Przejdź do treści

Wszystko dzieje się po coś – srebro Mistrzostw Polski

Tym razem zacznę opowieść o moich biegowych przygodach z zupełnie innego miejsca, niż robię to zazwyczaj, gdy relacjonuję mój udział w zawodach. 

Mamy sierpień 2020 roku. Po raz drugi zajmuję w Mistrzostwach Polski w biegach górskich 4. miejsce. Jedziemy z Asią na wakacje, a ja początkowo, zamiast cieszyć się wyjazdem, trawię niedawną porażkę wyjątkowo ciężko. W końcu ją akceptuję i powstaje krótki, ale oczyszczający wpis na bloga:

Jestem lepszy, gdy jestem zły.

Zachęcam do jego przeczytania na deser, gdy już dobiegniemy do mety Mistrzostw Polski 2021 w Andrychowie. W tamtym tekście zawarty jest klucz do tego, aby zrozumieć, dlaczego w tym sezonie jestem mocny, ale przede wszystkim, żeby zrozumieć poniższe stwierdzenie, które uważam, że doskonale puentuje moją sytuację z minionych zawodów, a może nawet moją perspektywę na resztę bieżącego roku.

Nic lepszego w Andrychowie nie mogło mi się przydarzyć.

Spirala Mistrzostw Polski - Andrychów

Słowem wstępu i wyjaśnienia – bieganie w górach to pojęcie dość szerokie. Postronny obserwator może mieć kłopot z połapaniem się, ile tych Mistrzostw Polski jest i dlaczego właśnie tak?! Zjawiam się zatem z pomocą. W górach mamy w ciągu jednego roku kalendarzowego 4 imprezy rangi Mistrzostw Polski, są to:

  • MP w biegu górskim w stylu anglosaskim (krótki dystans, który zawiera zarówno zbiegi, jak i podbiegi) – odbyły się 8 maja 2021 w Bielsku-Białej
  • MP w biegu górskim na krótkim dystansie – będą miały miejsce w Sobótce 29 maja 2021. Jest to bieg tylko pod górę.
  • MP w biegu na długim dystansie (ok. dystansu maratońskiego) – które zaliczyłem 15 maja, i o których dowiecie się z tej relacji więcej.
  • MP w biegu górskim na ultra dystansie – będą miały miejsce w sierpniu podczas imprezy Chudy Wawrzyniec.

I w temacie podziału imprez na tym zakończymy, żeby bardziej nie mieszać w głowach. 🙂

Luz i gruz - chodzą w parze

Mój start w Mistrzostwach Polski w biegach górskich na długim dystansie był dla mnie głównym celem przygotowań na wiosnę tego roku. Właśnie pod tę imprezę szykowałem się przez okres zimy i wiosny. Gdy łapałem treningowego i mentalnego doła, to właśnie o tym biegu zaczynałem myśleć, żeby móc się dźwignąć. Gdy Asia przynosiła do domu kremówki, ja powstrzymywałem ślinotok, oglądając zdjęcia kamieni ze szlaków Beskidu Małego.

Ostatnim sprawdzianem przed tym najważniejszym biegiem miały być MP w Bielsku, o których możecie przeczytać tutaj. Pod namową trenera Andrzeja Orłowskiego wystartowałem w nich, i ku zaskoczeniu mojemu, ale i wielu osób, zdobyłem brąz Mistrzostw Polski. Chociaż biorąc pod uwagę ile mnie zdrowia psychicznego i fizycznego kosztowały te zawody, to bardziej stosowne określenie to: „wyszarpałem brąz” :).

Wspominam o tym, ponieważ ten bieg na 7 dni przed główną imprezą w tej części sezonu dał mi dwie rzeczy – „Luz i gruz”.

Luz
Czyli spokojną głowę, brak presji i poczucie, że „już nic nie muszę”. Nieco przypadkowo wypełniłem plan na wiosnę i spełniłem swoje marzenie, zostałem medalistą krajowego czempionatu.

Gruz
Czyli to jak byłem zarąbany jeszcze 96 godzin po tym biegu. Naprawdę, wychodziłem w środę na trening i dalej poruszałem się jak pingwin, jakbym miał wsadzone kolana w gips. Każde zgięcie nogi było obłędnym doznaniem. Dosłownie, nigdy tak mnie nie załatwiło 12 km biegu. Nawet po debiucie na 100 km schodziłem ze schodów w lepszym stylu niż po tych cholernych 12 km. Jedyny pocieszający fakt był taki, że z kim nie rozmawiałem, to wszyscy byli „skasowani” tak samo. 

W czwartek rano, czyli na 48 h przed biegiem w Andrychowie, gdy jeszcze coś tam tliło się w mięśniach, byłem nawet zły, że razem z trenerem przelicytowaliśmy. Z perspektywy ostatnich 2 tygodni mojego życia, uważam, że ten start na 12 km był zagraniem va banque. Gdybym nie zdobył brązu w Bielsku i jechał z „takimi nogami” do Andrychowa po kilku miesiącach przygotowań, to beskidzkie szlaki zamieniłyby się w rwące potoki od wylanych przeze mnie z żalu łez. 

Na szczęście w piątek poczułem się zdecydowanie lepiej. Być może dlatego, że tego dnia nie miałem zaplanowanego treningu i po prostu nie miałem okazji się zorientować, w jakim naprawdę stanie są moje mięśnie. Cały dzień odpoczywałem już na miejscu w Andrychowie, szykując się mentalnie na rywalizację, która miała rozpocząć się kolejnego dnia.

Przegląd faworytów

Jednym (jeżeli nie jedynym) plusem organizacji imprez mistrzowskich w dobie pandemii jest to, że wreszcie wszyscy najmocniejsi zawodnicy w tym kraju zaczęli spotykać się na linii startu. Juliusz Cezar powiedział kiedyś: „Wolę być pierwszy w Alpejskiej wiosce, niż drugi w Rzymie”. No i niestety te słowa doskonale oddają sytuację z wyborem imprez biegowych przez czołówkę Polskich biegaczy górskich. Pandemia spowodowała jednak, że małych imprez gminnych jest tak mało, że okazji takiej jak start w dużym i poważnym biegu nie można przegapić. Dzięki temu do Andrychowa zjechali się najmocniejsi biegacze.

Ja wśród faworytów widziałem:
Damiana Świerdzewskiego (maraton 2:21 z tego roku) oraz Marcina Świerca (choć z całym szacunkiem do Marcina, to przez różne komplikacje nie pobiegł nic wartościowego od września 2019 roku).
Z pozostałych chłopaków stawiałem na: Pawła Czerniaka, Dominika Grządziela, Kamila Leśniaka, Tomka Kobosa i Bartka Misiaka. Spokojnie jeszcze kilka mocnych nazwisk mógłbym wypisać, ale ta 7-osobowa grupa wydawała mi się najpoważniejszymi kandydatami do pudła. 

