Przejdź do treści

Półmaraton Górski Jedlina Zdrój – Relacja!

Półmaraton Górski Jedlina Zdrój – Relacja!

Są takie chwile podczas treningów, gdy nachodzą mnie myśli: „Cholibka, po co ja to wszystko robię?!”. Zaobserwowałem nawet pewną zależność, że stężenie tych wstrętnych myśli, podających w wątpliwość zasadność mojego biegowego jestestwa jest wprost proporcjonalna do poziomu zmęczenia towarzyszącego mi w trakcie treningu. Im szybciej przebieram nogami, tym szybciej bieg myśli przebiera w mrocznych obszarach umysłu za odpowiedzią: „No kierwa, PO CO?!”

Przypomina mi to pewien paradoks. Kierowca widzi na desce rozdzielczej zapaloną lampkę z informującą o niskim stanie paliwa. Pojawia się dreszczyk emocji, bo akurat wjechaliśmy na odcinek drogi szybkiego ruchu, a najbliższa stacja benzynowa znajduje się 50 km od naszego miejsca. Logika powinna podpowiedzieć, że pora rozpocząć ekonomiczną jazdę bez szaleństwa, bez wyprzedzania, z niskimi obrotami i najlepiej bez klimy. Tymczasem — kierowca w obawie, że może zabraknąć mu paliwa w fatalnym miejscu, zaczyna jechać coraz szybciej, tak aby, jak najszybciej znaleźć się na stacji, zalać bak i ponownie poczuć upragnioną strefę komfortu. Chęć szybkiego rozwiązania problemu zabija zdrowy rozsądek i powoduje, że ryzyko kumuluje się wielokrotnie.

Czy podobnie nie bywa na trasie zawodów? Grzejemy, jak opętani, wiedząc, że „to nie może się udać”, a jednak pocieszamy się nadzieją, że skoro teraz jest dobrze, to trzeba pocisnąć jak najdalej, żeby bomba złapała nas na 17, a nie na 15 kilometrze… a można było przecież od początku lepiej zarządzać siłami.

To nie może się udać..

Czasami jednak ucieczka spod topora się udaje. Dokładnie tak było dzisiaj podczas 6. Półmaratonu Górskiego w Jedlinie Zdroju, w którym brałem udział — dość skutecznie, ale po kolei…

Pisałem poprzednio, że po wiośnie spędzonej na asfalcie, mam zamiar pobiegać po krzakach w kilku urokliwych górskich miejscówkach w naszym kraju. O szczegółach możecie przeczytać w tym miejscu. W podobny sposób rozgrywałem poprzedni sezon, z tą różnicą, że wówczas z powodu kontuzji wiosna była poświęcona w pełni na powrót do sprawności. Moim pierwszym startem w górach był Półmaraton Górski w Jedlinie Zdroju. Tegoroczne leśne harce, rozpocząłem w taki sam sposób.

Do Jedliny jechałem z dwoma myślami. Pierwszą — że chcę wygrać (rok temu przegrałem z Pavelem Brydlem — świetnym, górskim biegaczem rodem z Czech). Drugą — że zamierzam osiągnąć lepszy niż rok temu czas na mecie (w 2018 pokonałem trasę w 1:30:08).

Można uznać, że podchodziłem do założeń w nieco zarozumiały sposób, ale czułem, że w tym roku niemal wszystko przemawia na moją korzyść. Znałem trasę, jestem bogatszy o rok doświadczenia w górach, jestem w dobrej formie od końcówki marca, wiem jaki sprzęt wybrać w określone warunki… i w zasadzie wszystko poza warunkami wskazywało, że osiągnę dobry rezultat.

Do Jedliny dotarliśmy wspólnie z Asią przed 9:00, dosłownie przez całą drogę lał deszcz. Moje założenia jednak z cukru nie są i twardo trwałem w myślach przy swoim — mogę pobiec szybciej niż rok temu. Jak się okazało w biurze zawodów, Organizator zadbał o to, żebym nie czuł presji wyniku i przydzielił mi numerek „1” na liście startowej. Gdyby tego było mało, Jacek — szef całego zamieszania w szybkiej relacji przekazał mi 3 informacje. Poprosiłem, żeby zaczął od tej złej, po czym dodał, że wszystkie trzy są złe: „Na Borowej jest 1 stopień Celsjusza, na zbiegach samo błoto i bardzo ślisko, oraz że bardzo prawdopodobne, że na niektórych fragmentach mogą zalegać powalone drzewa.” Podziękowałem za zastrzyk pozytywnego nastawienia płynący ze słów: „Nie ma szans w tym roku na poprawę wyników!” 🙂

Równo o 10:00 ustawiliśmy się w strugach deszczu na linii startowej. Zbiłem piątkę z Pavlem, z którym bardzo się lubimy i z kilkoma innymi bardzo mocnymi zawodnikami. W całym tym koglu-moglu, sympatia i szacunek, jakim darzy się innych zawodników, jest czymś niesamowitym. Na żadnym biegu ulicznym nie spotykam się z taką atmosferą jak podczas górskiej rywalizacji.

Szczypta szaleństwa

Gdy ruszyliśmy na trasę, poczułem, że żyję. Naprawdę — uwielbiam to uczucie. Wiedziałem, że czeka mnie 90 minut morderczego wysiłku, a cieszyłem się w głębi serca, jak dziecko. Mój plan zakładał bieg od początku w tempie, które miało zniechęcić Pavla do pogoni za mną. Może taktyka mało skomplikowana, ale uznałem, że wykorzystam przewagę, jaką daje mi początkowe 5 kilometrów, które prowadzi niewielkimi wzniesieniami i w dużej części asfaltem. Nie mam problemów z trzymaniem tempa 3:30 na płaskim, a wiem, że typowy góral, jakim jest Pavel, rozwija takie prędkości tylko na zbiegach.

Po 3 kilometrach dyszałem, jak lokomotywa, a za moimi plecami było dobre 150 metrów przewagi nad drugim zawodnikiem – Pavlem. Takie otwarcie biegu zwiastowało dwa skrajne scenariusze — albo zbiegnę z gór do Jedliny, jako pierwszy, albo zjadę połamany i wycieńczony z gór z GOPR-em, ale również jako pierwszy. Skrajne uczucia, ale zawsze: „jako pierwszy”. 😉

Znając trasę z poprzedniego roku, delikatnie przed 5. kilometrem zredukowałem tempo w oczekiwaniu na pierwszy, znaczący podbieg na tej trasie. Rok wcześniej w całości go wbiegłem, za co oczywiście zapłaciłem w dalszej części wyścigu, tym razem jak wytrawny piechur — ruszyłem w górę marszem z podpieraniem się rękoma o uda. Kiedyś myślałem, że taka forma przemieszczania się w górę jest dla mięczaków, ale zauważyłem zależność, że 'te mięczaki’ potem stają na pudłach zawodów. Obecnie preferuję mieszany styl – 30 sekund marszu – 15 sekund podbiegu i tak na zmianę, aż do końcówki szczytu.

Niewątpliwym minusem podchodzenia jest fakt, że w głowie kotłuje się nieustająco myśl – „Oni będą tu podbiegać!”. 🙂

Najtrudniejszy odcinek na tym etapie trasy pokonałem w 6:30. Prawie minutę szybciej niż rok wcześniej. Bardzo mnie to podbudowało. Wiedziałem, że idę (dosłownie) na bardzo dobry wynik i każdy kolejny kilometr w świetnym samopoczuciu przesuwa moment bomby na później. Gnałem więc szczytami, licząc, że zabiegnę jak najdalej w dobrym samopoczuciu.

Borowa

Po minięciu 9 kilometra trasy rozpocząłem najtrudniejszy podbieg/podejście w całym wyścigu. Na odcinku 1 km musiałem wspiąć się w górę z nachyleniem sięgającym momentami 25%. Użyłem już kiedyś tego porównania, ale uważam, że świetnie oddaje stromiznę góry – 25% to takie nachylenie, że kolejny poziom stromizny, to bieg po drabinie.

Czekałem na ten odcinek specjalny jak kurierzy na Święta Bożego Narodzenia. Chciałem go mieć jak najszybciej za sobą. Sama myśl, że u góry jest ok. 1 stopnia, powodowała, że trząsłem się z zimna. Ponownie podchodziłem i podbiegałem na przemian. Tuż przed szczytem zerknąłem w dół w poszukiwaniu konkurencji, ale mgła skutecznie maskowało goniących. Na samej górze dostałem instrukcję od starszej Pani, że mam ostrożnie zbiegać z góry, bo jest bardzo ślisko. „Ehe” – odcharknąłem i rzuciłem się w dół jak pozbawiony zmysłów.

Rozszerzony pakiet startowy

Co musi mieć człowiek w głowie, żeby biec 42 kilometry po asfalcie w środku miasta? Nie wiem. Wiem natomiast, że żeby zbiegać z pełną prędkością trasą przypominającą odcinkami na zmianę bagno pełne kamieni i potok z ukrytymi korzeniami — trzeba mieć w głowie pusto. Tak się składało, że akurat byłem liderem spośród 800 osób, które zdecydowały się zapłacić pieniądze za ten szalony pomysł.

Dwa razy wykonałem taki manewr między drzewami, że dostałbym za niego angaż, jako wykładowca w łódzkiej szkole kaskaderskiej. Deszcz mieszał mi się ze łzami i zalewał oczy, a stopy przelatywały z kamienia na kamień, jakbym stepował.

Jak uatrakcyjnić pakiet startowy w biegach górskich? Mam kilka propozycji — zniżkę do księdza dać albo chociaż zrobić z nim punkt na górze, żeby dawał ekspresowe, ostatnie namaszczenie… albo co tam — ulotki z reklamą domu pogrzebowego i hasłem – „sen najlepszą regeneracją”. Można również agenta ubezpieczeń postawić w połowie góry. Pewny jestem, że z prowizją dwa razy większą i tak na brak klientów by nie narzekał.

Światełko w tunelu

Jakimś cudem, odwracając swoją uwagę od morderczego zbiegu, dotarłem do 14 km. Wbiegłem na płaski odcinek i nogi zalał mi beton. Przez chwilę pomyślałem nawet, że jednak może się nie udać, choć wszyscy kibice po drodze krzyczeli, że za plecami nikogo nie widać.

Miałem nogi zmasakrowane na maksa, a przede mną znajdował się gwóźdź programu – punkt chwały i podpora marketingu w pozyskiwaniu żądnych przygód biegaczy — półtorakilometrowy tunel kolejowy, w którym ciemno jest, jak w tej części ciała, gdzie ujście znajduje treść pokarmowa.

Co gorsza, pod nogami jest wysypany tłuczeń, a tegoroczna pogoda sprawiła, że tunel był w 1/3 zalany wodą. Jeżeli nigdy nie biegaliście w tempie 3:45 po ciemku, to serdecznie odradzam. Mając 14 km miazgi w nogach, wykonałem 1,5 km skipu A po ciemku. Takiej siły biegowej to nie robi nawet Henryk Szost.

Pokonywałem kolejne metry najdłuższego tunelu kolejowego w Polsce, widząc jak malutki punkcik światła robi się coraz większy, a na jego końcu ktoś czeka. Przez chwilę myślałem, że to Św. Piotr z tabliczką „Koniec jest już bliski”, ale na moje szczęście byli to lokalni kibice, którzy głośno zagrzewali do dalszego wysiłku.

Czas pewności

Tuż za tunelem, co nieco mnie rozbawiło, zbiegłem do podziemnego przejścia na lokalnej stacji kolejowej. Przeciąłem jezdnię, zabezpieczoną przez policję i ruszyłem wielkimi polami w stronę mety. Wreszcie otwarta przestrzeń pozwoliła skontrolować, jak wygląda moja sytuacja. Byłem cholernie zmęczony i wiedziałem, że za moment sieknie mnie wielka bomba. Odwróciłem się – nikogo nie ma. Przebiegłem kolejne 200 m, ponownie zerkam za siebie – dalej pusto. Miałem ponad 3 minuty przewagi przed ostatnim podbiegiem! Pogratulowałem sam sobie. Teraz priorytetem było dotarcie w jednym kawałku.

Kilka dłuższych kroków na podbiegu i kolejny szalony zbieg, który kończył się wielkimi schodami wyłożonymi z kostki. Totalnie wybiły mnie one z rytmu. Po chwili jednak odzyskałem szybki krok, a spiker, widząc mnie na 20. kilometrze, zaczął wykrzykiwać moje nazwisko, co jeszcze bardziej nakręciło mnie do mocnego finiszu.

Radość rywalizacji

Wpadłęm na metę, na której Burmistrz Jedliny Zdrój osobiście wręczył mi medal i pogratulował biegu. Asia wyściskała mnie, mimo że była w białej kurtce, a ja dzięki zebranej na sobie warstwie błota, przypominałem plemię Kalenji. 🙂

Czas… 1:26:00! Mimo mega trdunych warunków, poprawiłem się o ponad 4 minuty! Drugi na mecie Pavel dobiegł pięć i pół minuty po mnie. Nie będę ukrywał, że czuję olbrzymią satysfakcję. W końcu zrobiłem dzisiaj wszystko, TAK JAK NALEŻY. Mam nadzieję, że to nowa jakość w moim górskim bieganiu. Czuję wewnętrznie, że był to do tej pory mój najlepszy bieg w górach. Oby tak dalej!

Zaraz, zaraz …
ale po co ja to właściwei robię?! 😉

19 komentarzy do “Półmaraton Górski Jedlina Zdrój – Relacja!”

  1. Serdeczne gratulacje, zwycięstwo w takich warunkach to jest coś! Błocko było niesamowite, zwłaszcza jak się biegło kilkaset pozycji dalej, a wszyscy poprzednicy je solidnie rozrobili i wymiesili 🙂

    Tak czy inaczej, nie omieszkam się pochwalić – ja 2019 kontra ja 2018 ponad 15 minut poprawy. Szkoda, ze nie było takiej kategorii – „najwiekszy postęp” 😉

    Jeszcze raz – gratulacje i szacun!

    1. Hej Łukasz!

      No muszę Tobie napisać, że albo się rok temu obijałeś, albo jesteś przekozak! 🙂 15 minut to mega postęp, wielkie gratulacje!

      P.S. Gdy zbiegałem z Borowej myślałem też o tym, że za kilkaset pozycji, będzie tam masakra 🙂

  2. Super, Andrzej – gratulacje. Nawet nie biorąc poprawki na warunki pogodowe wynik robi wrażenie, a z całym tym błotem, wodą w tunelu, itp. i przede wszystkim patrząc na skalę przewagi nad drugim zawodnikiem, początek sezonu górskiego chyba nie mógł się zacząć dla Ciebie lepiej. Trzymam kciuki za równie udaną resztę sezonu :).

  3. Wielkie gratulacje, wspaniale że po mieszanych uczuciach związanych z wynikiem maratonu, tak szybko udało Ci się „odbić” tamten rezultat w Jedlinie i tak pozytywnym akcentem rozpocząć sezon górski 😉 ALE ALE żądam kontynuowania zapisków treningowych przynajmniej raz na dwa tygodnie, nie możesz nas teraz zostawić bez tych regularnych podsumowań! 😉 A całkiem poważnie, wiem że trening jest najważniejszy, ale mam nadzieję, że nie planujesz zaniedbania bloga i wpisy będą się pojawiać w miarę regularnie. Niezmiennie od pół roku wchodzę codziennie i czekam z niecierpliwością na nowe relacje. Pozdrawiam!

    1. Hej Michał,

      Dzięki za komentarz i gratulacje. 🙂

      Jest całe mnóstwo tematów, które chcę podjąć i z przyjemnością publikowałbym podsumowania treningu, ale życie to sztuka wyborów. Czasem muszę odpuścić bloga, nawet nie ze względu na własny trening, ale ze względu na zobowiązania wobec innych osób.

      Niemniej, podsumowania chcę prowadzić i w obszarze blogowym, po 3 tygodniach „lekkiego urlopu”, ich wprowadzenie jest priorytetem.

      Pzdr.

    1. Dzięki!
      Jakimś cudem po praniu bez żadnego śladu błota. 🙂
      Producenta proszku do prania nie podam, czekam na ofertę sponsorską 😉

  4. Super relacja. Warto dodać rycerzy zagrzewajacych do walki na szczycie Borowej. Ataaaak do teraz mam w uszach ?. Moje 2:11 to przepaść do Twojego wyniku i nawet nie potrafię sobie wyobrazić Twojego tempa ?. Jeśli pozwolisz to wkleje link z tej relacji na naszą stronę Koźmin Biega Ultra Runners. Pozdrawiam

    1. Ja rycerzy trochę zaskoczylem swoim przybyciem, ale w sumie się cieszę, że nie musiałem się z nimi pojedynkować, a podobno każdy kto podchodził pod górę, musiał żywić im czoła 🙂

  5. Gratulacje ! Świetny wynik. Ja miałem 1:51 , 25 minut to przepaść . Co do biegania 3:30 przez górali tylko z górki to się nie zgodzę, biegam tak na płaskim:)

Skomentuj Andrzej Witek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *