W dość sporadycznych wpisach, które zamieszczam na blogu, często przewijają się dwa określenia: „Dużo ostatnio trenuję” oraz pochodne: „Nie mam zbyt dużo czasu”. W zasadzie co miesiąc, gdy dostaję raport z „poczytności bloga”, powtarzam sobie w duchu, że muszę wrócić do większej systematyki, ponieważ jest mi po prostu głupio przed tymi wszystkimi osobami, które zaglądają w to miejsce. Swoją drogą, to zaskakujące, że mimo mojej niewielkiej aktywności, blog i tak jest wertowany co miesiąc przez 3 do 5 tys. unikalnych użytkowników. Trudno mi powiedzieć, o czym to świadczy. O ciągłym wyposzczeniu środowiska biegowego z treści na temat metodyki treningowej? Możliwe, choć to luźny strzał.
Natomiast obserwując obszar mediów społecznościowych, zauważam, że ta część widowni, która jest zdecydowanie mniej „blogowa” (czyt. nie zna mnie ze strony pisania na blogu, ale śledzi mnie, ponieważ czasem uda mi się dobiec do mety na dobrej pozycji), reaguje znacznie bardziej żywiołowo na wątki związane z tematyką sprzętową, niż na, np. analizę jednostek treningowych.
Pokuszę się o bardzo luźną tezę, że na bloga zaglądają osoby mocno zorientowane na szczegółowe informacje związane z tym jak trenować, a w szeroko pojętych mediach społecznościowych dominują odbiorcy, dla których dużo mniej interesujący jest sam proces treningowy, niż cała otoczka biegania tj. sprzęt, emocje, uczestnictwo w wydarzeniu.
Zastrzegam, że taka obserwacja nie dyskredytuje żadnej z grup. Po prostu inne są motywy obserwowania mojego profilu w różnych miejscach.
Jak to często bywa w sytuacji, gdy forma literacka jest w głębokim lesie – miałem pisać o jednym, a myśli odpłynęły mi w zupełnie inny obszar. Posłusznie wracam jednak na właściwe tory, ponieważ chciałem podzielić się swoimi przemyśleniami o tym, że moje życie układa się w kierunku zupełnie przeciwnym od „standardowej”, sportowej ścieżki innych osób. Zakładając, że w ogóle istnieje coś takiego jak „standardowa ścieżka” rozwoju sportowego.
Od amatora do profesjonalisty
Mam dość duży dystans do siebie, więc zacznę od żartu, że równie dobrze mogłem zatytułować ten akapit: „Od amatora do amatora”. 🙂 Ok, a teraz będę już śmiertelnie poważny.
Odstawiając na bok dywagacje na temat tego, kto jest profesjonalnym biegaczem, a kto nie, można na podstawie historii każdej osoby stwierdzić dość jednoznacznie, czy bliżej jest jej do bycia profesjonalistom, czy do bycia amatorem tego sportu.
Przykładowo, Janek Kowalski, który zaczął biegać popołudniami w wieku 30 lat po narodzinach potomka, tylko po to, aby uciec na godzinę z domu, to rzecz jasna bieganie amatorskie. Podobnie będzie w przypadku Cześka, Zbyszka i Grześka, gdzie pierwszy wychodzi na trening, aby zrzucić nadmiar kilogramów, drugi lubi zwiedzać w ten sposób okolicę, a trzeci nienawidzi biegać, ale jeszcze bardziej niż nienawiść do biegania, czuje głęboką sympatię do znajomej, która prosi go o towarzystwo podczas przemierzania leśnych ścieżek.
Z kolei śledząc losy osoby, która w wieku kilkunastu lat trafiła do klubu lekkoatletycznego i wytrwała w sporcie, powiedzmy do 30 roku życia, podporządkowując przy tym wszystkie inne obowiązki dnia codziennego pod trening – możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z osobą reprezentującą tę bardziej „profesjonalną” stronę sportu.
Oczywiście mogą pojawić się głosy, że to reprezentowany poziom sportowy decyduje o zawodowstwie (przyjmijmy dla uproszczenia w tym tekście, że profesjonalizm = zawodowstwo). Czy też fakt, czy to uprawianie sportu bezpośrednio przynosi kluczowy dochód dla danej osoby.
Z racji tego, że robię się powoli stary, w tym roku stuknie mi 29 lat (proszę brać moje słowa poważnie :)), coraz więcej rozmyślam o tym, jak potoczyło się moje dotychczasowe życie. Co tam jeszcze mam do zrobienia oprócz 140 minut i posadzenia drzewa. Z myśli tych wyłania się w sumie dość nietypowa ścieżka, jaką przeszedłem od pierwszego treningu biegowego do chwili obecnej.
Przed dziesięciu laty, gdy szedłem na pierwszy trening biegowy, robiłem to, ponieważ chciałem sprawdzić, co tak naprawdę oznaczała moja deklaracja przebiegnięcia 140 minut w maratonie przed znajomym. O tamtych zamierzchłych czasach możecie przeczytać tutaj – Moja biegowa misja – Maraton w 140 minut. Biegałem wówczas 4/5 razy w tygodniu, jako zajęcie między studiami dziennymi na AWF-ie, jedną pracą na 3/4 etatu w sklepie sportowym i spędzając wieczory na pracy trenerskiej w największych organizacjach sportowych we Wrocławiu. To były szalone czasy, nie wiem, jak ja dawałem radę. Przez całe studia tylko raz byłem zmuszony pojawić się na egzaminie w terminie poprawkowym. Nie boję się powiedzieć, że byłem kujonem. Choć dla oddania całej prawdy, w indeksie nie było samych piątek. Treningi realizowałem często o 4:30 rano. Gdy rozwijałem się sportowo i pojawiły się drugie jednostki treningowe w ciągu dnia, pakowałem rzeczy w pracy do plecaka i biegłem z plecakiem do domu. Tylko wtedy miałem szansę na dodatkową jednostkę. Pamiętam też sytuację, że pracując na stanowisku menadżerskim u jednego z producentów sprzętu sportowego, którego znaczek przypomina łyżwę, potrafiłem kupić karnet na siłownię znajdującą się obok mojego miejsca pracy, tylko po to, aby móc biegać do pracy i mieć gdzie się umyć i przebrać.
Myślę o tych dzikich czasach w moim życiu oraz o tym, ile czasu i pracy musiałem poświęcić, aby móc dotrzeć do tego miejsca, w którym jestem obecnie i zupełnie szczerze nie wiem, czy powtórzyłbym tę drogę wyrzeczeń. 🙂 Nie chciałbym być zrozumiany źle, uważam, że mam za sobą mega szczęśliwe 10 lat życia, ale na to poczucie szczęścia składało się mnóstwo cholernej pracy.
Czy to zawodowstwo?
Obecnie mój dzień wygląda w taki sposób, że wstaję między 6:00 a 6:30. Pracuję godzinkę przy komputerze. Jem śniadanie, wracam do komputera na 2-3 godziny i wychodzę jak królewicz na pierwszy trening ok. 11:00. Mam ten komfort, że nie muszę się spieszyć na złamanie karku. Jadę zawsze na jednostkę w to miejsce, które jest do jej wykonania najlepsze. Poświęcam na rozgrzewkę i wzdychanie nad własnym losem tyle czasu, ile jest potrzebne, żeby przylutować trening jak najlepiej. Po treningu koncentruję się na tym, żeby dostarczyć jak najszybciej odpowiedni posiłek do organizmu i rozpocząć jak najefektywniejszą regenerację.
Jeżeli poziom energii na to pozwala (często musi pozwalać), siadam na kolejne 1,5-2,5 h godziny pracy. Następnie rozpoczynam szykowanie do kolejnej jednostki treningowej. Ponownie powtarzam cały schemat – wybór miejsca treningu, przygotowanie, lutowanie, posiłek, regeneracja. No i na zegarku jest najczęściej w tym momencie między 18:00 a 19:00. W tym momencie mam czas „dla siebie”.
Liczyłem jakiś czas temu, ile kosztuje finansowo trenowanie na moim poziomie w skali roku. Być może zrobię o tym osobny wpis, ale w przybliżeniu jest to kwota ok. 20 tys. PLN. W skrócie średnio ok. 1700 zł z tego co zarobię własną pracą, przeznaczam miesięcznie na koszty związane z tym, abym był jak najlepszym sportowcem.
Czy to zawodowstwo? Od strony finansowej raczej nie, bo przykładowo w tym roku na dwóch wygranych biegach zarobiłem 2 porcelanowe kubki, po jednym za każdy z dystansów. Oczywiście przy pełnej opłacie startowej. Jednocześnie policzyłem i odmówiłem startu w 7 biegach, na które dostałem zaproszenie w tym roku od organizatorów. W każdym przypadku ze względu na to, że wyjazd na zawody, które nawet jeżeli wygram, dołożę do nich po 500-1000 zł.
Mimo tych brutalnych danych będę inwestował w moją pasję dalej i pewnie jeżeli będzie to możliwe, więcej. Jednocześnie, zachowując obiektywizm, cały proces profesjonalizacji mojego treningu – od ustawiania harmonogramu dnia pod trening, przez rezygnację z wielu rozrywek, aż do przedkładania snu ponad sprawy takie jak prowadzenie bloga, powoduje, że jestem coraz lepszy i moja perspektywa zarówno jako biegacza, jak i trenera się zwiększa. Myślę też, że to właśnie inwestycja czasu we własne umiejętności, a co za tym idzie, w rozwój ma największą wartość.
Na koniec, można się zastanawiać, po co powstał ten wpis na blogu? Siadłem do niego, ponieważ przełom marca i kwietnia przyniósł kolejne zmiany w obrębie profesjonalizacji mojego treningu. Zmiany, które liczę, że przełożą się na jak najlepsze wyniki. Są one na tyle ważne, że poświęcę im kolejne dwa wpisy #staytuned. 😉
Andrzej,
śledzę Twoje postępy od baaardzo dawna (w zasadzie od bieganie.pl i treningów, które prowadziłeś w grabiszyńskiem). Szacunek za poświęcenie oraz ogromne gratulacje za dotarcie do miejsca, w którym aktualenie jesteś. Tym niemniej… wczoraj Arek Gardzielewski w wieku 35 lat zrobił PB w maratonie więc… czekam na kolejne wpisy 😉
Hej Marek,
Trzeba przyznać, że Arek zrobił świetną robotę. Piękna historia patrząc na przebieg całej jego kariery. Serce radowało się, gdy wbiegał na metę. Żeby jakoś sprytnie połączyć wątki i odpowiedzieć na Twój komentarz napiszę, że profesjonalizacja biegania powoduje, że 35 lat to nie mało, ale jak udowadniają najlepsi – nadal moment na życiówkę w maratonie 🙂
„coraz więcej rozmyślam o tym, jak potoczyło się moje dotychczasowe życie. Co tam jeszcze mam do zrobienia oprócz 140 minut i posadzenia drzewa.” – oho! o domu to wiedziałem, ale czy to zdanie należy rozumieć jako sprytnie zawoalowany powód do gratulacji? 😉
Hej msialk,
Aż tak przeBIEGŁY nie jestem :), świat na pewno się dowie, gdy będę mógł się pochwalić tym faktem 😉