Przejdź do treści

Supermaraton Gór Stołowych – relacja z zawodów w dobie COVID19

 

Na Boga?! Ileż można emocjonować się tym bieganiem?! Rozumiem pierwsze w życiu zawody, pierwszy w życiu maraton, czy pierwsze w życiu zawody ultra, ale po 10 latach ubijania asfaltu i sprawdzania przyczepności buta do kamieni, poziom rozemocjonowania powinien się obniżyć. Cóż nowego może nas na zawodach zaskoczyć?

Tymczasem, guzik prawda! Okazuje się bowiem, że bieganie jest tak proste, że aż skomplikowane. Skomplikowanie rośnie wraz z dystansem i przewyższeniem, jakie mamy do pokonania, a gdy dodamy do tego zupełnie nową rzeczywistość startową, która wykreowała się w obliczu epidemii koronawirusa, to przepis na bolesną i niezapomnianą przygodę jest gotowy!

Przed Supermaratonem Gór Stołowych

W Górach Stołowych na SGS-ie miałem okazję wystartować w zeszłym roku i przyznam z ręką na sercu, że tak mnie tamten bieg sponiewierał, że wcale nie planowałem powrotu w te rejony Polski. Co prawda zająłem niezłe, drugie miejsce, ale wysiłek włożony w tamten bieg wspominałem tygodniami.
W obliczu poszatkowanego kalendarza startowego, moje nastawienie do imprezy organizowanej przez Piotra Hercoga, szybko zaczęło się zmieniać. Ostatnie poważne zawody, to Maraton w Maladze, gdzie nabiegałem 2:23. Trudno w to uwierzyć, ale minęło od tamtej pory ponad pół roku.

Głód udziału w zawodach sprawił, że na 10 dni przed biegiem dopiąłem formalności związanych z zapisem na zawody i zacząłem prowadzić wewnętrzną terapię, której celem było uśnieżenie nadchodzącego cierpienia.

Pod kątem treningowym niewiele musiałem zmieniać, ponieważ prowadzę obecnie trening do biegu ultra, który będzie miał miejsce pod koniec lipca i start w SGS-ie był mi nawet na rękę pod kątem budowania dyspozycji na kolejne imprezy.

W Góry Stołowe dotarliśmy z Asią w piątek późnym wieczorem. Od razu skierowaliśmy się do biura zawodów, które przygotowane było zupełnie inaczej niż do tej pory. Jak zresztą wszystkie elementy związane z samym biegiem. Z wcześniej wydrukowaną i uzupełnioną kartą biegacza, którą otrzymałem maila, podchodziło się do okienka, z którego wydawane były pakiety startowe. W zasadzie odbiór pakietu od momentu zaparkowania auta do chwili wyjazdu spod biura zawodów trwał… 5 minut. Samo wydanie pakietu to dosłownie 30 sekund. Zero kolejek.

Wieczorem tego samego dnia, przygotowałem wszystkie elementy wyposażenia i garderoby oraz zaplanowałem logistykę działania Asi, jako mojego supportu. Kładąc się spać, czułem dokładnie to, czego tak bardzo mi ostatnio brakowało – ten dreszczyk emocji i mobilizacji związany z udziałem w zawodach. Nie mogłem się doczekać startu!

Czas rozpocząć rywalizację – start indywidualny

Przed zawodami, każdy z uczestników miał możliwość zalogowania się na swój profil zawodnika i wybrania godziny, o której chciał wyruszyć na trasę zawodów. Do wyboru było kilka „fal startowych” w przedziale od 6:30 do 8:30. Na każdą falę startową była przydzielona ograniczona ilość miejsc.

Wcześniej, jeszcze przed wyborem godziny startu, skontaktował się ze mną Paweł Czerniak, który również brał udział w zawodach. Z Pawłem znam się z tras innych biegów. W zeszłym roku pokonał mnie w bezpośredniej rywalizacji podczas Mistrzostw Polski w górskim biegu ultra. Wspólnie stwierdziliśmy, że korzystniej będzie dla nas obu wystartować o podobnej porze. Zdecydowaliśmy się na rozpoczęcie rywalizacji o 7.00.

