Trening niedoceniony
Towarzyszy mi zawsze taka myśl, że: „Najfajniejsza jednostka treningowa to ta, której właśnie nie wykonuję”. Gdy w moim planie treningowym, dominują długie i spokojne biegi, trwające regularnie po 90 minut, z rozrzewnieniem wspominam ostatnią partię interwałów. Myślę wtedy jaki ten trening był fajny – szybki, krótki, dużo się działo, podeszwy płonęły, oddech się kończył, a oczy zalewał pot. Problem w tym, że gdy robiłem ów trening, byłem gotowy oddać wszystko za spokojne rozbieganie. Zarzekałem się, że od kolejnego spokojnego biegu nigdy już nie zamarudzę jakie to nudne.
I tak jest ze wszystkim – na biegach tempowych, tęsknię za długim wybieganiem, na długim wybieganiu pragnę przynajmniej niewielkiej partii przebieżek, podczas partii przebieżek ciągnie mnie na podbiegi, a na podbiegu myślę, że wykonywanie skipów jest ekstra.
Wspominam o tym, ponieważ za niespełna 2 tygodnie od dnia dzisiejszego planowałem start w biegu 7 Dolin (podobnie jak przed rokiem). Ostatnio wspomniałem (poprzedni wpis), że jednak nie pobiegnę tych zawodów. Złożyło się na to kilka kwestii:
- Wypaliłem się.
Pierwszy raz, od kiedy biegam, dopadł mnie drastyczny i bardzo silny spadek motywacji treningowej. Gorsze chwile zdarzają się co roku, a nawet w każdym cyklu treningowym. Moment, w którym poziom motywacji leci w dół to coś wpisanego w psychologię sportu. Zazwyczaj jednak ten stan przemija szybciej lub wolniej w zależności od stopnia trudności zadania i poziomu pobudzenia – ale przemija.Dla mnie obecny roku pod wieloma względami był i jest trudny treningowo. Stężenie dorosłości w moim życiu jest coraz większe, a Piotruś Pan dochodzi do głosu coraz rzadziej. Kiedyś planując przygotowania, czułem się zobowiązany do realizacji każdej jednostki. Obecnie takie zobowiązanie spada na drugi, czy nawet trzeci plan. Zamiast biadolić, po prostu postaram się to zmienić, to jednak (nomen omen) nie zmienia faktu, że pewne rzeczy przychodziły mi kiedyś łatwiej. - „Pzestartowałem się”
Obecny sezon wyróżnia się jeszcze jedną rzeczą – nigdy nie wziąłem udziału w tylu biegach co w tym sezonie. Nie raz wspominałem o tym, że jestem zwolennikiem sporadycznych startów, jednak pewne kwestie zadecydowały, że w obecnym roku pojawiałem się na starcie zdecydowanie częściej. Do czerwca miałem na liczniku tyle biegów, ilu nie robiłem dotychczas w ciągu całego roku. Nie piszę tu o „Biegach dookoła Osiedla”, tylko naprawdę ciężkich wyścigach. Ujmując to w statystykę, łącznie na dystansach: 5, 10, 21 i 42 km, zrobiłem 7 wyników wchodzących w top 3 poszczególnych biegów. (2 na 5 km, 2 na 10 km, 2 w półmaratonie i 1 w maratonie). Czyli w 6 miesięcy wymieniłem ponad połowę swoich najlepszych wyników na świeże. Zanim jeszcze kurz opadł po pierwszej części roku, rozpocząłem starty na dystansie ultra. Zaliczyłem w 2-tygodniowych odstępach zawody na 53, 72 i 56 km. Ostatnim ze startów były Mistrzostwa Polski w biegu Ultra, w których zająłem 4. miejsce.Siedziałem wieczorem po tym biegu na piwie i wiedziałem, że to koniec sezonu. Czułem się zarąbany tym biegiem, ostatnim miesiącem, jak i całym półroczem. - Zabija mnie ambicja
Mając gorszy czas, mógłbym wprowadzić do treningu plan awaryjny. Przeprogramować trening tak, żeby wyjść na prostą. Problem polega na tym, że trzeba wówczas wziąć na klatę twardą kalkulację, że stabilizuję formę i odbudowuję się u podstaw, kosztem niższej dyspozycji startowej.
Mnie oczywiście ambicja na to nie pozwalała. Przegrałem z Bartkiem Gorczycą bieg SGS, a miesiąc później musiałem uznać jego wyższość na MP, gdzie wygrał krajowy czempionat. Wspominam o Bartku, ponieważ jego celem, podobnie jak moim, był start w B7D na 100 km. Po MP stwierdziłem zupełnie obiektywnie, że różnica w poziomie sportowym jest między nami zbyt duża i nie uda mi się w tym roku zniwelować jej do zera. Dla jasności, w Krynicy pobiegnie masa innych znakomitych zawodników, ale sytuacja z Bartkiem pokazała mi, że żeby walczyć o zwycięstwo w takim biegu, muszę wykonać jeszcze wiele pracy.
Przekalkulowałem więc, że start w B7D po to, żeby zająć tam miejsce między 3 a 10, nie ma sensu. Po 100 km wyścigu mógłbym co najwyżej dobrze przygotować się jeszcze do wyścigu na 10 km w listopadzie, a to z kolei w tej chwili zupełnie mnie nie kręci.
Co mnie kręci?
Jestem maratończykiem. Zawsze to powtarzam. Gdy robię życiówki na innych dystansach, cieszę się, ale wiem, że jest to efekt uboczny dążenia do celu nr 1, jakim jest pokonanie maratonu w 140 minut. Po niemal 3 tygodniach bez biegania zacząłem się ponownie ruszać. Przez okres biegowej absencji, zastanawiałem się, co dobrego mogę zrobić dla siebie pod kątem sportowym w tym roku (udanym, niezależnie od tego, jak się zakończy) i stwierdziłem, że podejmę jeszcze jedną próbę poprawy życiówki w maratonie w 2019 r.
Niestety, żeby móc myśleć o wyniku poniżej 2:28, muszę przepracować cały okres treningowy pod maraton od zera. Nie będę miał kłopotów z odbudową tlenową, ale z prędkościami zapewne tak. W związku z tym w grę wchodzi bieg na przełomie listopada i grudnia. W tej kwestii kalendarz jest brutalny i do wyboru pozostają 2 maratonu w Hiszpanii: Walencja i Malaga.
Bardzo chciałem, żeby była to Walencja, ale próbując się zapisać, wylądowałem na liście oczekujących na wolne miejsce. Po tygodniu wskoczyłem z 4525 pozycji w kolejce na 4274. Poczekam jeszcze 1-2 tygodnie, żeby ocenić, czy jest jakakolwiek szansa na dostanie się do Walencji i jeżeli nie będzie to możliwe, to Maraton w Maladze wybrał się sam.
Maszyna ruszyła
Mam za sobą pierwszy tydzień biegania po przerwie. Pierwsze 2 dni po wznowieniu aktywności (mimo, że trakcie urlopu trochę się ruszałem), to wielki szok dla ciała. Miałem bóle mięśni czworogłowych po zwykłym rozbieganiu. Na trzeci dzień coś mnie podkusiło i wyszedłem z ekipą Wrocławskiego Iten na wspólny trening. Biegaliśmy w czwórkę: Grzesiek, Jacek, Przemek i Ja. O Przemku zbyt często nie miałem jeszcze okazji wspominać, ponieważ mieszka na Psim Polu od 3 miesięcy i niewiele wspólnie trenowaliśmy, ale jest pierwszym przypadkiem „migracji treningowej zawodnika”. Wybrał właśnie naszą dzielnicę na zamieszkanie, ponieważ przekonał go Jacek, z którym zna się ze szkolnych czasów. Jacek jako argument do zamieszkania wskazał warunki treningowe. Zastanawia mnie, czy jest jeszcze gdzieś w Polsce osiedle, gdzie wynik 33 minuty na 10 km może nie starczyć do zajęcia miejsca na pudle? Tak czy inaczej, bieg z chłopakami poza miłą atmosferą, nieźle mnie przeorał.
Kolejne dni, czwartek i piątek, to następna partia spokojnych kilometrów. W sobotę z kolei poczułem się już lepiej, pierwszy szok mięśniowy był za mną i wykonałem lekki akcent w postaci ZB (Zabawy Biegowej), w trakcie której wykonałem 6 x (2’/1′ + 1’/30″ + 30″/30″). Po tym treningu cieszyłem się z dwóch rzeczy, że mam to już za sobą, i że do maratonu pozostało jeszcze kilkanaście miesięcy. Dużo roboty na tempach przede mną.
Niedziela to wspólny trening z innym reprezentantem Wrocławskiego Iten – Adamem. Zrobiliśmy w lekkim krosie 16,5 km. O dziwo ten trening nie przypomina o sobie dzisiaj (poniedziałek), co bardzo mnie cieszy.
Całość to 102 km biegu i dodatkowe 70 km na rowerze, które wpadło przy okazji niedzielnej jazdy z żoną na kąpielisko w Trzebnicy.
Biegłem i Walencję i Malagę. Oba fajne 🙂 Walencja jest większa, ma szybszą trasę i ciekawszą metę, ale w Maladze też będzie dobrze i szybko.
Hej Marcin,
Obyś miał rację. 🙂
„i że do maratonu pozostało jeszcze kilkanaście miesięcy” Czy na pewno kilkanaście??
Andrzej, głowa do góry. Na spokojnie wróć na treningowe tory i jazda z tematem. Nie Ty pierwszy plany startowe zmieniasz, a dawka biegania w pierwszym półroczu była naprawdę solidna. Lepiej tak niż pozamiatać się na kolejne pół roku.
Powodzenia!
Hej Marek,
Oczywiście chodziło o kilkanaście tygodni. 🙂
Dzięki i postaram się odzyskać odpowiedni rytm treningowy.
To do zobaczenia w Maladze 🙂
Ooo, super!
Do zobaczenia! 🙂
Trzymam kciuki za życiówkę! 🙂
I wzajemnie Paweł. 🙂