W poprzednim tygodniu trenowałem łącznie 17 godzin i 40 minut. Blisko 10 godzin to bieganie, ponad 4 godziny to jazda rowerem, a reszta to dodatkowe ćwiczenia na siłowni. Razem 13 jednostek treningowych. Po każdym treningu trzeba się umyć (no dobra – nie trzeba, ale wypada), wyszykować, zjeść posiłek potreningowy i chociaż w minimalnym stopniu zadbać o regenerację. Lekką ręką, dodatkowe 6 godzin czynności około-treningowych. Jakby na sprawę nie patrzeć, robota na pół etatu minimum i pomyśleć, że kiedyś, dawno temu, gdy zrobiłem w tygodniu 100 km, siadłem w fotelu i powiedziałem sam do siebie: „Kuźwa, więcej to się już chyba nie da trenować!”.
Czas zmienia perspektywę…
Treningi biegowe: 7
Kilometry: 120 / (52 km w kamizelce 5 kg)
Przewyższenie: 2391 m
Rower: 101 km
Do Wielkiej Prehyby zostało:
[wpcdt-countdown id=”7720″]
Poniedziałek
Klasyka gatunku. Poranne bieganie z Grzegorzem bez kamizelki (nie Grzegorz bez kamizelki, tylko JA rzecz jasna!) – w tempie 4:14. Zrobiliśmy 15 km.
Później chwila odpoczynku i trening na siłowni. Marcin znowu miał zły dzień i próbował odreagować stresy w robocie, czego efektem był lekki wpiernicz, jaki od niego dostałem. 🙂
Z Marcinem oczywiście żartuję, wcale nie miał złego dnia, po prostu lubi poznęcać się nad ćwiczącymi ;).
Do odnotowania jest też fakt, że w poniedziałek wpadło jeszcze 25 km jazdy na rowerze. Rower stary, MTB, dawniej nazywany „góralem”, w tym samym okresie, gdy bielizna termoaktywna była nazywana kalesonami. Pojeździłem trochę „na chomika”, przynajmniej na tyle, na ile dałem radę. „Na chomika”, czyli z wysoką kadencją i niskim przełożeniem.
Wtorek
Rano nic specjalnego się nie wydarzyło, wpadło 16 km w tempie 4:24 w kamizelce. Odnotowuję z kronikarskiego obowiązku.
Wieczorem natomiast był KOLEJNY dobry wpiernicz, ponieważ wylądowałem na schodo-maszynie w City Fit. Cisnąłem oczywiście w kamizelce 5 kg. Tym razem wyszło 321 pieter w 46 minut. Wystarczyły dwa treningi tego typu, żeby metoda treningowa wśród moich znajomych zaczęła nabierać fachowego nazewnictwa. Zupełnie niezależnie usłyszałem od znajomych trening „Metodą Łobodzińskiego”.
Nazwa na pół serio, pół na żarty. Piotr Łobodziński to jeden z liderów światowego peletonu biegaczy schodowych. Sport dość niszowy, ale żeby nie myśleć, że po schodach zasuwają leszcze, to Pan Piotr ma na koncie PB na 5 km 14:48. Nie mam nic naprzeciw, abym dzięki schodom (uwaga paradoks) – ZSZEDŁ poniżej 15 minut na 5 km!
Środa
W środę trochę namieszałem. Miałem w planie sporo obowiązków i zamiast załatwić trening od rana, przesunąłem go na późniejszą godzinę. Później zaczęło brakować mi czasu na drugi trening w ciągu dnia. Ostatecznie więc wykonałem dwie jednostki w odstępie 4 h, w kolejności, której nie uważam za optymalną:
Rower 35 km oraz 12 km biegu na bieżni. Podczas treningu na bieżni chciałem pokombinować z nachyleniem, ale wypompowałem się tak szybko z energii, że skończyło się na zwykłym BS-ie. Prawdopodobnie trzymał mnie jeszcze trening na schodach.
Czwartek – długie wybieganie
Po raz kolejny wybrałem się na Ślężę. Gdybym miał tę górkę w zasięgu 20 minut jazdy samochodem, to robiłbym pewnie 3 treningi w tygodniu na podbiegach. Niestety, jeden trening to dla mnie 2,5 h samej logistyki około-treningowej. Gdy już jadę na Ślężę, to staram się ją maksymalnie wykorzystać. W związku z tym zrobiłem długie wybieganie – 28 km, tempo 5:53 przy 1770 m przewyższenia.
Jeżeli ktoś jest mniej obeznany w przewyższeniach itd. to 635 metrów na 10 km to naprawdę dużo. Koło 200 m na 10 km czuć już w nogach. Od 300 m zaczyna się górskie bieganie z prawdziwego zdarzenia. Większość klasyków w kalendarzu startowym ma ok. 450 m przewyższenia na 10 km.
Oczywiście, zdarza się tak, że jakaś trasa na 10 km ma 7 km płaskiego i 3 km ściany płaczu, a inna równomiernie wspina się do góry i z oby tych tras odczucie przewyższenia jest zdecydowanie inne. Nie mniej, z treningu byłem bardzo zadowolony. W kolejnym tygodniu idzie do powtórki.
Piątek
Dzień rozpocząłem od 15 km w tempie 4:14, biegałem w kamizelce. Następnie zameldowałem się na siłowni. Ustaliłem z Marcinem, że nie będziemy szaleć, ponieważ właśnie rozmontowywało mnie zmęczenie po bieganiu na Ślęży i porannej jednostce z kamizelką.
Po godzince ćwiczeń byłem załatwiony na amen. Osiągnąłem nowy stopień definicji zmęczenia mięśni. Czułem się jak wieszak z kości, na który ktoś rzucił stare szmaty, symbolizujące moje mięśnie. Uczucie prima sort.
Sobota
Właśnie teraz większego kontekstu nabierze zmęczenie z poprzedniego dnia, a w zasadzie z całego tygodnia, ponieważ w sobotę wybrałem się do Trzebnicy, na tamtejsze zawody „Cross Trzebnicki”. Bardzo przyjemna, kameralna impreza organizowana przez Stowarzyszenie Pro-Run. Umówiłem się z Adamem Putyrą na wspólny start w ramach mocniejszej jednostki treningowej. Dodatkowo było sporo osób z drużyny 140 minut, więc wypad od strony towarzyskiej był szalenie miły.
Od strony sportowej nie działo się zbyt wiele, poza faktem, że porządnie się zaorałem :). Bieg miał 3 pętle. Pierwszą pokonałem wspólnie z Adamem. Na drugiej zacząłem tracić do niego na podbiegach. Do gry wróciłem dopiero w połowie 3 kółka, gdy zbliżyłem się na zbiegach na jakieś 3-4 sekundy do lidera. Ostatecznie Adam odparł mój atak i wygrał ze mną o 7 sekund.
Można powiedzieć, że zawody zdominowaliśmy grupą znajomych zapaleńców biegania. Poza pierwszym i drugim miejscem Adama i moim, w rywalizacji kobiet, dwie najwyższe lokaty zgarnęły Karina Minorczyk i Emila Liputa, które konsultują ze mną trening. Zresztą cała drużyna 140 minut zasłużyła na brawa za dobre rezultaty. Takie biegi uświadamiają mi, że więcej emocji od mojego własnego wyścigu, dają mi podopieczni! 🙂
Niedziela
Niedziela nie mogła skończyć się inaczej, jak spokojnymi 15 km w kamizelce. Na nic innego nie było już siły. Tempo biegu wyszło całkiem dobrze, ponieważ średnia zamknęła się w 4:11, co jak na obecność kamizelki na plecach jest niezłym wynikiem.
Po kilku godzinach odpoczynku ruszyliśmy wspólnie z Asią na rodzinną przejażdżkę rowerową po okolicy. Pokręciliśmy się po kilku mniejszych i większych wioskach. Pogoda jest w tym roku zagubiona bardziej niż Quebonafide w Dzień Dobry TVN i pozwoliła nam na przyjemną, niemal wiosenną przejażdżkę. Zrobiliśmy 44 km w 2 godzinki.
Trochę off topic, ale nie do końca. Jim Walmsley właśnie pobiegł w Atlancie w kwalifikacjach olimpijskich. Nie dostał się, był 22 z czasem 2:15:05, ale był to… jego pierwszy maraton w życiu. Ciekaw jestem jak byś to zinterpretował w kontekście przenikania się biegania ultra/górskiego i konwencjonalnego (by nie rzec płaskiego 😉 )
Hej Łukasz,
Tak rzeczywiście, sprawdzałem jego wynik nawet z ciekawości.
To co napisze nie będzie popularne. W sumie może lepiej, żeby zbyt wiele osób nie przeczytało tego komentarza, bo zagubi on nieco poprawność polityczną. 😉
Obserwuję całe środowisko biegowe i mam takie odczucie, że mocni biegacze na asfalcie uważają górali za „odpad poprodukcyjny” ze szkolenia i selekcji na ulicy. Zastrzegam, że nie chcę nikogo obrazić, ale zachowanie asfaltowców jest w tej kwestii co najmniej aroganckie. Zresztą, ja sam wydaję sądy zawsze z dużą ostrożnością, a przed moim debiutem w górach myślałem w podobnych kategoriach, że w górach biegają za słabi na asfalt.
Co ciekawe, w drugim obozie – górali, przekonanie jest bardzo podobne. „Dajcie mi tu asfalciarza, a mu pokażę!”. Jak ktoś nie biega w górach, to znaczy, że za cienki, a jakby już pobiegł, to by przepadł w krzakach po 30 kilometrach na 100 km zaplanowanych, bo zacznie na 100% za mocno bieg.
No i prawda jest gdzieś pośrodku. W górach bardzo często biegają zawodnicy z brakiem konkretnych predyspozycji potrzebnych na asfalcie i vice versa, wielu uliczników ma ograniczenia w górach.
JW jest mega charyzmatycznym gościem. Potrafi jednoczyć ludzi, budzi dużo emocji. No i lubi powiedzieć czasem z dwa zdania za dużo :). Śledząc jego przygotowania do eliminacji na igrzyska, można było odnieść wrażenie, że w zasadzie można odwołać bieg i wręczyć mu przepustkę poza rywalizacją.
całe środowisko „górskie” kibicowało mu i stawiało na piedestale. Facet postanowił pobiec 3 tygodnie temu bieg na 50 km. Raczej mu ten start nie pomógł.
Pojawiają się pytania:
1. Czy sam Jim wierzył, że ma szansę się zakwalifikować?
2. Czemu podjął się debiutu akurat w trialsach?
3. Po jakiego grzyba był mu start na 50 km 3 tygodnie wcześniej?
Wydaje mi się, że start w eliminacjach był świetnym ruchem… wizerunkowym. Można dalej spekulować ile nabiega na płaskiej trasie, bez wcześniejszych startów i obecnym doświadczeniem. Pewnie z 2:07, a może 2:11? Kto wie?
Czyli powstało zamieszanie, że nakopie ulicznikom, a potem zgrabnie, z czystej weryfikacji wymiksował się na pozycję spekulanta z gór. 🙂
P.S Żeby nie było, ja gościa mega szanuję i podziwiam, jest niesamowity, ale wybrał inną drogę specjalizacji i do chłopaków ze specjalizacją uliczniaków nie ma podjazdu. 😉
Dzięki! Odpowiedź jak połowa wpisu na blogu. Oficjalna wersja jest taka, że chciał wystąpić jako reprezentant środowiska ultra – „It’s kind of an opportunity to maybe just show that we might not be as slow as they [elite marathoners] think we are.” (czyli, czytając między wierszami – utrzeć nosa „asfaltowcom”), a trening na asfalcie mu się przyda przed startem w Comrades.
Pewnie żeby pobiec szybciej musiałby na dłużej podjąć specyficzny trening maratoński, niechcący sam udowodnił, że nie da się tak po prostu „zejść z gór” i pobiec na mistrzowskim poziomie. A efekt wizerunkowy niewątpliwie jest, skoro dwóch gości we Wrocławiu spędza niedzielę na takich rozważaniach 😉