Czasem martwię się, że nie zrobię w życiu nic istotnego. Tak, jak gdybym był zobowiązany wobec świata do dokonania czegoś ważnego, co pozwalałoby mi w spokoju ducha spędzić jesień życia. Rzecz jasna, kwestia tego, co w życiu 'ważne’ jest arbitralna i oparta o indywidualny system wartości. Wydaje mi się, że mój system wartości nie odbiega szczególnie od średniej rynkowej przeciętnego Europejczyka, żyjącego w obecnych czasach. Chcę mieć kochającą rodzinę, poczucie bezpieczeństwa, mało trosk oraz poczucie spełnienia zawodowego, co w moim przypadku jest bliskie spełnieniu sportowemu (choć nie jest mu tożsame).
Jak na faceta jestem zdecydowanie zbyt miękki emocjonalnie. Chciałbym być bardziej chuliganem. Mieć wiele rzeczy w nosie. Chciałbym zdeptać kogoś w drodze do celu i co najwyżej otrzepać się lekko z kurzu bez specjalnych rozmyśleń i ruszyć dalej.
Zbyt szybko wpadam w samozadowolenie. Słyszę czasem, że jestem ambitny, bo bez ambicji nie trenowałbym tak ciężko. Prawda jest jednak taka, że nigdy nie miałem passy sukcesów, nieprzerwanej żadną porażką. Moje poczynania to nieustanna sinusoida. Każde sportowe wydarzenie, które daje mi poczucie pełnej satysfakcji, staje się punktem załamania fali wznoszącej.
Jakiś miesiąc temu, tuż po Mistrzostwach Polski w biegu górskim na długim dystansie, szorowałem swoje poczucie wartości lajkami pod postem, w którym wylałem żal skierowany do samego siebie za 4. miejsce w kraju. Napisałem tam coś w stylu: „Andrzej Witek – specjalista od przegrywania”. Podobnie bowiem jak w tym roku, tak i w ubiegłym, zająłem na Mistrzostwach Polski 4. miejsce. Niebywałe jest to, że kiedyś (dokładnie w 2017 roku), przybiegłem na metę Orlen Maratonu, podczas którego były rozgrywane Mistrzostwa Kraju w tej konkurencji, jako 3. Polak, lecz z mojej niewiedzy i nieprzygotowania formalnego, w Mistrzostwach nie byłem klasyfikowany (nie posiadałem wówczas licencji PZLA).
Do tych 3. spektakularnych i bolesnych porażek mogę dodać jeszcze jedną. Dzierżę najlepszy w Polsce wynik w pokonanym dystansie na imprezie Wings for Life, spośród osób, które nigdy tego biegu nie wygrały. Tę perełkę w koronie upadłości zdobyłem bodajże w 2016 roku.
Jest jedna rzecz, która łączy wszystkie te wydarzenia – czułem po nich gorycz porażki i byłem zły, co zawsze owocowało imponującą formą sportową w kolejnym okresie i największymi sukcesami. Po każdej porażce złość, jaka we mnie tkwiła, znajdowała ujście w treningu przez wiele tygodni, które doprowadzały mnie do najpiękniejszych sportowych chwil w moim życiu. Te sportowe chwile uniesienia, to koniec każdego kolejnego obiegu tej błędnej spirali.
Najtrudniejsze jest dla mnie to, że sam zdiagnozowałem u siebie tę przypadłość już dawno i nie potrafię się z niej wyrwać. Dzisiaj piszę ten post i ciągle towarzyszy mi myśl, że nie zrobię w życiu nic istotnego. Jutro spłacę tę myśl mocnym treningiem, pojutrze kolejnym i jeszcze jednym. W końcu się jej pozbędę, będę cieszył się sukcesem i samozadowoleniem, które będzie mi towarzyszyć. Przynajmniej przez jakiś czas, aż historia zatoczy koło.
Dzisiaj czuję gniew. Jutro będę lepszy.
Bycie w dołku sinusoidy ma tę zaletę, że teraz z powrotem powinno pójść do góry, a jak nie, to oznacza, że klątwa została przełamana ;).
Do Twojej diagnozy dodam jeszczę szybką obserwację z punktu widzenia czytelnika – gdy jesteś zły, mniej piszesz na blogu ;). Udało mi się na nowo złapać względną regularność w bieganiu, buszuję co jakiś czas po archiwum bloga planując trening do przodu i chętnie przeczytałbym coś nowego, a tak, poza tym, co zobaczę na Stravie nawet nie wiem co tam u Ciebie i za jaki kolejny bieg trzymać kciuki ;D.