Kilka minut przed 7.00 Asia sprzedała mi kopa na szczęście, co jest naszym przedstartowym rytuałem i z czego ma niesamowitą satysfakcję. Co prawda nie mam na to dowodów, ponieważ gdy dostaję kopa w tyłek, stoję tyłem do niej, ale czuję, że towarzyszy jej wtedy szeroki uśmiech na ustach. 😉

Przed samym startem okazało się, że zapis na poszczególną godzinę to nie wszystko. Dodatkowo, żeby zminimalizować kontakt między zawodnikami, start odbywał się co 10 sekund. Musieliśmy wspólnie z Pawłem podjąć dość niewygodną politycznie decyzję, kto z nas pierwszy ruszy na trasę – ja, czy On. Każdy wolał ruszyć nieco później, ponieważ wiadomo było, że po 500 m będziemy i tak biec wspólnie i osoba, która wystartowała później, będzie miała te kilka sekund przewagi nad towarzyszem.

Zaproponowałem szybką rozgrywkę w 'Marynarzyka’. Dzięki triumfowi w drugiej turze, ja Andrzej, zapewniłem sobie możliwość podjęcia decyzji i wysłałem Pawła przodem (to zdanie nie ma nic wspólnego z wyborami).

Ultra robota

Większość biegów ultra do czasów koronawirusa wyglądała w ten sposób, że peleton ruszał, od razu trafiało się kilku uciekinierów, którzy wykruszali się na pierwszych 10 km, a uformowana, kilkuosobowa grupa faworytów stopniowo budowała przewagę. Po 3/4 trasy, ktoś odpadał, ktoś osłabł, ktoś uciekł i zdechł po kilku kilometrach, ale pozycje 1-5 były w zasadzie już rozdane.

Tym razem rywalizacja była zupełnie inna. Biegliśmy razem z Pawłem ostrożnie, bez szarżowania, ale z poczuciem, że w odróżnieniu od tradycyjnej formy rywalizacji, wcale nie kontrolujemy wszystkiego, co się dzieje. Przecież ktoś bardzo mocny mógł ruszyć na trasę o 6.30, albo dopiero wyruszy o 8.00? O tym, czy biegniemy najszybciej w stawce, dowiemy się dopiero po tym, jak wszyscy zawodnicy miną pierwszy punkt pomiaru czasu.

Kolejną nowością była konieczność wyprzedzania biegaczy, którzy ruszyli na trasę przed nami. Przyznam się, że miałem przed tym większe obawy, ale poza kilkoma drobnymi fragmentami, gdzie szlak był naprawdę wąski, nie było z tym żadnego problemu. Pierwszy problem pojawił się dopiero tuż przed pierwszym punktem odżywczym.

STOP – limit osób na punkcie wyczerpany

Pierwszy punkt odżywczy znajdował się przy schronisku Pasterka i zlokalizowany był na 14 kilometrze trasy. Jakieś 300 m przed punktem wyciągnąłem z sakiewki maseczkę ochronną, która była niezbędna na starcie i mecie oraz właśnie na punktach odżywczych. Do tego momentu nic niezwykłego się nie działo. Trasa sponiewierała nas w kilku miejscach, ale tak naprawdę to wciąż był początek wyścigu.

Nagle, z bardzo klasycznej sytuacji podczas zawodów zrobiło się śmiesznie i nieciekawie zarazem. W jednej chwili, tuż przed wejściem do strefy, przed nami wyrósł ochroniarz z policyjnym 'lizakiem’, którym wskazał na mnie i na Pawła dodając przy tym głośne i niepodważalne: „STOP!”.

No to stanęliśmy. Trochę w szoku, trochę w niedowierzaniu. 😀 Okazało się, że na punkcie nie może przebywać jednocześnie więcej niż… ileś tam ustalonych osób. Co prawda brałem kiedyś udział w biegu, gdzie przebiegałem tuż przed pociągiem, żebym nie musiał czekać, aż przejedzie przed szlabanem, ale nigdy w trakcie rywalizacji nie zostałem zatrzymany w taki sposób.

Jako że miałem ambicję uzyskania jak najlepszego czasu podczas biegu, a ten płynął nieubłaganie, przystąpiłem do negocjacji z ochroniarzem:
„Kurde, wiem Pan, bo my się ścigamy o wygraną, puści Pan nas..”

Początkowo facet był nieugięty, ale w końcu zaproponował, że puści nas, jak nie będziemy się zatrzymywać przy stołach. Zgodziliśmy się i lekko naginając ustalenia, w sanitarnym buforze chwyciliśmy z Pawłem wodę i ruszyliśmy dalej.

Specjały Gór Stołowych

Odcinek między 14 a 27 kilometrem już na papierze prognozował brak nudy. Stromy zbieg, wąskie ścieżki, 7 km podbiegu i podejście kamiennymi schodkami. Zanim jednak rozpoczęliśmy wariackie harce po tym terenie, tuż za punktem odżywczym minęliśmy Dominikę Stelmach. Okazało się, że mimo wczesnego etapu biegu, zdążyła już nadrobić 1,5 km po zgubieniu trasy. Trzeba w tym miejscu dodać, że mimo perfekcyjnego oznaczenia trasy, Dominika nie jest pierwszą osobą z czołówki, która w Górach Stołowych na chwilę się zagubiła. W zeszłym roku Artur Jabłoński chyba trzy razy pomylił trasę, a wygrywał ten bieg w poprzednich latach. 🙂

Trasa wiła się, a temperatura cały czas rosła. Zbliżała się 9:00 i każda osoba, która zdecydowała się tego dnia na wypoczynek nad wodą, wiedziała, że podjęła dobra decyzję. Z kolei każda osoba na trasie biegu, zaczynała rozumieć, że nie będzie to lekki spacerek po górkach.

Mniej więcej w okolicy 20 kilometra, gdy trasa cały czas pięła się w górę, Paweł zaczął delikatnie zostawać za moimi plecami. Pod koniec podbiegu kiwnąłem do niego, żeby jeszcze doskoczył do mnie. Naprawdę wolałem biec dalej razem. Przed nami było jeszcze wiele kryzysów, lepiej jest je znosić w towarzystwie.

Po dotarciu na grzbiet góry trasa lekko zaczęła opadać, a później mocno się wypłaszczyła. Liczyłem, że być możne na tym etapie będziemy mogli biec dalej razem, ale przewaga zaczęła się pogłębiać. Byłem też nieco zaskoczony, ponieważ Paweł to bardzo mocny biegacz, ewidentnie nie trafił w 'swój dzień’. Pozostało mi dalej robić swoje i kierować się w stronę mety.

Support Asi

Na 27 kilometrze dobiegłem do kolejnego punktu pomiaru czasu. Na punkcie czekała Asia z pełnymi bidonami na wymianę i kolejną partią żeli energetycznych. Szybko wymieniliśmy ekwipunek i ruszyłem dalej. Asia powiedziała, że nie wyglądam na zmęczonego, ale chyba jednak coś było na rzeczy, ponieważ tuż obok Asi, na punkcie, stał Maciek Dombrowski i Kasia Solińska, dwoje znakomitych biegaczy górskich, z którymi znamy się z innych imprez biegowych. Maciek i Kasia wpadli pokibicować, będąc w okolicy na rekonesansie innych tras biegowych. Trudno, aż mi to napisać, ale byłem w takim trybie wyścigu, że ich nie poznałem, chociaż do mnie zagadywali. 😀

Dopiero po biegu Asia powiedziała do mnie, że to przecież Oni! Maćka i Kaśkę w tym miejscu gorąco pozdrawiam! Przy okazji, wybiegając w przyszłość – proszę się nie gniewać, jak w trakcie biegu nie wszystko ogarniam :).

Samotność ultrasa

Kilometry między 27 a 40 leciały zdecydowanie wolniej, niż pierwsza część wyścigu. Coraz rzadziej spotykałem osoby, które wyruszyły na trasę przede mną. Trasa przebiegała z dala od znanych i odwiedzanych punktów turystycznych. Po prostu biegłem i robiłem swoje. Na 37 kilometrze minąłem ostatni punkt kontrolny i w samotności uzupełniłem bidony na końcową część wyścigu.

Tuż przed 40. kilometrem zaliczyłem za to kaskaderską przygodę, której pokłosiem jest obdarta dłoń, kolano i łokieć. Wystarczyło kilka chwil rozkojarzenia, odwróciłem wzrok od podłoża i spojrzałem na zegarek Polara, który po raz szósty tego dnia stracił orientację w nawigacji i… ciach … prosta droga, jeden wystający kamień i piękny pad przez bark, połączony z żonglerką bidonami – zaliczony.

Na szczęście obeszło się bez wielkich strat. Otrzepać z kurzu pomógł mi się jeszcze Damian Kozioł, którego minąłem chwilę wcześniej i ruszyłem dalej.

Finisz

Ostatnie 10 km biegu było dla mnie bardzo męczące. Słońce piekło niemiłosiernie, ja byłem najzwyczajniej w świecie zmęczony dotychczasowym wysiłkiem, a ostatni fragment był niemal płaski, choć nie łatwy technicznie. Dużo błota, krętych ścieżek i chaszczy walących po twarzy, tak żeby człowiek przypadkiem nie zapomniał, że w tym sporcie chodzi o jak najmocniejsze upodlenie zawodnika przez trasę. Do tego wszystkiego niewielkie przewyższenie, które powodowało wyrzuty sumienia, że bieg powinien być w tym miejscu szybszy.

W końcu wyciągnąłem z sakiewki telefon i puściłem sobie muzykę, żeby odwrócić uwagę od znużenia, które mi towarzyszyło. Kilometry leciały i czym bliżej byłem Karłowa, skąd startował bieg, tym więcej turystów spotykałem na szlaku, co może nie ułatwiało biegu, ale pozwalało zmotywować się do demonstracji siły. 🙂

Na ostatni kilometr wbiegłem z ogromnym poczuciem ulgi, że bieg się kończy. Przed zawodami prognozowałem wynik w okolicy 4:30 jako satysfakcjonujący. Ostatecznie zegar zatrzymał się na 4:25:38. Na mecie czekała na mnie Asia i dosłownie kilka osób. Z wiadomych względów nie było mowy o jakimś spędzie kibiców, ale poczucie zadowolenia z wykonania zadania i tak było wysokie.

Oficjalne wyniki, potwierdzające wygraną pojawiły się dopiero po kilku godzinach, gdy matematycznie było już pewne, że nikt z osób na trasie nie osiągnie lepszego rezultatu, co też stanowiło pewną nowość, ale mimo wszystko cieszyłem się z tej wygranej jak z każdej innej, gdy wbiegnięcie pierwszemu na metę oznaczało zwycięstwo. 🙂

Trofea

Pomyślałem, że wspomnę jeszcze o tym, co takiego wygrałem, bo podobno to często nurtująca sprawa. Za zajęcie pierwszego miejsca otrzymałem:
– 500 zł w gotówce;
– Czołówkę Petzla, naprawdę niezłą;
– Chustę Buff;
– Voucher na odzież Brubecka o wartości 500 zł;
– Grę planszową „Tron Liczyrzepy” – i to jest mega wypas, serio!
– Zestaw piw z kuflem.

Czyli w szybkim i luźnym wyliczeniu – 500 zł + sprzęt o wartości ok. 900 zł.

Dla porównania, koszt związany ze startem to:
– Wpisowe 200 zł.
– Nocleg (2 noce, 2 osoby) 266 zł
– Paliwo ok. 75 zł

Do tego dochodzi jeszcze wyżywienie, choć wiadomo, że w domu też coś trzeba zjeść, to jednak przy okazji takiego wyjazdu nie gotuje się samodzielnie.

Razem ok. 540 zł kosztów.

Jak nie trudno się domyślić kompletnie nie o nagrody w tym wszystkim chodzi. Pobiegłbym w SGS-ie nawet gdybym miał na końcu nic nie dostać, a do tego zostać i pomóc w poskładaniu miasteczka. Nagrody to miły dodatek do czegoś znacznie ważniejszego.

4 komentarze do “Supermaraton Gór Stołowych – relacja z zawodów w dobie COVID19”

  1. Cześć,

    A kojarzę ten pociąg to było na 37 PKO Półmaratonie w Szczecinie (rok 2016), akurat brałem udział. Wygrał go wtedy Andrzej Witek, który w opinii biegaczy był nawet szybszy od pociągu. 😉

    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *