Tak wiem, dziś jest poniedziałek i powinien być raport treningowy ;). Siadłem jednak do tekstu i zanim zacząłem pisać cokolwiek, przeszła mi przez głowę myśl, co takiego niezwykłego miało miejsce w trakcie zawodów i treningów w tym roku, a trochę tego było. W lipcu przebiegłem 60 km zawodów, z czego 57 poza trasą. Podobno się zdarza w górskim ultra, ale warto dodać, że zorientowałem się dopiero na 50 km biegu. Jak się domyślacie, nie zawracałem do punktu, w którym się zgubiłem. :). Innym razem podczas jednego z tripów treningowych w Zakopanem spotkałem razem z Asią na trasie niedźwiedzia. Fajnie się o tym wspomina, ale jak na szlaku byliśmy tylko my i mama 2 niedźwiadków, to do śmiechu wcale nam nie było. Utrzymując przygody w klimacie górskim, jako start treningowy wybrałem sobie Mistrzostwa Czech w biegach ultra, które… wygrałem, stając się najlepszym biegaczem w Czechach. ;).
Myślałem tak, o tegorocznych przygodach i w końcu kaskada myśli strumieniami zaczęła przypominać mi coraz ciekawsze historie z całego biegowego CV. Ostatecznie stwierdziłem, że skoro mamy dzisiaj tak rozrywkowy wieczór, to warto szczególnie jedną historię przytoczyć. Traktujcie ją z przymrużeniem oka i na wesoło, choć swój klimat grozy również w sobie posiada.
Zanim przejdę do opisu sytuacji, myślałem, że takie rzeczy mają miejsce tylko w filmach akcji, tymczasem dzięki udziałowi w biegu „Wielka Pętla Izerska” w 2013 roku, który odbywa się w mojej rodzinnej Szklarskiej Porębie – mogłem poczuć się jak główny bohater, biorący udział w szalonym pościgu.
Trasa biegu prowadziła z centrum miasta w stronę Polany Jakuszyckiej i w 90% przebiegała leśnymi drogami z dala od ruchu ulicznego. O samej rywalizacji nie ma co wiele wspominać. Startowałem w tym biegu w pełnej mobilizacji, ale nie był to najważniejszy start w sezonie. Nie zmieniało to jednak faktu, że zależało mi na jak najlepszym miejscu w moim, rodzinnym mieście. Stawka biegaczy dość szybko rozerwała się przez początkowy podbieg, z którym musieliśmy sobie poradzić. Biegłem na 5 pozycji, a zawodnicy przede mną oraz za mną oddaleni byli od siebie w równych odstępach, każdy o jakieś 30-40 metrów. Początkowe kilometry szybko wszystkich „zarąbały”, ale nikt nie myślał o odpuszczaniu. Najważniejsze było utrzymanie się jak najbliżej osoby przed sobą.
Wtedy właśnie miała miejsce szalona akcja (przynajmniej w moim mniemaniu :)). Dobiegaliśmy w okolice 7 km biegu i właśnie tutaj trasa przecinała się z torowiskiem, które zostało oddane do użytku po kilkudziesięciu latach spoczynku. Była to świeżo odnowiona linia kolejowa łącząca Polskę z Czechami. Naturalnie z tej okazji między Szklarską a Harrahovem kursował regularnie pociąg osobowy. Nie wiem, czy z nieprzewidzenia sytuacji, czy z niemożności wpływu na trasę i porę jazdy pociągu, ale czeski maszynista dał sygnał, że zbliża się do krzyżówki z drogą i nie zamierza się z tego powodu zatrzymywać. Biedak nie wiedział, że na swojej trasie spotkał polskich biegaczy, którzy również nie zwykli się zatrzymywać… przed niczym. Na posterunku, tuż przed przejazdem kolejowym został postawiony wolontariusz (wskazywałoby to na fakt, że coś organizator o pociągu wiedział :D). Jego zadaniem było krzyczeć do nas, żebyśmy się zatrzymali, ponieważ grozi nam kolizja z rozpędzoną maszyną.
Swoje groźne pomruki wydał już na pierwszego zawodnika, który przebiegł w dość bezpiecznej odległości przed pociągiem. Czeski maszynista, widząc pierwszego biegacza, dał głośny sygnał, że zbliża się, i że jeżeli tam z tyłu biegnie ktoś jeszcze, to powinien się natychmiast zatrzymać. Nie miał pojęcia, że dalej bieganie jeszcze blisko 1000 osób :). Wolontariusz zaczął się denerwować i na drugiego zawodnika czaił się już z rękoma szeroko rozstawionymi, tak żeby ten w żaden sposób mu nie uciekł. Na nic się to zdało, drugi zawodnik bez problemu wyminął bezradnego wolontariusza. Rozpędzona lokomotywa była coraz bliżej, i biegnąc na 5 mijscu zacząłem kalkulować, czy dane będzie mi przebiec przez przejazd jeszcze przed nią. W głębi duszy trzymałem kciuki za zdolność perswazji faceta, który miał nas zatrzymać. Pomyślałem, że jak na przejeździe będzie musiał zatrzymać się 3 i 4 zawodnik to wyjdę na tym korzystnie, ponieważ ich dogonię i dalej pobiegniemy razem.
Czeska lokomotywa dudniła już na całego, a wraz z głośnym klaksonem zaczął wydobywać się spod jej kół dźwięk mocnego hamowania. Niestety, okoliczność ta pozwoliła przemknąć tuż przed lokomotywą trzeciemu, a moment później i czwartemu zawodnikowi.
Przyznam, że nigdy, ale to nigdy nie miałem takiego zastrzyku adrenaliny na 7 kilometrze biegu. Byłem zmęczony i nie myślałem jasno — postawiłem sobie za punkt honoru, że zdążę przed pociągiem i ja. Zapewne za moją sprawą, czeski maszynista, jak i wolontariusz też mieli w swoim życiu jeden z bardziej emocjonujących dni. Rozpędziłem się jak na finiszu biegu i w jednej chwili, robiąc olbrzymi sus — przeskoczyłem przez torowisko! Nie wiem ile metrów ode mnie była lokomotywa, ale było naprawdę blisko. Byłem zasapany, ale o uczuciu zmęczenia nie mogło być mowy, czułem się jak Harrison Ford w Indianie Jonesie! Słuchałem, jak pociąg przemyka po torowisku tuż za mną i powoli zaczynałem się rozpędzać do dalszej pogoni, gdy w tym samym momencie za moimi plecami rzucił do mnie 6-ty zawodnik na trasie: „Uff… Ale było blisko! Dobrze, że zdążyłem za Tobą, bo inaczej na pewno byś mi uciekł…”.
W nadchodzącym Nowym Roku życzę wszystkim wolontariuszom większej pewności siebie i siły przebicia, maszynistom nerwów jak ze stali i dużo spokoju, a biegaczom życzę świetnego finiszu, bez względu na kilometr wyścigu, niech Was nie opuszcza, bo może się przydać w najmniej oczekiwanym momencie.
Wesołego 2019 roku!
Życie pisze najlepsze scenariusze ?
Święta prawda! 🙂