Wspólny start - małe rzeczy a cieszą!

W sobotę o godzinie 6.15 pojawiliśmy się z Asią w okolicy startu. Cała procedura przedstartowa przebiegała sprawnie. Pogoda dopisywała – powietrze było chłodne, ale zanosiło się na słoneczny dzień. Wiele znajomych twarzy, mnóstwo przybitych piątek, rozgrzewałem się i kurde napiszę Wam, że już dla tej atmosfery i tych wszystkich ludzi z biegowego środowiska było warto przyjechać na ten bieg, bez względu na to co się potem wydarzy na trasie.

Po zeszłotygodniowej akcji, z pojawieniem się na starcie na równe 2 sekundy przed wystrzałem startera, tym razem bezpiecznie ustawiłem się przed linią startową dobre kilka minut wcześniej. Witałem się i zagadywałem znajomych, a wszyscy patrzyli na mnie i pytali się, czy ja naprawdę biegnę z bidonami w rękach. No i każdemu z osobna musiałem tłumaczyć, że tak, bo mi tak najwygodniej. 🙂 Maraton też biegam, trzymając w ręku 8 żeli i mam to dobrze sprawdzone. 

Pozostały obowiązkowy sprzęt miałem umieszczony w specjalnych kieszonkach spodenek Dynafita (i serio – to nie jest żadna reklama, specjalnie nie napiszę, który model, jak ktoś będzie zainteresowany, nich pyta). Miałem przy sobie folię NRC, telefon i 8 żeli. Telefon miałem sparowany ze słuchawkami Aftershzok. Uprzedzam pytania – nie słuchałem muzyki i zwróciłem się przed biegiem z pytaniem do organizatora, czy mogę ich użyć. Do czego użyłem słuchawek dowiecie się w dalszej części.

Czas na wyścig!

Rzeczą, która odróżnia start biegu na długim dystansie, od startu w biegach krótkich jest to, że na starcie czuć smród maści „Bengay” – wszystkie inne rzeczy dzieją się dokładnie tak samo. Wszyscy ruszają jak klienci Lidla po karpie przed świętami i wszędzie latają łokcie w walce o jak najlepszą pozycję po pierwszych 100 metrach trasy. Niezmienne jest też to, że po kilku kilometrach w czołówce zostają już tylko osoby zainteresowane zwycięstwem w biegu.

Podobnie było tym razem. Pierwsze 10 minut biegu to tasowanie się zawodników. Ktoś wyprzedza, ktoś chowa się innej osobie za plecy. Na podbiegu jedni drobią i lekko zostają z tyłu, na zbiegu ktoś puszcza nogi i odskakuje na kilkanaście metrów. Pokaz stylu i demonstracja sił. Biegłem w peletonie na pozycjach 4-8 i obserwowałem, jak rozwija się sytuacja. Z przodu ustawił się Damian Świerdzewski, spoglądałem na niego i widziałem siebie sprzed 3 lat. Biegliśmy po 5:30/km pod lekką górkę i dla kogoś, kto biega maraton tempem 3:22/km taki bieg jest nienaturalny. Stawiałem, że Damian nie wytrzyma ciśnienia biegu w takim „wolnym” tempie i ruszy samotnie do przodu po 10 minutach. W 11 minucie Damian nadal spokojnie trzymał się grupy i pomyślałem, że jednak podszedł do debiutu w górach, rozsądniej niż się spodziewałem. Było to jednak błędne założenie, w 12 minucie Damian zaatakował. Ruszył pod stromą ściankę i na dystansie 100 metrów oderwał się o dobre 30 metrów od reszty. Nie chcę, żeby zabrzmiało to buńczucznie, ale sam siedziałem już na kamieniu na 2 km przed metą, prosząc turystów o wodę i wiedziałem, że tym ruchem Damian właśnie wypisał się z walki o medale Mistrzostw Polski. Pytanie, jakie pozostawało w mojej głowie, to czy zdoła dotrwać do ostatniego zbiegu na 39 km na dobrej pozycji, w szeroko pojętej czołówce?

Co ciekawe w pogoń za Damianem ruszył Maciek Dombrowski, świetny biegacz zwłaszcza na dystansach ultra. M.in. zwycięzca Biegu 7 Dolin z 2020 roku. Spodziewałem się, że Maciej będzie „zjadał” stawkę od końca wraz z kolejnymi kilometrami. Tymczasem zdecydował się na naprawdę odważny manewr. 

Kolejne kilometry leciały, trasa mocno „falowała” między stromymi, ale krótkimi podbiegami a spokojnymi i dłuższymi fragmentami po niemal płaskim terenie. Technicznie szlak był w początkowej fazie bardzo prosty. Szerokie szutry pozwalające na swobodny bieg. W okolicy 7-8 kilometra na czele biegł Damian z ok. 1-minutową przewagą. Za nim podążał Maciek Dombrowski, a dalej z niewielką stratą biegłem ja wraz z Adrianem Bednarkiem, Tomkiem Kobosem i Kamilem Leśniakiem. 

Na 9. kilometrze czekała nas pierwsza poważna próba charakteru. Kilometr niemal pionowego podbiegu. Na odcinku 800 m pokonywaliśmy ponad 200 m przewyższenia. Takie odcinki mają w sobie ten rodzaj złudności, że cel w postaci wierzchołka znajduje się niedaleko, ale odcinek pokonujesz 8 minut. Zobaczyłem wówczas, że Damian zakończył bieg i rozpoczął maszerowanie. Miał dużą przewagę, ale jak przestajesz pokonywać podbieg drobniutkim kroczkiem i zaczynasz robić długie siłowe kroki, to koniec jest bliższy, niż myślisz. Wbiegałem pod górę swoim rytmem, nie myśląc o innych i na szczycie tego odcinka zameldowałem się na drugiej pozycji. Odległości między nami się zwiększyły, a trasa runęła w dół.

Zbieganie ma znaczenie

W okolicy 14. km na stromym odcinku prowadzącym w dół, który pokonywałem sprawnie, ale maksymalnie starając się oszczędzać nogi, spotkałem Damiana. Nie chcę się już nad nim pastwić, bo bardzo go lubię, więc ostatni raz wspomnę, że wyglądałem na zbiegach tak samo 3 lata temu. 🙂 Widząc, jak Damian zbiega, obrazując dokładniej,  jakby rozglądał się za grzybami po krzakach, przypomniało mi się, jak ścigałem się z Wojtkiem Kopciem w 2018 roku w Krynicy. Wtedy to był kabaret „dwóch maratończyków na górskiej wyprawie”. 😛

Siłą rzeczy na 15. km biegu zostałem liderem wyścigu. Nie chcę nikogo rozczarować, ale aż do 21 km działo się niewiele. Biegłem w swoim mocnym tempie, ale z poczuciem, że wyścig dopiero się zacznie. Jadłem co 25-30 minut żel, piłem co 4-5 minuty. Pełna koncentracja i fokus na jak najlepszy wynik.

Z półmatka na Laskowiec (30 km)

Na 21 km, na którym zlokalizowany był punkt odżywczy, wbiegłem samotnie ze stosunkowo niewielką przewagą nad pozostałymi zawodnikami. Z daleka zobaczyłem Asię w naszej teamowej koszulce. Krzyknąłem, że biorę mały flask na dalszą część wyścigu i wyrzuciłem jej w biegu śmieci z żeli energetycznych. Cała wizyta na punkcie trwała mniej niż 1 sekundę. Poszło perfekcyjnie, bez żadnych problemów.

Na punkcie był też trener, krzyknął, żebym leciał dalej swoje, a ja, chociaż już lekko nadszarpnięty wysiłkiem wiedziałem, że kolejne 10 km niemal nieustającego podbiegu będzie kluczowe i zaangażowałem w bieg całą energię, którą do tego punktu skrzętnie oszczędzałem. 

Cały czas napierałem z tempem. Każdy, kto liznął choć trochę treningu i rywalizacji zna ten stan bardzo dobrze. Na biegu jesteś albo w trybie przetrwania, albo napierasz i idziesz po swoje – i tak właśnie się czułem w tamtej chwili – napierałem, byłem w ofensywie.

W połowie podbiegu zacząłem wyprzedzać osoby z ogona biegu na 73 km. Zawsze mnie dziwi, że jak biegnie czołówka z krótszego dystansu i widać po tych ludziach, że są zasmarkani, zapluci i zipią jak lokomotywy, to i tak osoby z dłuższego dystansu, które są wyprzedzane, zerkają na ścigających się i dopytują się z niedowierzaniem, czy to krótszy dystans? 

Tego dnia usłyszałem pytanie o to, 'czy to krótszy dystans?’, tyle samo razy co inne cholerne pytanie na mecie, ale o nim za chwilę.

Na Laskowcu zlokalizowany był kolejny punkt odżywczy. Tym razem w supporcie był Jurek Pachut, któremu z tego miejsca dziękuję za pomoc! Chciałem Jurkowi powiedzieć, że nie biorę bidonu, ponieważ na spokojnie dolecę z tym co mam przy sobie, ale ograniczyłem się ostatecznie do kiwnięcia głową. Ostatnie 600 m przewyższenia jakoś tak wpłynęło na mnie, że stałem się mniej rozmowny. 🙂

Wyścig z samym sobą

Kilometry leciały – 31, 32, 33 … jest telefon. Słuchawki zawibrowały, odebrałem połączenie jednym kliknięciem przycisku. Właśnie do tego były mi potrzebne. Chciałem dostać informacje o tym, jakie są różnice na kolejnym punkcie. 

„5 minut nad Świercem” – powiedziała Asia. 

Podziękowałem, a Ona na koniec krzyknęła, żebym się trzymał. Złota żona – już odbierała ode mnie telefon, gdy umierałem na biegach i gdy wygrywałem i prosiłem o informacje o międzyczasach. Niezależnie od wyniku, zawsze support na najwyższym poziomie. 🙂

Po telefonie wykonałem szybką kalkulację, że „mogę tracić” po 30 sekund na kilometrze i, i tak utrzymam przewagę. Oczywiście ambicja nie pozwalała na tak zachowawczy scenariusz, biegłem i robiłem dalej swoje. W końcu zbliżyłem się do 39 kilometra. Było coraz ciężej, ale nie miałem żadnego kryzysu, wszystko układało się doskonale. Pędziłem po swoje. Minąłem punkt odżywczy i widzę matę pomiarową do czasu. Spoglądam raz jeszcze przed siebie – nie wierzę – facet dopiero kończy ją rozkładać. Jak tylko zobaczyłem, że jeszcze jej nie rozłożył do końca, to od razu wyczułem kłopoty. Krzyknąłem do niego z daleka, żeby podniósł głowę i mnie zobaczył, bo potem będą problemy, że mnie na punkcie nie było. Facet długo na mnie spoglądał. Nie wiem, czy zapamiętywał numer, czy nie mógł wyjść z szoku, że jeszcze jest nieprzygotowany, a już biegną pierwsi zawodnicy. Fakt jest taki, że pisząc w tej chwili relację, sprawdzam międzyczasy i nie ma mnie na liście z tego punktu. Czyli tak jak przewidywałem, mata jeszcze nie została uruchomiona, gdy ja już byłem na punkcie. No i co mogę napisać. Tak, chociaż bym wiedział, ile przewagi miałem na 39. kilometrze, a tak to możemy sobie spekulować, czy powiększyłem te 5:27 przewagi (tyle miałem na 30 km), czy nie. 

[Szacuję, że byłem w okolicy punktu, gdzie była położona mata w czasie 3:01:15] 

Rozpocząłem ostatni zbieg – do mety zostały niecałe 4 kilometry.

Trasa stawiająca krzyżyk na zawodniku

Jestem pewny, że ten akapit jest tym, na co wszyscy czekają z wypiekami na twarzy. Wracam do tamtych przeżyć tylko dlatego, że o bloga dbam bardziej niż o moje zdrowie psychiczne. Proszę zatem teraz o pełną koncentrację i uważne czytanie, ponieważ wyjaśniam poniżej, jak rozstrzygają się losy złotego medalu Mistrzostw Polski.

W pierwszej kolejności przypomnijcie sobie moment, gdy biegniecie w tempie 3:10-3:15/km. Kto biega wolniej, musi zdać się na wyobraźnię. Teraz dołóżcie do tego obrazu kamienie, które pokrywają szlak. Sypkie i ostre. Gdy już stworzycie sobie w głowie ten obraz, warto przypomnieć, że jesteśmy na 40. kilometrze trasy, w nogach i głowie są ponad 3 godziny wysiłku o bardzo wysokiej intensywności. 

Tak właśnie pędziłem w stronę mety. Przede mną główny szlak – droga ostro prowadzi w dół. Wbiegam na krzyżówkę, choć bardziej należy napisać „przecinam krzyżówkę” na wprost. Zakręty położone są na tej krzyżówce nie pod kątem 90 stopni, lecz znacznie ostrzejszymi. Nie widzę żadnej szarfy po bokach (zapewne ze zmęczenia i nieuwagi na tym etapie), ale co ważniejsze na krzyżówce nie ma nikogo. 

DOSŁOWNIE NIC NIE ŚWIADCZYŁO O TYM, ŻE MAM SKRĘCIĆ

Lutuję ostro w dół, 300, 400 m – nagle zdaję sobie sprawę, że żadnej szarfy nie widziałem od kilkudziesięciu sekund. Niepokoję się, ale z drugiej strony lecę główną drogą! Jeszcze 50 m w dół, a nagle zegarek daje niepokojący sygnał. Zerkam, a na nim informacja, że trasa prowadzi gdzie indziej. 

Po prostu tak mnie to ścięło z nóg, że nie mogłem uwierzyć. Rozglądam się, ale przecież wokół mnie nie ma żadnego zakrętu. Zaczynam zawracać, o poziomie wkurwienia nie będę się wypowiadał. Zegarek coś się kręci – strzałka raz pokazuje w dół, raz, że mam biec w górę, aż nagle pojawia się informacja, że jestem 400 m od trasy. 

Trudno opisać te emocje, zmęczenie, żal, złość, gorycz powoduje, że nogi robią się straszni ciężkie. Na ostatnich kilometrach w ogóle ich nie oszczędzałem, ruszenie pod górę powoduje zalanie mięśni wrzątkiem. Gdyby chociaż to był płaski teren, a ja musiałem popełnić błąd na ostrym zbiegu, teraz musiałem pokonać go w przeciwnym kierunku.

Piłuję, ile mogę, w głowie ciągle kotłuje się myśl: Jak to możliwe!?

W końcu wpadam z powrotem na szlak, ruszam w dół i widzę w oddali, że przede mną jest Marcin Świerc. Co za paskudne uczucie. Nie dlatego, że to akurat Marcin, tylko dlatego, że po prostu czułem i wiem, że fizycznie byłem mocniejszy. Sport to jednak nie tylko fizyczność.

Zbiegam, walcząc ile mogę, ale zaczynają chwytać mnie skurcze w łydkach. Na 1 km przed metą mijam trenera, ten krzyczy, żebym gonił, żebym walczył do końca, ale strata jest zbyt duża. Dobiegam do mety na drugiej pozycji. Marcin już na mnie czeka.

Przegrałem bieg bardziej, niż Marcin go wygrał

Wbiegam zły na metę na samego siebie. Sam nie mogę uwierzyć, w to co się właśnie odjebało. Zaczynają się sypać pytania jak to możliwe, co się stało? Odpowiadam zatem, poprzedzając większość zdań łacińskim wstępem. 

Podchodzi do mnie Marcin i wymieniamy 3 zdania. W dwóch gratuluję mu zwycięstwa i narodzin syna, w jednym Marcin pyta się mnie czy nie miałem wgranego tracka do zegarka? 

No i co ja mogę odpowiedzieć w takiej sytuacji? 🙂 Dziękuję za rywalizację i z pełną szczerością raz jeszcze składam zasłużone gratulacje Marcinowi. Uwierzcie mi, że nie piszę tego, ponieważ tak wymaga poprawność polityczna. Ja naprawdę szczerze doceniam to jak Marcin pobiegł cały bieg, rozegrał świetne zawody – taktycznie i ze spokojem na końcu. Nie mam do Marcina żadnych pretensji, bo po prostu ich mieć nie mogę. 

Podczas rozmów z chłopakami na mecie w kółko powtarzam tę samą historię. Normalnie, jakby każdy chciał usłyszeć ją na własne uszy, bo nie wierzy w krążące plotki. Wśród tych rozmów w tle da się wychwycić niezadane pytanie – czyja to wina?

Myślę, że cała sytuacja to splot wielu nieszczęśliwych czynników. W największym stopniu czuję się odpowiedzialny sam za swój los. Po prostu powinienem być podwójnie skoncentrowany, szczególnie na końcówce biegu, gdy zmęczenie jest tak duże. Czy organizator mógł zrobić coś więcej? Jasne, z relacji kolejnych osób wiem, że w tamtym miejscu później stały osoby i regularnie przekierowywały biegnących w ten ostry zakręt. Czy są inne patenty na uniknięcie takiej sytuacji? Pewnie, np. na Festiwalu Ultra Chojnik wszystkie ścieżki, które są „błędne” są oznakowane innym kolorem taśm. Widzisz inny kolor = zawróć. Jednocześnie nie mogę mieć pretensji ani o brak wolontariusza na tym rozdrożu, ani o takie, a nie inne oznakowanie trasy. Nie pomógł niestety zegarek Polara Vantage V. Wypowiedziałem się o nim dość ostro we wpisie na mediach społecznościowych. Było pewnie trochę emocji w określeniu „polarowskie gówno”, ale nie była to pierwsza sytuacja, gdy ten zegarek mocno skomplikował mi rywalizację. Wystarczy prześledzić, chociażby relacje z biegu „Siedemdziesiąt z hakiem”, czy wyszperać na Stravie kilka perełek treningowych, gdzie dał pokaz swoich możliwości. Zresztą mam całą dokumentację zdjęciową błędów zegarka i niemal w całości napisany tekst o nim jeszcze z marca tego roku, ale teraz to już nawet nie chce mi się do tego wracać. Zakończę ten akapit, jednak podkreślając raz jeszcze, że najwięcej winy i odpowiedzialności w tym błędzie leży po mojej stronie i absolutnie nie zamierzam unikać odpowiedzialności, po prostu spieprzyłem sprawę.

Wszystko dizeje się po coś

Po biegu wielokrotnie wracała do mnie myśl, jak to możliwe i dlaczego to się stało? Już w drodze do Wrocławia powiedziałem Asi, że to będzie zajebisty rozdział w książce, którą kiedyś napiszę. Bohater upodlony, powstaje i idzie po swoje i gdy wszyscy spodziewają się wielkiego tryumfu – następuje nagły zwrot akcji!

Jest to też dobry moment, żeby przypomnieć o wstępie do tej relacji i odesłać Was do wpisu „Jestem lepszy, gdy jestem zły”.

Nagrody i finanse

Zrobimy z tego nową tradycję – podsumowanie tego jak od strony kosztów i zysków wyglądają takie biegi. Prawdopodobnie mocno to ograniczy ilość zaproszeń, jakie otrzymuję od organizatorów na start, ale w zasadzie i tak przeważnie odmawiam głównie dlatego, że do każdego biegu trzeba swoje dołożyć.

Koszty:

  • Nocleg – 435 zł (2 osoby, 3 doby)
  • Transport ok. 275 zł (transport + opłaty drogowe)
  • Wpisowe na zawody – 200 zł

Razem: 910 zł

Nagrody:

  • Torba The North Face wartość ok. 420 zł
  • Pobyt w Hotelu Czarny Groń 2 noce wartość ok. 850 zł
  • Odżywki Nutrenda i bidon wartość ok. 120 zł
  • Kosmetyki Amaderm wartość ok. 80 zł

Razem: 1470 zł w rzeczach materialnych

Reasumując, jest to jedna z nielicznych sytuacji, gdy po spieniężeniu (czego nie zrobię) wygranych nagród, wyszedłbym po weekendzie ok. 560 zł do przodu. 🙂

Dla kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że tym wynikiem spełniłem minimum na MŚ w biegach górskich już na drugim dystansie. 🙂

32 komentarze do “Wszystko dzieje się po coś – srebro Mistrzostw Polski”

  1. Andrzeju,

    skoro taka się tradycja ostatnio robi – jeszcze raz gratulacje! Reszty wpisu sprzed tygodnia nie bedę powtarzał. Wystąpię natomiast w roli Wujka Dobra Rada, różnica wieku mnie upoważnia 😉 Napiszę, co myślę, a Ty zrób z tym co chcesz.

    Jak sam pisałeś, profesjonalizujesz swoje bieganie. Doszło nawet do tego, że zacząłeś słuchać ternera innego, niż Ty sam 😉 Dziś nikt już nie ma watpliwości, że należysz do krajowej czołówki. A skoro inni z tej czołówki potrafią się z sukcesem ścigać na świecie, Ty też masz predyspozycje. W bieganiu na takim poziomie zaczynają się liczyć drobiazgi – wsparcie na punktach (to już jest jak widać ze wspisu, ale czasem, zwłaszcza za granicą, może się okazać że nie będzie bezkosztowe), działajacy zegarek z trackiem i mocną baterią, przyjazd na kilka dni wcześniej – aklimatyzacja, rozpoznanie trasy itp. To wszystko kosztuje, dobrze, że Dynafit ogarnia sprzęt. Nawet jeśli zwiazek pokryje bilety i nocleg na mistrzostwach świata, takie wyjazdy zawsze wymagają dodatkowych środków (nie mówiąc już o tym, ze wstyd by było takiej Małżonki nie zabrać!). Mam nadzieję i tego życzę, aby szybko pojawili się kolejni sponsorzy.

    Proponuję jednak nie czekać. Pomysł nie jest specjalnie oryginalny, czyli sięgnięcie po crowdfunding, na przykład na Patronite – nie ma tam chyba żadnego biegacza, ale jest na przykład Jacek Deneka, którego świetne zdjęcie ilustruje Twój tekst (i uzbierał na zasadzie „ziarnko do ziarnka” całkiem sporą sumę). Jakby co, ja zasuskrybuję, i pewnie nie tylko ja.

    1. Poprawka – jednak biegacze już są na Patronite: Patrycja Bereznowska, Roman Ficek, Rafał Kot i kilka osób których nie kojarzę (pewnie nie biegają w górach 😉 ). Byłbyś w dobrym towarzystwie.

    2. Na Patronite jest już kilku biegaczy ultradystansowych jak np.: Roman Ficek, Rafał Kot a ostatnio widziałem, że dołączyła Patrycja Bereznowska. Moim zdaniem crowdfunding to bardzo dobre rozwiązanie dla biegaczy, którzy maja swoich fanów, tworzą społeczność.
      Niestety w biegach górskich na tym etapie nie ma jeszcze co liczyć na szerokie wsparcie sponsorskie w postaci środków pieniężnych. U nas w kraju to są pojedyncze przypadki. Natomiast zawodnicy potrafiący zaangażować swoich fanów, dający coś od siebie mogą liczyć na ich wsparcie finansowe. W USA są to popularne platformy, za pomocą których zwykli ludzie mogą wspierać ulubionych artystów, sportowców itp.
      Polecam.

    3. Hej ŁukaszK,

      Z całego serca dziękuję za słowa gratulacji oraz za Twoje podpowiedzi.

      Z profesjonalizacją biegania jest dokładnie tak jak z każdym innym obszarem w życiu – to proces. Jestem daleki od spekulowania, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa uniknięcie błędu podczas biegu spowodowałoby salwę radosnych westchnień, a przecież mój poziom kompetencji jako zawodnika i logistyka około-startowej nie uległaby zmianie. Sytuacja jaka się zdarzyła jest dla mnie kolejną lekcją. Moje korzenie leżą w sporcie amatorskim, nie kwalifikowanym, takie historie to element procesu zmian i tyle. 🙂

      Natomiast co do finansowania mojego biegania, to już o tym gdzieś wspominałem. Moja sytuacja finansowa jest poprawna. Reprezentuję jakże modną obecnie średnią klasę średnią i czuję się z tym bardzo dobrze. Nie muszę kilkukrotnie oglądać każdej złotówki przed wydaniem, a przy odpowiedniej motywacji jestem w stanie w stosunkowo niedługim czasie odłożyć środki na „specjalne doinwestowanie mojego biegania”. Już nie pamiętam dokładnie, ale z wygenerowanego przeze mnie dochodu, średni miesięczny koszt mojego biegania to ok. 1700 zł. Dużo i niedużo jednocześnie. Można powiedzieć, że to kasa, którą wyciągam z domowego budżetu i bawię się w moje hobby, ale oddając pełnie prawdy, to moje hobby jest też jednym z filarów generowania przychodu.

      Reasumując powyższe – wypracowałem w życiu taki model funkcjonowania, w którym mogę finansować moją pasję ze środków, które pośrednio dzięki pasji pozyskuję (jako trener biegaczy amatorów). Uważam, że to zdrowy i dobrze sprawdzający się system. Dlatego póki co Patronite mnie nie interesuje. Choć kto wie, może kiedyś. 🙂

    1. Dzięki Smok Gumolit, ale raczej nie zasługuję na słowa Messnera. 🙂
      Choć podobnie jak on, najczęściej wbijam na górski szczyt bez tlenu 😉

  2. Mega relacja. Bieg oczywiście też. Wielkie gratulacje! Ale ciekawi mnie kilka rzeczy:

    -Gdzie ślad z tego biegu? Wyrzuciłeś zegarek do rzeki albo połamałeś go tym toporem czy coś:)?
    -Gdyby nie zgubienie – to jak oceniasz swój czas na mecie? Gdzieś w okolicach 3:17?
    -Jak oceniasz taktycznie swój bieg? Nie odcięło Cie, więc jest jasne, że na pewno nie przesadziłeś na początku, ale czy początek był asekuracyjny czy raczej taki w sam raz? Bo zastanawialiśmy się nad tym z Kamilem:)
    -Ile w końcu wypiłeś na trasie? Bo z tego co napisałeś wynikałoby, że bardzo mało. Niby upału nie było, ale słońce jednak przygrzewało konkretnie momentami.
    -To zagadnienie zasługuje na osobny wpis na blogu, ale myślę, że bardzo interesujące byłoby jak oceniasz swoje przygotowanie do biegu. W sensie – no widzimy wszyscy, że było dobre, ale ciekawe byłoby porównanie z Twoim myśleniem o treningu pod góry wcześniej. Np. rok temu pamiętam, że pisałeś chyba o celu 3:24 na Prehybie. Znając obie trasy, to 3:24 na Prehybie to byłoby może tak jak 3:19-3:20 na Toporze. Tego oczywiście się już nie dowiemy, ale porównując Twoje przygotowania z tego i zeszłego roku mam wrażenie, że wówczas ten cel byłby jednak zbyt ambitny. To oczywiście takie gdybanie tylko, ale ciekawie byłoby się do tego odnieść jak Twoje wyobrażenie przygotowania do biegów górskich ewoluowało przez ten okres.
    -Co do tego nieszczęsnego zgubienia, to nie chcę tutaj dawać złotych rad, bo na pewno dużo ich już dostałeś:) faktem jest jednak, że to co roku jest miejsce zgubienio-generujące, dla ludzi związanych z tym biegiem jest chyba wręcz już słynne. To jest strasznie perfidny skręt, bo na mocnym zbiegu w dół główną drogą trzeba wręcz prawie nawrócić pod drogę co pnie się pod delikatną górkę – na zmęczeniu mózg takie warianty odrzuca bezwiednie. Błędem organizatora jest z pewnością to, że osoba nie dotarła tam na czas (o ile to był ktoś wysłany od organizatora, ale zakładam, że tak), ale było tam na pewno kilka taśm kierujących w bok, no i jakby nie patrzeć, to tamtędy leci szlak. Miało być bez złotych rad, ale moim zdaniem, większym błędem z Twojej strony niż brak dobrego tracka/zegarka, był brak zrobienia rekonesansu trasy. To przecież nie jest drugi koniec Polski, a żona na weekend w górach by się nie obraziła:) znajomość trasy jednak bardzo dużo daje, nie tylko w kwestii nawigacji.

    Gratuluję raz jeszcze i pozdrawiam:)

    1. Brak rekonesansu chociażby końcowych kilometrów, wraz z brakiem ogólnym rozeznania trasy – skoro, jak piszesz, miejsce jest słynne z takich zgub, biegacz z czołówki powinien wiedzieć, że jest takie miejsce, i gdzie.

    2. Hej Tomek!

      Ode mnie dla Ciebie też wielkie gratulacje za dobry bieg! Miło było spotkać się na starcie i móc rywalizować ramię w ramię! Mimo zmęczenia, to już mam motylki w brzuchu na nasz kolejny wyścig 🙂

      Polar pofiksował konkretnie w tamtym rejonie. Mam ślad z GPS-a, ale byłem już na tyle zmęczony tematem na Facebooku, IG, w mailach, w rozmowach, sms-ach, że nie maiłem siły żeby jeszcze do tego ogarniać STRAV-ę. Wrzucę go może w wolnej chwili. Nawet na Twój komentarz odpisuję po 2 dniach (sorry!).

      Sądzę, że straciłem ok 5-6 minut. Dlatego ubolewam nad tym, że punkt na 39. km był nieprzygotowany, bo wówczas mięlibyśmy bardzo dokładne dane. Zakładam bowiem, że na 1,5 km od tego punktu do felernej krzyżówki niewiele by się w różnicach zmieniło. Tak, to możemy pospekulować.

      Taktycznie uważam, że podpowiedź trenera i robienie tego co jest moją najmocniejszą stroną było najlepszą możliwą taktyką. Po prostu całe 43 km biegłem w swoim równym mocnym poczuciu wysiłku. Oczywiście góry, to góry – jestem jednak typem biegacza tempowego. Czuję zmęczenie i potrafię długo w tym nieprzyjemnym uczuciu zmęczenia trwać. Także nie było tutaj jakiejś finezji. Do 21 km koncentrowałem się na tym, aby dobiec w dobrym czasie, ale z poczuciem rezerwy do rozegrania mocno odcinka między 20 a 30 km. Po międzyczasach widać, że się udało. Zdaje się, że ten etap pokonałem najszybciej. W gruncie rzeczy wydaje mi się, że bardzo podobnie taktycznie bieg rozegrał Marcin – dobiegł maksymalnie świeży do 21 km i dopiero wrzucił wyższy bieg.

      W sumie wypiłem 1,5 L płynów. Powinienem wypić przynajmniej 0,5 L więcej, ale przyznam, że od 35 km już nie zastanawiałem się nad tym. Wiedziałem, że „kontrolki” na desce rozdzielczej nie mrugają na czerwono, więc można lecieć do końca na tym co jest.

      O przygotowaniu i tym jak zmienia się mój trening (nadal) w kontekście gór napisze osobny wpis. 🙂 Ja w tej chwili myślę, że tak naprawdę w chwili obecnej dotarłem wreszcie do momentu, gdzie reprezentuję w górach taki sam poziom jak na asfalcie. W uproszczeniu = jestem gdzieś na poziomie sportowym oddającym 2:20 w maratonie. Dodam jeszcze, że nie oznacza to, że jak ktoś biega 2:20 to od tak może w górach biegać szybko. Przykład Damiana jest tutaj najbardziej aktualny. Chodzi mi o to, że doprowadzając do unifikacji wartości wyniku w górach i na płaskim, ten bieg w ramach MP to było takie 2:20.

      Co do rekonesansu trasy – no cóż, teraz pewnie będzie to stały punkt przed każdą ważną imprezą. 🙂

      1. Dzięki za obszerną odpowiedź:) Masz motylki w brzuchu na myśl o spotkania ze mną? Bardzo mi miło, ale zostawmy to między sobą, lepiej nie wspominaj Asi:) Rywalizowanie ramię w ramię, to chyba trochę przesadne określenie, ale miło było chwilę pobiec z Tobą/za Tobą i pogadać. Ostatecznie zniknąłeś mi z oczu gdzieś na 16 km. No cóż, nawet z tych małych rzeczy pozostaje się cieszyć, bo przy tym tempie Twojego rozwoju to niedługo już jedynie na starcie i mecie będzie można zamienić kilka słów:)

        Szkoda tej maty na Potrójnej, ale myślę, że na podstawie śladu dałoby się coś ustalić (nawet jeśli GPS wariował). Co do płynów, to zrozumiałem dopiero teraz, że Ty miałeś 0,5 l softflaski – jakoś mi się przewidziało, że to było 0,25. 0,75 to by było bardzo mało, ale 1,5 l to moim zdaniem bardzo rozsądna ilość na tę trasę i czas wysiłku.

        Co do poziomu w górach/na asfalcie, to oczywiście nie chcę czepiać się języka, ale być może Twoją myśl można bezpieczniej/precyzyjniej sformułować. Próba porównywania poziomu w górach i na asfalcie niestety zawsze nieuchronnie prowadzi do najbardziej jałowych dyskusji – i ciężko tego uniknąć, porównując dwie rzeczy, dla których nie ma jednego, obiektywnego sposobu porównania. Można by to powiedzieć inaczej, że Twój poziom w biegach płaskich daje Ci pewien potencjał dla biegania w górach, który odpowiednim przygotowaniem możesz próbować wydobyć. To ile to wymaga przygotowań zależy oczywiście od predyspozycji osoby, ale też w dużej mierze od trasy, o której mówimy – prawdopodobnie na Toporze jesteś już blisko tego punktu (czyli innymi słowy, punktu w którym nie byłbyś w stanie poprawić się na trasie takiej jak Topór, nie poprawiając się jednocześnie na płaskich dystansach), ale np. na trasie Tatra Sky Maratonu, czy na innych skyrunningowych trasach, pewnie jeszcze jednak daleko. Co oczywiście jest całkiem normalne, bo Twoim celem były właśnie te MP i pod to trenowałeś, ale jednak trzeba pamiętać, że biegi górskie to bardzo szerokie zagadnienie. Wspomniany rekonesans trasy na pewno jest jedną z pożytecznych i sprawdzonych metod wydobywania tego potencjału – nieprzypadkowo te najbardziej spektakularne rekordy tras w historii trailu (np. Jornet na Sierre-Zinal, Carpenter na Pikes Peak, Walmsley na Western States) robiły osoby, które znały trasę jak własną kieszeń. Rzecz jasna, im trudniejsza trasa tym większe to ma znaczenie, ale jak widać nawet na Toporze się przydaje:) tak swoją drogą to kojarzę, że Marcin co najmniej 2 razy robił rekonesans (bardzo możliwe, że więcej), a 3 tygodnie przed startem przebiegł całość za jednym razem.

        Jeszcze co do przygotowań i ich opisu – oczywiście ciekawe jest wiedzieć ile przebiegłeś kilometrów/zrobiłeś przewyższeń na jakimś tam treningu itd., ale to co moim zdaniem jest chyba najbardziej interesujące, to jak zmieniło się Twoje myślenie o tym, przez ten czas kiedy zacząłeś się tym głębiej interesować. To jest szczególnie ciekawe z co najmniej trzech powodów:
        -przechodzisz proces transformacji z asfaltu w gór, który interesuje pewnie szerokie grono biegaczy, szybszych i wolniejszych,
        -nie boisz się eksperymentować i próbowałeś pewnie z milion różnych rzeczy, jedne się dla Ciebie sprawdziły, inne nie i nie masz problemu tego przyznać,
        -pomaga Ci osoba, która, myślę, że bez żadnej przesady można powiedzieć, że rozumie to zagadnienie dobrze jak mało kto na świecie.

        Więc z niecierpliwością czekam na wpis:)

        Pozdrawiam,
        Tomek

  3. Po pierwsze gratuluję, ciężka praca się opłaca. W miejscu gdzie się straciłeś ja straciłem się w 2017 roku , ale ktoś mnie zauważył z tyłu i krzyknął bym zawrócił bo źle idę, oraz w ,2019 na zmęczeniu ale na szczęście na wolniejszych prędkościach i szybciej zauważyłem.

    1. Hej Michał,
      Dzięki za gratulacje! 🙂

      Natomiast fakt, że nie ja pierwszy tam poleciałem na pełnej petardzie do przodu nie specjalnie mnie pociesz :D. Faktem jest jednak, że i ja i Ty nie byliśmy jedyni i nie tylko w tej edycji. Na Facebooku wiadomości o podobnej treści mnie zasypały wręcz :).

  4. Małżonka przechwyciła topór. Czekamy na dalszy rozwój wypadków i rozwinięcie kolejnych wątków (współpraca z trenerem ) . Widzę że kwestie finansowe powoli stają się barierą . Wybacz naiwność ale czy kwalifikacja nie wiążę się z jakąś kasą z PZL ? czy tylko oni dadzą Ci wikt i opierunek ?

    1. Hej Błażej,

      Tak w gruncie rzeczy, to kwalifikacja nie wiąże się z niczym. Na razie mogę stwierdzić tylko tyle, że wypełniłem jedyne znane publicznie minimum, które zostało podane do wiadomości. Nie jest to jednak jednoznaczne z powołaniem do kadry. Jeżeli takie powołanie będzie miało miejsce, na co oczywiście liczę jako zawodnik, nie jest pewne, czy wyjazd w 100% będzie finansowany (historia zna przypadki częściowego finansowania wyjazdów na imprezy mistrzowskie).

  5. Super się czytało! Po pierwsze ogromne gratulacje z mojej strony.
    Pierwszy raz miałem z Tobą do czynienia w sklepie sportowym, gdzie doradzałeś mi zakup Saucony Kinvara, jednak biorąc pod uwagę prędkości jakie wówczas rozwijałem na treningu, wybór padł na coś wolniejszego dla biegających bardzo dokładnie ?.
    Następnie spotkałem Cię podczas odbioru pakietu chyba na Nocny Półmaraton Wrocławski i pomyślałem…o kurcze pióro…On też coś biega…?.
    Kolejnym razem widziałem Cię na mecie Półmaratonu Piastowskiego, gdzie wygrałeś z taką przewagą, że organizatorzy zastanawiali się czy aby na pewno przebiegleś dwa okrążenia a nie jedno…?.
    Wtedy właśnie natknąłem się na 140minut.pl i zacząłem śledzić Twoje biegowe postępy.
    Nie będę orginalny jak napisze…jprd jaka szkoda, że pomyliłeś trasę, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Osiągnąłeś mega wynik, za który Ci bardzo gratuluję. Tak jak napisałeś…jesteś lepszy jak jesteś zły, więc czekam na dalsze sukcesy???

    1. Hej Piotrek SK!
      Kawał czasu i historii przywołałeś w tych wszystkich wspominkach :).
      Miło mi, że śledzisz moje biegowe przygody, taki komentarz motywuje do dalszej pracy nad sobą! Dzięki i trzymam kciuki, że Kinvary były w sam raz na Twoje aktualne tempo startowe! 😀

  6. Cóż można napisać. Moim zdaniem w obecnej formie jesteś w absolutnym top3 biegaczy górskich na długim dystansie. Postęp z roku na rok niesamowity. Pamiętam Twoje wpisy treningowe sprzed roku, dwóch. BC2 piłowane na długim podbiegu, zajeżdżane ruchome schody w siłowni czy galerii ?. Ciekawe jaka teraz nowinka zagościła w Twoim planie ?. Wielkie gratulacje

    1. Hej ConDios,

      Pewnie w końcu wyszarpię trochę czasu, żeby opisać mój trening i jego dalsze ewolucje, ale już sam fakt, że w tym roku pojechałem na obóz przygotowawczy na Teneryfę na 3,5 tygodnia daje pewnego rodzaju „nowinkę” w bodźcowaniu organizmu. 🙂

      1. No i oczywiście wielkie dzięki za miłe słowa, że nalezę do TOP3 w kraju na dystansie okołomaratońskim w górach. Trochę żałuję, że Krzysiek Bodurka nie mógł się z nami pościgać, ale co się odwlecze… 🙂

  7. Na początek wielkie gratulacje. Drugie miejsce dzięki temu że organizator dał ciała na całej lini. Niedostateczne oznaczenie tak newralgicznego skrętu oraz sytuacja z matą pomiarową mówi wszystko, a to impreza MP… Zawody w Polsce niestety tak z grubsza wyglądają, później wszyscy biją się w pierś tylko że nie ci co powinni.

    1. Hej Olo,

      Dzięki za gratulacje.
      Nie będę usprawiedliwiać organizatora, ale tak jak wielokrotnie to napisałem – największy ciężar odpowiedzialności leży po mojej stronie. Np. w kwestii tego cholernego zakrętu organizator jest myślę mniej winny, niż w kwestii nie rozłożenia na czas maty pomiarowej na 39 km. To już jak bardzo dyplomatyczny nie będę nie jest coś zależnego od nikogo innego niż od niego 🙂

  8. Przede wszystkim, ja nocleg z Asią pisałbym po stronie zysków, a nie kosztów 😉 Co do miejsca zguby – czynników było sporo, na pewno organizatorzy dali ciała, co pokazał choćby przykład z matą. Ale też – jak pisali poprzednicy – feralne miejsce było znane z tego, że można się zgubić, a Ty tego nie wiedziałeś przed startem, mimo że byłeś cały dzień na miejscu. Duży błąd. Ale jestem pewien, że wyciągniesz wnioski. I że będziesz jeszcze lepszy.
    Sam wiem doskonale, jak różni się nawigacja kiedy biegnie się spokojnie w BC2, a kiedy jest intensywność startu głównego. Prędkości są względne, intensywność nie 😉
    A złoto w końcu przyjdzie, czasem nawet niespodziewanie. Też miałem dwa czwarte miejsca w walce o MPW, a potem się udało.
    Tak więc trenuj dalej, bo cały czas lepiej piszesz niż biegasz 😛

    1. Hej,

      Trudno coś dodać. Ewentualnie można polemizować, czy intensywność nie jest względna. Nie bierzesz pod uwagę, że osoba A może doprowadzić się do większego zajazdu niż osoba B, co ma przełożenie na percepcję, ale są to niuanse i nie o to w tym wszystkim chodzi. 🙂

      Trenuje dalej sumiennie! 🙂

  9. Gratulacje za osiągnięcie – bo to już klasa sportowa, która żadnym przypadkiem się nie rządzi. Praca, praca, wiedza i doświadczenie. Dobrze, że jest jeszcze co poprawiać. Przegrywasz już tylko przez błędy. Widać, że mistrzostwo to nie tylko power, ale również zdolność do pełnej koncentracji przez kilka godzin,. Wszyscy wiemy jakie to trudne.
    Wielkie dzięki za relację, mnie najbardziej cieszy fragment :
    ” Na biegu jesteś albo w trybie przetrwania, albo napierasz i idziesz po swoje.”
    Aż ciarki przechodzą gdy się to czyta, bo rzeczywiście wszyscy, niezależnie od poziomu, którzy wychodzimy się ścigać, a nie tylko pobiegać, znamy to odczucie, które każe wciąż wracać do startów.
    Życzę dalszych sukcesów, czas na międzynarodowe.

    1. Hej Pesy!

      Dzięki za komentarz i nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z tym, że jest w tym jakiś magnez, który przyciąga nas na start kolejnych zawodów. 🙂

  10. Kibicowalam Ci od samego poczatku, wielki szacunek za ogrom pracy i wyniki. Cóż, samą formą sportową nie wygrywa się MP;) Marcin był po prostu lepiej przygotowany do zawodów o jeden szczegół-sprawdził sobie kilka razy trasę. A jak wiadomo Topor, to nie bieganie pętli na Kozią Górę, niestety. Czy faktycznie ten miedzyczas na 40 km, by pomógł?Nie dowiesz się. Nie ma co krakersowac. Gratuluję Ci, bo robisz świetną robotę.

    1. Hej Fanka!

      Wielkie dzięki, szczególnie za docenienie wkładanej w sport pracy. Lepszy jest ten kto jest wyżej na mecie – i był to Marcin, uważam dokładnie tak samo. Chociaż czy kilkukrotnie sprawdził mapę nie wiadomo, wiadomo, że nie popełnił błędu. 🙂
      Osobny temat, że Topór, czy nie Topór, to takie błędy zdarzają się niezależnie od konkretnego biegu. Gdy wygrywałem mistrzostwa Czech w biegach górskich, to trasa była znakowana łącznie może 10 tabliczkami na 50 km, pomyłki nie było 😀
      Zdaje się, że w 2019 roku na tej samej randze MP podczas Maratonu Karkonoskiego Martyna Kantor i Paulina Tracz zbiegły z głównego szlaku do Czech. Kamil Leśniak na Wielkiej Prehybie swego czasu też pomylił trasę. Robert Faron ma cały worek opowieści o błędach w nawigacji. Żeby nie myśleć, że to są sytuacje tylko z gór, to i na asfaltowych maratonach podobne akcje się zdarzały. Także samo życie 🙂

      Ten punkt z 39. km zmieniałby tylko tyle, że pozwala obiektywnie ocenić jakościowe wykonanie zadania jakim był wyścig na odcinku 30-39 km. Nic poza tym, ale pod kątem analizy treningu i przygotowania to w zasadzie dość ważna informacja.

      Trenujemy dalej, bez krakersowania! 🙂

  11. Jeszcze raz gratuluję. Choć z relacji i odpowiedz bije pokora, to masz powody do radości i dumy. Zasłużyłeś na złoto, ale sport (życie) bywa przewrotny. Powodzenia – złoto jest na wyciągnięcie ręki.

  12. Tak sobie od razu przypomniałem wspomnianego przez Ciebie w tekście Walmsleya. W 2016 na Western States 100 miał podobny problem ze „zgubienem” trasy. A wczoraj po raz trzeci z rzędu wygrał ten bieg. To nie ucieknie. Z takim zacięciem za rok złoto może być spokojnie Twoje, czego mocno życzę!

  13. Pingback: Relacja z Mistrzostw Polski w biegu górskim – Szczawnica 2022 – Andrzej Witek

Skomentuj Olo Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *