrów. A ja zipię i po 20 minutach ślina cieknie mi po brodzie, jak zazwyczaj po czterech godzinach wyścigu.

W okolicy 5 kilometra wyprzedza mnie jeszcze jeden, ale zaciskam zęby i lecę dalej. Biegniemy razem, a za naszymi plecami dokleja się kolejnych trzech zawodników. Mamy więc bezpośrednią rywalizację na pozycjach 3-7. Byłem mega zmęczony, jak na tak wczesny etap biegu – ale ja naprawdę to uwielbiam. Ciśniemy w odległości dwóch metrów od siebie w tempie 3:20 na lekkim wypłaszczeniu, ścieżką tak wąską, jakby chadzały nią tylko lisy i zające. Zbocze, w poprzek którego się przemieszczamy jest tak strome, że lewą ręką można oprzeć się o ziemię, a z prawej strony po pysku walą Cię gałęzie drzew, które korzenie mają jakieś 15 metrów niżej. W rękach trzymam dwa flaski z izotonikiem i nie mogę się napić, bo cały czas obserwuję plątaninę korzeni pod stopami. Jedyny plus całej sytuacji jest taki, że nawet jak ten gość na końcu naszej 5-osobowej grupy czuje się teraz najmocniejszy, to nie ma opcji, żeby nas wyprzedzić. Musimy biec takim rytmem, jaki nada osoba na czele.

Przecinamy po drodze wiatrołomy, jakieś pułapki zastawione przez drwali w postaci fortec ze świerkowych gałęzi, bagna, rzeczki, jakieś polanki z trawą sięgająca do brody. No cuda. Przez chwilę zacząłem się zastanawiać, czy organizatorem imprezy nie jest przypadkiem jakiś Survival Race, czy inny Runmageddon. Jak ktoś myśli, że skakanie ze spadochronem z klifu jest extreme, to powinien przebiec się po trasie Poludnicy w ramach zawodów. Na 8 km na zbiegu z leśnej ścieżki musieliśmy skakać ze skarpy, która się oberwała, jakieś 3 metry w dół, na drogę położoną niżej. Ziemię od hamowania w pozycji spidermana miałem wszędzie – pod paznokciami u rąk, między zębami, przedarła się nawet do spodenek. Całe szczęście kolejny kilometr to łatwy zbieg szutrową drogą w stronę pierwszego punktu odżywczego.

Taktyczny majstersztyk

Na zbiegu nasza 5-osobowa grupa nieco się porwała. Dogoniliśmy tez drugiego zawodnika, który ewidentnie radził sobie nieco gorzej na zbiegu. Przede mną, jakieś 30-40 metrów biegł Jiri Cipa – znakomity Czeski biegacz, 4. zawodnik Mistrzostw Świata z 2018 roku. Facet ma ranking ITRA 883. Dla porównania mój to 835, wyprzedza mnie o jakieś 200 pozycji w światowym rankingu. Drugi gość biegnie przede mną w odległości ok. 20 metrów, był to Dawid Pelisek – kolejny znakomity biegacz, uczestnik finału GTS 2020. W zasięgu wzroku widziałem, że zbliżamy się do punktu odżywczego. Nie byłem pewny, ale spodziewałem się, że obaj Czesi zbiegną napełnić swoje bidony. Dla mnie wreszcie nastał czas na wyciągnięcie korzyści z tego, że biegłem z dwoma flaskami w ręku. Gdy moi konkurenci odbili do lewej, żeby uzupełnić zapasy na punkcie, ja przebiegłem sprawnie i ruszyłem na kolejny podbieg bez wybijania się z rytmu. Od słowackich kibiców usłyszałem tylko: „Toto je dobré, toto je dobré! Získate!”.

No i tak jak przepowiedzieli, to co 'získate’ tym manewrem na 9. km, utrzymywałem przez kolejne 5 km. Cały czas biegłem swoim rytmem, choć muszę przyznać, że jeszcze na żadnym biegu nie byłem zmuszony do podchodzenia tak często jak na ostatnim kilometrze przed szczytem Poludnicy. Odpowiednio 13 i 14 km zrobiłem w czasie 10:32 i 10:16 i to naprawdę było zarąbiście mocne, wyścigowe tempo. Na szczycie miałem jakieś 15 sekund przewagi, ale zdecydowanie za słabo rozkręciłem nogi na chwilowym wypłaszczeniu i po kilkuset metrach ponownie biegliśmy w trójkę. Co jednak mnie zaskoczyło, obok Jiriego nie było już Davida, tylko Miroslav Hrasko. Gość musiał wykonać pod górę gigantyczną robotę, że doszedł do naszej dwójki, a Davida nie było za nami widać.

Zbiegiem nie wygrasz zawodów, ale możesz je przegrać.

Gdy sadziłem, że wszystko co extremalne za nami, zaczęliśmy zbieg. Przepraszam, ale JA PIER-DO-LE. Były skoki po 1,5 metra ze skał, przewroty w przód nad zwalonymi konarami, uniki pod przewróconymi drzewami, jak w hugokopterze. Wreszcie, na pełnym gazie, jakieś 30 cm przed krawędzią skałek zorientowałem się, że tym razem opcja skakania odpada, chyba że chcę wrócić na dół w helikopterze. Na szczęście była metalowa drabina. Jak moja biegowa psychoza będzie postępować w takim tempie, to za 2 lata trafię pewnie na jakiś maraton po via ferratach.

Gdy poziom techniczności trasy odrobinę spadł, zaczęło się trawersowanie takim zboczem, że musieliśmy wykonać kilkadziesiąt przyspieszeń do tempa 2:50 na odcinku 20 metrów, po czym następowało wyhamowanie do tempa marszu w zakręcie i ponowne rozkręcenie nogi do tempa 2:50. Byłem tak zniszczony, że zacząłem myśleć, że 7 miejsce też będzie spoko, mimo że walczyłem z dwójką mocarzy o pozycje 2, 3 i 4. Po prostu już mi się pieprzyło w głowie. W sumie na 4,3 km zbiegu zrobiliśmy 800 m w dół w technicznym terenie na pełnej lufie. Wszystko to po nic, bo dalej biegliśmy w trójkę. Nikt na tym zbiegu nie wygrał, ale nikt nie chciał puścić grupy, żeby nie przegrać.

Taktyczny majstersztyk 2

Na 19. km ustawiony był drugi punkt odżywczy. Prawdę powiedziawszy – nie wiem po co. Ok, jak ktoś biegł średnim tempem 10:00, to miał przed sobą ok. 40 minut do mety, taki punkt się może przydać. No ale nie spodziewałem się, że chłopaki ścigający się o pudło będą uzupełniać płyny na 4 km przed końcem biegu. Przed nami został jeden 'ząbek’ o długości 1,5 km i 165 m przewyższenia i względnie płaskie 2,5 km biegu po łące.

Moja wiara w wygranie z Jirim i Miroslavem opierała się o to, że przetrwam z nimi do ostatniego płaskiego kilometra i odpalę tempo 3:20 i wóz albo przewóz. Tymczasem chłopaki zbiegli napełniać bidony na punkcie. No i nie miałem wyboru. Rozpocząłem 20 minutowy finisz, pełen łez i bólu. Zerknąłem za siebie, gdy minąłem punkt odżywczy. Ponownie zyskałem tym manewrem ok. 50 metrów. Trzymałem swoje i biegłem po płaskim. Po chwili wbiegliśmy w chaszcze. Jakaś mała ścieżynka przez pole i krzaki. Nogi mam całe poharatane od dzikiej róży i poparzone od pokrzyw. Pyłki i nasiona traw miałem w oczach i w nosie, jak po dziecięcej zabawie na sianie, podczas wakacji na wsi. Podbiegałem przez minutę i szedłem przez 10 sekund. Ten ostatni ząbek to sadyzm. Co 15 sekund odwracałem się aby skontrolować przewagę, ale w tej cholernej trawie nic nie było widać! Myślałem, pewnie Czech ze Słowakiem coś kombinują, zaraz wyskoczą zza jakiejś kępy i pognają do mety! Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Zbiegłem z ostatniej stromej górki, obejrzałem się za siebie – pusto. Byłem zmasakrowany, ale poszedłem ten ostatni fragment żywym ogniem, jakby to była walka o życie. W tym samym momencie, gdy za plecami zrobiło się pusto, zobaczyłem na horyzoncie lidera biegu – Andreja Paulena. Słowackiego specjalistę od biegów verticalowych. Był jednak zbyt daleko. Na 2 km do mety miałem do niego ok. 110-100 sekund straty. Biegłem mocno, ale poczułem się już bezpieczny. Ostatnie kilkaset metrów to super miłe uczucie, nawet mimo tego, że wyglądałem jak wrak człowieka.

Na metę wbiegłem z czasem 2:09:22.

I to jest mega pozytywny aspekt tej walki jaką musiałem stoczyć na trasie. Poprzedni rekord trasy wynosił 2:10:31 i należał do Haydena Hawksa. Dla niewtajemniczonych to mega mocny zawodnik zza oceanu. Podawałem wcześniej wartości rankingu ITRA dla zobrazowania poziomu zawodników, no to Hayden ma ranking 914 i jest notowany aktualnie na 9. miejscu na świecie. Oczywiście nie ma co wyciągać za daleko idących wniosków, bo w bezpośredniej rywalizacji stać by go było zapewne na uzyskanie lepszego wyniku, ale jednak dla mnie jest to w pewnym stopniu nobilitacja za trud wyścigu. Tym bardziej też należy docenić wynik Andreja Paulena, który uzyskał czas 2:08:10 i był tego dnia zdecydowanie najlepszy.

Smutna strona prestiżowych zawodów

Nie ma co ukrywać – jestem bardzo zadowolony z drugiego miejsca. Do klasyfikacji generalnej muszę zaliczyć 2 z 3 biegów eliminacyjnych + 'finał naszego polsko-czesko-słowackiego koszyka’. Jeden dobry bieg mam już na koncie, potrzebuję więc jeszcze jeden i będę miał w finale wszystko w swoich rękach, a raczej nogach. Nie chcę zabrzmieć zbyt buńczucznie, ale ten bieg na Słowacji był wyścigiem o najmniej sprzyjającym mi profilu. Z racji mojej przeszłości z biegów ulicznych, zdecydowanie bardziej lubię wyścigi w takim stylu jak, np.: tegoroczne Mistrzostwa Polski na długim dystansie. Czyli biegi górzyste, ale takie, gdzie nie trzeba się wspinać, gdzie dominują szybkie szutry, a nie skakanie po skałkach. Pod tym względem kolejne biegi powinny mi sprzyjać.

Przykra sprawa jest jednak taka, że wziąłem udział w naprawdę prestiżowych zawodach w naszej części Europy. Zanim przejdę do meritum, wiem też że ewentualny wylot na finał na Azory jest super nagrodą (udział w finale na Azorach jest w pełni finansowany), ale zaliczenie całego cyklu biegów to spora inwestycja przy tym co świadczą organizatorzy dla najlepszych biegaczy na pojedynczych biegach.

  • Najkrótsza trasa autem z Wrocławia do Liptowskiego Mikułasza na Słowację i z powrotem to 840 km – z winietą na Słowacji i płatnymi bramkami na A4 – 467,50 zł
  • Obowiązkowy test na COV-19, który wymaga organizator – ok. 80 zł
  • Ubezpieczenie jednodniowe od sportów wysokiego ryzyka – ok. 10 zł
  • Średniej klasy nocleg – 75 zł/os (2 noce, 2 os,) – 300 zł
  • Organizator na podstawie mojego rankingu ITRA zwolnił mnie z opłaty startowej, Senk ju! 🙂

Łączny koszt wyjazdu to ok. 857,5 zł

Jak zwykle pomijam takie kwestie jak to, że na wyjeździe trzeba coś zjeść (bo w domu też trzeba coś zjeść ;)).

Poniżej zamieszczam zdjęcie tego co wygrałem. Był jeszcze szampan, nawet chciałem go schować i zabrać do domu, ale jakoś tak nie wypadało, skoro wszyscy otwierali swoje. Chociaż z drugiej strony sponsor imprezy jakoś niezbyt był zmieszany wręczając trofea. Także w sumie.. 😉

Nie chcę wyjść na malkontenta, bo jak zwykle podkreślę, że nie o pieniądze w tym wszystkich chodzi. Biegam niezależnie od nagród, ja to po prostu kocham. Niemniej uważam, że to jednak trochę obciach dla takiej formy jak Salomon, że jest sponsorem imprezy, która buduje swoja rangę w bardzo profesjonalny sposób, a jednocześnie motywuje najlepszych biegaczy do przyjazdu na ich imprezę za pomocą (mega ładnego!) haftowanego medalu.
I podkreślę to raz jeszcze, nie chodzi o to, że ja jestem Dynafit boy i jak mam okazję to wypunktuję konkurencyjną firmę. Chciałbym, żeby tworzenie prestiżu imprezy i całego cyklu odbywało się w harmonii z rozwojem całej branży, zarówno warstwy konsumenckiej, handlowej, jak i sportowej.

6 komentarzy do “Wygrać grupę Wyszehradzką – Relacja z zawodów GTNS Poludnica RUN”

  1. Świetna relacja, rozwijasz się literacko! Gratuluję sukcesu, trzymam kciuki za kolejne etapy. A jak chcesz więcej pobiegać, to pomyśl w przyszłym roku o Lavaredo, tam dopiero można się rozpędzić w paru miejscach.

    PS Mazda 3 rulez!

    1. Dzięki ŁukaszK! 🙂
      Lavaredo kusi, nawet w tym roku, uznałem jednak, że pierwotnie nakreślony plan i konsekwencja są najważniejsze. A za rok.. kto wie. 🙂
      Pzdr.

  2. Bardzo mnie się spodobało czytać ten wpis! I śmiałam się i dobrze zdawałam Sobie sprawę ze wszystkich tych uczuć co opisujesz.
    Chcę już tam pojechać i chociaz by treningowo przebiec traskę!

    Brawo Ty! Super wynik, super czas!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *