Część osób rozczaruję już na wstępnie – dzisiejszy wpis ma niewiele wspólnego z bieganiem, w zasadzie tyle, co biała czekolada z kakao – czyli nic. Postanowiłem jednak go zamieścić, ponieważ blog, to poniekąd mój testament pisany dla przyszłych pokoleń, niech wiedzą że dziadek Jędrek robił czasem coś innego niż „bieganie”. 🙂
Życie na spontanie
Było w życiu parę rzeczy, których zazdrościłem innym. Zarówno takich przyziemnych, jak nowe korki do gry w piłkę, gdy sam biegałem w korko-trampkach za dwie dychy, jak i tych znacznie wynioślejszych, choćby uznanie wśród rówieśników za… umiejętności sportowe, za wiedzę, za bycie fajnym – za cokolwiek. Z jednych zazdrości wyrosłem, drugie sobie kupiłem, a po latach jedne i drugie wydają się równie banalne i niewiele warte. Wśród tego rozwrzeszczanego tłumu zazdrości, który tłumnie gromadził się w mojej głowie w dzieciństwie, pozostało niewielu agitatorów. Nielegalne zgromadzenie zostało rozgonione, lecz na placu boju pozostała – chęć przeżycia podróżniczej przygody.
Nie wiem kiedy dokładnie narodziło się to pragnienie, ale pamiętam kolegę starszego o 2 lata, który chodził razem ze mną do klasy. Było to w „moich zamierzchłych czasach”, gdy system edukacji składał się z tworu zwanego gimnazjum. Była wiosna, siedzieliśmy po pierwszej lekcji na korytarzu i nie wiedzieliśmy co mamy ze sobą zrobić. Zadania domowe były już przepisane, a perspektywa kolejnych 6 godzin spędzonych w szkolnych murach nie napawała nas optymizmem. Pamiętam dokładnie, jakimi słowami została przełamana ta ponura atmosfera – wspomniany kolega z klasy, lat 16, wstał i zapytał się nagle:
– Kto jedzie ze mną nad morze?
Rozejrzeliśmy się po sobie i skwitowaliśmy wszystko salwą śmiechu. Dla dzieciaków ze Szklarskiej – morze było synonimem super wakacji! Po kilku minutach żarty ucichły, a bohater sceny stał niewzruszony na środku i przyglądał się nam z kamienną twarzą. „Co ze szkołą? Co z rodzicami? Co z pieniędzmi?” – padały hasła w coraz to poważniejszym tonie.
– Mam 50 zł, ojciec się nie zorientuje, powiem że mam wyjazd na obóz sportowy ze szkoły, a do szkoły podrzucę lewe zwolnienie. Ktoś jedzie ze mną?
Nikt nie wstał. Wszyscy stukali się po głowie ze mną na czele, gdy nasz kolega opuszczał szkolny korytarz z pustym plecakiem i głową pełną marzeń, po które ruszył bez żadnych kalkulacji. Spodziewaliśmy się, że zobaczymy go na drugi dzień, gdy wypomni nam, że jesteśmy leszczami i boimy się z nim jechać, bo 'on mógłby to zrobić’. Nic z tych rzeczy – na drugi dzień jedna ze szkolnych ławek stała pusta, na trzeci i czwarty również. Przyszedł weekend i wspólnie ustaliliśmy, że trzeba sprawę zgłosić nauczycielom. Okazało się jednak, że nie było takiej potrzeby. W poniedziałkowy poranek, gdy wszedłem do szkoły, zobaczyłem scenę dokładnie odwrotną od tych, które regularnie miały miejsce – na schodach siedział największy globtroter w dziejach naszej klasy, a wokół niego zebrał się spory tłum słuchaczy. Nikt nawet nie myślał o lekcjach, wszyscy byli zafascynowani opowieściami: o podróży „na krzywy ryj” pociągiem, o spaniu na dworcu, porankiem nad morzem ze wschodem słońca, o głodzie i imprezie z lokalsami. Wszyscy oprócz dotychczasowego herszta grupy, którego przygody zostały zepchnięte w cień wyprawy nad morze za jeden uśmiech. Słuchałem i myślałem, jaka cudowna musiał być to podróż. Podróż w którą ja, prawdopodobnie nigdy bym się nie odważył wyruszyć.
Misja Maroko
14 dni
2534 km
13 miast
1819 zdjęć
+ 1 mandat
______________
= Dwoje Wariatów
Lubię wspominać tę historię, ponieważ jestem dokładnie innym człowiekiem – w moim życiu wszystko ma swoje odpowiednie miejsce. 15-minutowymi segmentami dnia, mogę wyrecytować co i gdzie będę robił. Złoszczę się w głębi duszy, gdy Asia odstawi cukier nie na tę półkę co zwykle. Niespodziewana zmiana planu dnia jest dla mnie traumatycznym przeżyciem… no dobra, przesadzam, ale lubię gdy wszystko jest zaplanowane, obliczone i dwa razy sprawdzone. Niby same dobre cechy, warto mieć ułożone życie, ale poziom spontaniczności moich decyzji jest równy okrągłemu zeru. Zdaję sobie z tego sprawę i staram się z tym walczyć na miarę własnych możliwości. Jednym z elementów batalii z tym poukładanym demonem były tegoroczne wakacje, na które postanowiliśmy się wybrać do Afryki. Przed głównym urlopem w roku mieliśmy przemyślane tylko dwie rzeczy: termin wakacji (bezpośrednio po B7D, który kończył mój biegowy sezon) oraz kierunek – Maroko. Chociaż kierunek został podyktowany niską ceną biletów lotniczych- także niech będzie, że to spontan :).
Wszystkie inne błahe sprawy, takie jak noclegi, żarcie, atrakcje, tempo i logistyka przemieszczania się po tym niemałym kraju, ogarnialiśmy na miejscu. Niemal codziennie spaliśmy w innym mieście, codziennie przemierzaliśmy średnio 180 km i codziennie przemieszczaliśmy się dalej. Nie będę ściemniał, wypocząłem raczej marnie, ale co przeżyliśmy to nasze i spokojnie z całej wyprawy mógłbym zrobić obszerny reportaż podróżniczy ;). Dla upamiętnienia tych emocjonujących chwil chciałbym przytoczyć kilka scen z naszej wyprawy, niewątpliwie wyprawy życia (jak na razie – liczę na więcej w przyszłości, choćby 140 wypraw w różne zakątki świata ;)), być może kogoś zainspiruje to do ruszenia w podróż, jak mnie inspirowała spontaniczna wyprawa za 50 zł nad morze w wieku 16 lat.
Jebel Toubkal (4196 m n.p.m.)
Po tym sezonie wiadomo już, że góry to moje drugie imię. Nie było zatem chwili zawahania, gdy dowiedziałem się, że Atlas Wysoki, jest naprawdę WYSOKI. Wcześniej nie miałem pojęcia, że w Maroku można wejść na taką wysokość! Jebel Toubkal, to najwyższy szczyt Afryki Północnej. Szlak prowadzący na szczyt jest technicznie dość łatwy – po tegorocznym przejściu Orlą Percią powiedziałbym, że zabawnie prosty – jednak przez większość roku trzeba być przygotowanym na pokrywy śnieżne, które utrudniają wspinaczkę. Bardziej niż trudności szlaku, bałem się wysokości. Do tej pory wleźliśmy z Asią najwyżej na Rysy, czyli o 1700 m niżej. :). Jako, że fizjologia wysiłku jest mi doskonale znana, zastanawiałem się jak zniesiemy zjawisko hipoksji, pojawiające się po przekroczeniu 1500-2000 m n.p.m. (hipoksja – obniżenie ciśnienia parcjalnego powietrza.). Mówiąc po ludzku – zaczyna się trudniej oddychać, a zmęczenie pojawia się dużo szybciej niż na nizinach.Warto dodać w tym miejscu, że całą podróż przemieszczaliśmy się z naszym dobytkiem na plecach. Łącznie 19,8 kg bagażu + woda, rozłożone na dwa plecaki.
Start misji miał miejsce w Marakeszu, skąd pojechaliśmy Grand Taxi do górskiej miejscowości Imlil. Po pierwszym dniu w Maroku, gdy kierowca taxi obdarł z nas równowartości 85 zł za 15 minut jazdy, dodając przy bramie wyjazdowej z lotniska, że cena jest za osobę, a nie za kurs – negocjowaliśmy wspólnie z Asią ceny jak maklerzy na giełdzie. Dla mnie scena jak z kabaretu – 8 Arabów zarzuca nas ofertami po francusku, a my 3-krotnie zrywamy negocjacje, nie znając ani słowa w ich języku i grożąc odejściem, by wreszcie dojść do porozumienia. Gdy cyrk się zakończył i z sukcesem dotarliśmy do górskiej miejscowości, zaczęła się wspinaczka w stronę francuskiego schroniska, położonego na 3300 m n.p.m., w którym to mieliśmy spędzić noc. Byliśmy chyba jedynymi turystami, którzy nie zdecydowali się na wynajęcie miejscowych tragarzy, oferujących wwiezienie bagaży do góry na grzbietach osłów. Wyszliśmy na tym dokładnie, jak te osły, których było nam szkoda, 12 kg na plecach to nie w kij dmuchał przy wspinaczce na taką wysokość. Trudy wędrówki bez dwóch zdań rekompensowały widoki towarzyszące nam w podróży – niesamowity krajobraz! Surowy, ale piękny. Po drodze minęliśmy z 5 „sklepików” z wodą i batonami, a właściciel każdego z nich twierdził, że to „last village” i wody nie dostaniemy aż do schroniska. 🙂
Sam nocleg na 3,3 tys. metrów był ciekawym przeżyciem, ponieważ dokładnie na naszej wysokości, nad miejscowością, z której rano wyruszaliśmy, zebrały się chmury burzowe, tworząc swego rodzaju ścianę – dzięki czemu można było posiedzieć sobie na kamieniu bez kropli wody na ubraniu i obserwować piękne błyskawice przeszywające chmury, które znajdowały się dokładnie na wysokości wzroku.
Atak szczytowy (jak to dumnie brzmi :)), rozpoczęliśmy o 4:00 rano następnego dnia. Budziłem się i zastanawiałem, co ja u licha robię? Przyjechałem na urlop odpocząć, a wstaję o 4:00 rano – wariactwo. Wspinaczka ze schroniska na szczyt nie należała do prostych ze względu na egipskie marokańskie ciemności. Oczywiście przewodziła nam Polska myśl podróżnicza: „Na przypale, albo wcale”, więc nie wynajęliśmy lokalnego przewodnika, który znał szlak prowadzący do góry. I tak w towarzystwie czwórki innych Polaków poznanych w schronisku (w sumie Polskich par w schronisku było 6, łącznie z nami), udawaliśmy że idziemy sobie sami, trzymając się w niedalekiej odległości od grupki czeskich wędrowców, którzy na przewodnika kasy nie żałowali. Po kilkudziesięciu minutach rozpoczęła się „wojna podjazdowa” między nami a marokańskim przewodnikiem – a to gość przyhamował udając, że musi zawiązać buta i wypuścił nas przed siebie, po czym w 5 minut zgubiliśmy szlak, a to my robiliśmy przerwę, gdy odległość między naszymi grupkami się zmniejszała, aż zaczęły się poważniejsze działania partyzanckie – jak gaszenie czołówki i pozostawanie w ciszy w ciemnościach i przyczajki za skałami. 🙂 Z jednej strony rozumiem gościa, to jego robota, a my na chama idziemy, patrząc jak podąża najlepszą ścieżką. Z drugiej, podróż z przewodnikiem zmienia tylko tyle, że jest się na górze o 30 minut szybciej, wiedząc gdzie kamienie są lepiej ułożone. Nie da się na tym szlaku zabłądzić, można jedynie lekko nadłożyć drogę. Ostatecznie około 7:00 rano dotarliśmy do szczytu wspólnie z Asią. Kondycja pozwoliła nam na odrobinę mocniejsze tempo od naszych towarzyszy. Na górze byłem bardzo szczęśliwy, że weszliśmy na szczyt. Widok nieziemski! Wschodzące słońce w górach – coś niesamowitego! Nie wiem na ile to efekt placebo, a na ile zmęczenie ogólne, ale ostatnie 300-400 metrów przewyższenia wchodziło się naprawdę ciężko. Co jakiś czas trzeba było zatrzymać się na kilka głębszych wdechów. Obeszło się jednak bez specjalnych trudności związanych z wysokością.
Posiedzieliśmy chwilę na górze śmiejąc się, że przyjechaliśmy do Afryki i mamy -5 stopni na termometrze – serio było koło tylu! 🙂 Schodząc w dół zastanawiałem się ile czasu zająłby mi wbieg z Imlil na sam szczyt. 🙂
Autem po Maroku
Jest kilka rzeczy w życiu, z których jestem dumny. Po wakacjach dopisałem do tej listy fakt, że przejechałem po Maroku autem ponad 1500 km i nie miałem żadnego wypadku. W Marakeszu wynajęliśmy samochód, ponieważ kierunek, w którym postanowiliśmy podróżować miał fatalne połączenia publiczne. W dodatku kilka atrakcji, które chcieliśmy odwiedzić było oddalonych od siebie o kilkadziesiąt kilometrów. Z racji tego, że samochód załatwialiśmy po znajomości od 'przyjaciela z wioski’, który ubił z nami interes, mieliśmy załatwioną dobrą cenę, ale nie mieliśmy wpływu na markę auta, jakie dostaniemy. W każdym razie miało być „idealne na pustynię” – cytując naszego znajomego. Gdy już dotarliśmy ponownie do Marakeszu, czekał na nas Fiat 500 z automatyczną skrzynią biegów. 🙂 Nie żebym miał coś na przeciw małym autom, ale jakoś nie widziałem go w pustynnym klimacie. Automat również nie ułatwiał sprawy, pierwszy raz w życiu jechałem bez użycia sprzęgła i jednak jak ktoś ma wyrobiony nawyk wciskania pedału lewą stopą, to duże, arabskie miasto nie jest dobrym miejscem do wyrabiania sobie nowych nawyków. Zwłaszcza, że Marokańczycy jeżdżą jak szaleni. Nie chodzi nawet o prędkość, ta jest dość niska, ale wszystkie linie namalowane na ulicy, wszystkie światła – stanowią jedynie sugestię, jak należy jechać. Przez pierwsze 30 minut jazdy rzuciłem w eter więcej przekleństw, niż przez cały rok. Z prawej i lewej bez przerwy wyskakują motorki, na których siedzą nawet po 4 osób, czasami całe rodziny (sic!)! Do tego kierowcy z dwóch pasów jazdy robią trzy. Gdy masz potrzebę zatrzymać auto – robisz to na środku ulicy i cześć, idziesz na zakupy. Dokładając do tego osiołki z wózkami transportującymi wszystkie cuda świata oraz miejscową ludność przechodzącą wszędzie i we wszystkich kierunkach – istny dżihad. Każdy trąbi i mruga światłami – czym głośniej trąbisz, tym większym szacunkiem darzą Cię inni kierowcy.
Z biegiem czasu i kolejnymi kilometrami jazda zaczęła wychodzić mi coraz lepiej. Po fakcie, mogę powiedzieć że ryzyko warte było tych widoków i oszczędności czasu jakie zyskaliśmy. W podróży mieliśmy kilka zabawnych sytuacji. Jedna z nich miała miejsce, gdy osoba „zabezpieczająca ruch”, po naszym podjechaniu do fragmentu drogi, gdzie ruch był puszczany jednostronnie – popatrzyła leniwie na głazy leżące na drodze i na wielkie urwisko, które zabrało kilka godzin wcześniej jeden pas, po czym wykonała ruch ręką sugerujący, że: „w sumie możecie jechać, ale trochę nie bardzo, bo nie wiem, czy Ci z dołu może teraz nie jadą, ale w sumie jedźcie, bo potem będzie korek, ale uważajcie, bo droga się obsuwa…” – ze strony gościa od zarządzania ruchem – zero stresu. Druga sytuacja miała miejsce, gdy policja zgarnęła mnie suszarką za nadmierną prędkość. Jechaliśmy przez pustynię, asfalt w agonalnym stanie na szerokość jednego auta. Wkoło kilka krzaczków, kilka budynków w oddali, kilka kóz w rowie – i tyle. Nagle zza kaktusa wyskakuje gość w mundurze i ściąga mnie na pobocze – teren zabudowany, prędkość przekroczona o 28 km/h – „”Too much?” – zapytałem nieśmiało 😀. Zestresowałem się, bo nie wiedziałem jakim mandatem się to skończy. Na szczęście za wykroczenie dostałem równowartość 60 zł, więc wielkiego bólu nie było, za to pamiątka z Afryki idealna – spersonalizowana. 🙂
Burza z deszczem na pustyni
Nie obyło się również bez rozczarowań i gorszych momentów. czwartego dnia wyprawy dotarliśmy do miejscowości Zaghura, która jest ostatnią większą lokalizacją przed Saharą. Właśnie Sahara stanowiła dla nas kolejny punkt podróży. Plan był taki, że wykupujemy na miejscu wycieczkę na pustynię, w ramach której spędzamy romantyczną noc pod gwizdami. Po pierwszej nieudanej próbie zakupu wycieczki, gdzie cenę wyjazdu na pustynię zbiliśmy z 300 do 170 EUR od osoby (co i tak stanowiło dla nas za wysoką kwotę), znaleźliśmy ofertę za 50 EUR. Odezwała się w nas cebula i bez wahania zgodziliśmy się na ofertę. Zanim ruszyliśmy, na horyzoncie zaczęły kłębić się deszczowe chmury, liczyliśmy że się rozejdą, ale nic z tych rzeczy. Kierowca wywiózł nas 20 km za miasto, przekazał gościowi, który ogarniał wielbłądy i ruszyliśmy po… czymś co bardziej nazwałbym stepem niż prawdziwą pustynią. Po godzinie dotarliśmy do obozowiska i czułem się mocno rozczarowany. Jak określają to miejscowi, byliśmy na tzw. „Małej Saharze”. Obozowisko składało się z kilku dużych namiotów i centralnego punktu, w którym rozłożone były dywany. O gwiazdach na niebie mogliśmy zapomnieć, leżeliśmy z Asią na piachu i zamiast podziwić gwiezdne konstelacje, zastanawialiśmy się, kiedy lunie na nas deszcz albo uderzy w nas piorun. W końcu zaczęło padać i romantyczna noc na pustyni stała się uciążliwą nocą w namiocie. Inna sprawa, że podróż na wielbłądzie i wieczorny koncert, który dali hodowcy wielbłądów był bardzo interesujący.
Na końcu świata i na plaży – Legzira
Jeden z dni poświęciliśmy na dotarcie do położonej daleko na południe miejscowości Sidi Ifni, z której następnego dnia startowaliśmy na oglądanie plaży o nazwie Legzira. Plaża bezdyskusyjnie zaspokoiła naszą chęć zobaczenia czegoś niezwykłego. Tak, jak na pustynię trafiliśmy w najgorszym momencie, tak na tej niesamowitej plaży byliśmy w najlepszym. Na oceanie był właśnie odpływ, przez co linia wybrzeża była bardzo szeroka. W dodatku byliśmy tam o wschodzie słońca, dzięki czemu byliśmy jedynymi turystami i mogliśmy zobaczyć miejscowych poławiaczy „cholera wie czego” w akcji – latali po skałkach z wielkimi siatami, jak szaleni. Najciekawsze jednak w samej plaży są czerwone łuki skalne, które wychodzą z wody i kończą się na lądzie, łącząc się z wysokimi klifami. Idąc pod nimi, czułem się jak w grze przygodowej, w której krajobraz nie musi podlegać prawom fizyki – świetne uczucie!
Zupełnie inne doznania budziła natomiast sama miejscowość Sidi Ifni, w której przyszło nam nocować poprzedniej nocy. Miasto wyglądało tak, jak gdyby parę lat temu wybuchła w okolicy toksyczna bomba i rząd zakazał w to miejsce ruchu turystycznego. Pełno syfu (więcej niż gdzie indziej, bo to ogólnie czarna strona czarnego lądu), puste, obdrapane, nieczynne hotele, szemrane knajpki i inne budzące obawy miejsca, włącznie z naszym miejscem noclegu.
Do naszego „apartamentu” trafiliśmy dzięki uprzejmości jednego z miejscowych, który poznał kiedyś innego Polaka i wszystkich Polaków traktował jak swoich. Polecił nam zakwaterowanie u kolegi, a że przed biznesem zaprosił nas do swojego sklepiku, w którym handlował „Bóg jeden wie czym” i poświęcił dobre 40 minut na parzenie herbaty oraz opowieści, jak w dawniejszych czasach handlował solą, po którą jeździł karawaną przez Saharę do Gambii – nie mieliśmy sumienia odmawiać dobicia targu. W ten oto sposób, spaliśmy z Asią w piwnicy na starym materacu, w której prysznic i toaleta stanowiły jedność, po sąsiedzku natomiast mieliśmy meczet i już od 5:30 rano co kilka godzin wsłuchiwaliśmy się w płynące z głośników modlitwy, a wszystko to miało miejsce jedyne 3,5 tys. km od naszego domu. 🙂
Podróż wybrzeżem: Agadir – Essauria – Casablanca – Rabat
Drugi tydzień wyjazdu stał pod znakiem podróży wzdłuż Atlantyku. Każdego dnia odwiedzaliśmy inne miasto, przemieszczając się z południa na północ Maroka. Nie trudno się domyślić, że każde z tych miejsc zrobiło na nas inne wrażenie (gorsze lub lepsze):
Agadir, czyli najpopularniejszy kurort turystyczny, w którym można posiedzieć odizolowanym w 5 gwiazdkowym hotelu, od marokańskiej rzeczywistości – jednym słowem: przeciętny. Turystyczna promenada jest ładna, plaża szeroka, ale wystarczy przejść się kilka uliczek w głąb prawdziwego miasta i widok nie jest już tak sielski. Mnóstwo brudu, obozowiska czarnoskórych ludzi zlokalizowany przy większych rondach i skrzyżowaniach, stada dzikich psów… obraz mocno zniechęcający do dalszej eksploatacji okolicy. Z ciekawszych miejsc w Agadirze można wyróżnić Królewski Ogrody, do których niestety nie ma wstępu. Położone w samym środku miasta, skalą i eksplozją zieleni, nieustannie przyciągały nasz wzrok.
Essauria, zdecydowanie była miastem, które najbardziej przypadło nam do gustu. Tej pięknej miejscowości daleko do wielkiej aglomeracji (i oby tak pozostało). Z miast, które odwiedziliśmy czułem się tam najswobodniej i najbezpieczniej. Miejscowi byli bardzo serdeczni, Suk (targowisko) i medina – uważam, że najładniejsze na jakim byliśmy. Ceny nieturystyczne, a plaża bardzo szeroka i czysta. Polecam zdecydowanie, jeżeli ktoś chciałby polecieć do Maroka na spokojny wypoczynek nad oceanem.
Casablanca, niestety rozczarowała nas dość mocno. Miasto jest olbrzymie (jedyne miasto, w którym staliśmy kilkadziesiąt minut w korku). Ludzie żyją w nim, w szybkim, typowo europejskim tempie. Dzielnica, na której spaliśmy przypominała klimatem thriller o mordowaniu ludzi :). Zdecydowanie unikaliśmy bocznych uliczek. Trzeba jednak oddać, że największa atrakcja w mieście – meczet Hasana II, robi ogromne wrażenie. Budowla jest naprawdę duża, a teren dookoła pięknie zagospodarowany.
Rabat, będący zarazem stolicą Maroka, mimo naszych obaw, okazał się bardzo przyjaznym miejscem. Zdecydowanie spokojniejszym, niż chociażby Casablanca. Paradoksalnie, właśnie w tym miejscu mogliśmy się zdecydowanie bardziej wyciszyć i złapać wakacyjny luz. Zdecydowaliśmy się nawet na wydłużenie pobytu, ponieważ jeden dzień poświęciliśmy w całości na zwiedzanie, a drugi na plażing. Być może mam lekko sentymentalny obraz Rabatu, ponieważ nasza podróż zbliżała się już wtedy ku końcowi, ale do tego miejsca również chętnie bym wrócił.
I to by było na tyle z naszej podróży :), na koniec wrzucam jeszcze kilka praktycznych ciekawostek z zetknięcia się z muzułmańską kulturą.
Asia on fire – czyli kobieta w kraju muzułmańskim.
Poziom bezpieczeństwa – duży. Mieliśmy tylko dwie nieprzyjemne sytuacje podczas całego wyjazdu. Raz w Sidi Ifni (opuszczonej miejscowości), Asia przyznała się, że nie czuje się komfortowo, idąc przez miasteczko, gdy szukaliśmy bankomatu. Faktycznie, nie było tam miło, obok było jakieś targowisko motorków i na ulicy sami faceci. Asia jako blondynka przyciągała dużo spojrzeń, zdecydowanie zbyt dużo, mimo że z szacunku do ichniejszej kultury, nie chodziliśmy porozbierani, jak mają to w zwyczaju Europejczycy. Ewakuowaliśmy się z tamtej okolicy, zanim znalazły nas kłopoty. Druga nieprzyjemna sytuacja, to wspomniana Casablanca. Tam było po prostu mało bezpiecznie. Miasto wieczorem, szczególnie w naszej dzielnicy (nie chciałbym też generalizować) zniechęcało do szwendaczki, co chwilę ktoś nas obserwował spode łba. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że biali kojarzą się głównie z pełnym portfelem.
Równouprawnienie – uważam, że jest naprawdę dobrze. Co prawda widok kobiety w kawiarni, gdzie rozkwita życie towarzyskie, to bardzo rzadka sytuacja, ale już w sektorze turystycznym, dużo kobiet pracuje prowadząc biura, czy prowadząc handel. Jeden jedyny raz odczuliśmy, że kobieta ma jednak mniej do powiedzenia, gdy sprzedawca herbaty nieustannie męczył nas o to, żeby coś u niego kupić. Gdy podszedł do nas po raz ósmy i zaproponował nową, super cenę – Asia się wkurzyła i powiedziała, żeby sobie poszedł i jak będziemy mieli ochotę, to sami przyjdziemy po herbatę. Gość najpierw zaniemówił, a później z wytkniętym w Asię palcem i podniesionym głosem powiedział, że nie rozmawia z nią, tylko z Ali-Babą (Ali-Baba to ja, nie goliłem się przed i w trakcie wyjazdu :)). Spojrzał na mnie i dodał, że mam szaloną kobietę: „she’s crazy, you know?”. Ewidentnie nie spodziewał się, że jakaś kobieta ośmieli się wejść z nim w dyskusję, w tak waleczny sposób przy interesach. 😀
Alkohol spod lady
Teoretycznie w Maroku alkohol jest zabroniony i pić nie wolno. Jak to często w życiu bywa, teoria nie ma pokrycia w praktyce. Byliśmy na wakacjach, więc i napić się mięliśmy ochotę. Wszystko oczywiście z poszanowaniem dla miejscowych, czyli bez zadymy, spokojnie i romantycznie przy zachodzie słońca nad oceanem. W dużych miastach, nie było większego problemu z dostaniem alkoholu. Wystarczy pójść do Cerrfoura ( mają swoje sklepy w Maroku) i zapytać o dział alkoholowy, który ma osobne (często tajemne) wejście. W mniejszych miejscowościach jest nieco trudniej. Odradzam wypytywanie miejscowych, chyba że dobiliśmy z nimi targu, wówczas – już jako nasi przyjaciele – chętnie powiedzą, gdzie ewentualnie można dostać zakazany towar. Najzabawniejszy zakup piwa miał miejsce w Rabacie. Sklepik miał jakieś 4×4 metry. Z zewnątrz wyglądał jak stary magazyn z lekko opuszczoną kratą. Gdyby nie pomoc internetów, którą musiałem się wesprzeć – bardzo trudny do znalezienia. Organizacja pracy w środku – perfekcyjna. Wchodzisz, mówisz co i ile – jeden gość kasuje, drugi pakuje, trzeci wystawia Tobie zamówienie na ladę. Wszystko skrzętnie zawinięte w papier, tak aby nie raziło wzroku innych ludzi. Cała operacja trwa 60 sekund. 🙂 Cena – zabójcza! Za 1 piwo marki Casablanka (lokalny browar) – 9 zł. Wina znacznie tańsze, można powiedzieć nasze ceny, ok. 25 zł za butelkę. Produkcja oczywiście francuska lub marokańska.
Handel – ile można?!
Na początku nawet mnie to bawiło, ale z biegiem czasu byłem tym coraz bardziej zmęczony. Teksty w stylu: „First price is…”, „What is your price?”, „This is a great price, trust me my friend..” śniły mi się już po nocach. Gdy tylko handlarz widzi białego, ma zamiast źrenic symbol dolara. Wszystkie ceny startują z 6-krotną albo i większą przebitką. Po tym jak okazuje się, że jesteś z Polski, a nie Francji, cena spada o połowę, na utyskiwaniu o Twoim ciężkim losie o kolejną połowę, nagłe zerwanie negocjacji – cena znowu leci o połowę. Później bywa już różnie, można walczyć dalej, ale po 10 minutach najczęściej się poddawałem. Pod koniec wyjazdu, gdy kupowaliśmy pamiątki, m. in. skórzaną torebkę dla Asi, kupiliśmy ją za 150 MAD, podczas gdy cena oscylowała na początku w okolicy 1000 MAD!!! Naprawdę – sport dla wytrwałych.
Na sam koniec, napiszę że była to dla nas największa jak dotychczas podróżnicza przygoda. Mi osobiście -póki co zdecydowanie wystarczy spontanu. Z chęcią wrócę do codziennego rytmu obowiązków. 🙂 Wiem jednak, że z podróżami będzie dokładnie tak, jak ze startem w zawodach – raz spróbujesz i mimo, że były trudne i ciężkie chwile, to jesteś dumny i na drugi dzień kombinujesz, gdzie by tu pobiec następnym razem? Może ktoś podpowie, jaki kierunek wybrać na kolejną podróż?
Szczególne podziękowania chciałbym złożyć firmie Decathlon. Cały wyjazd od strony sprzętowej (plecaki, strój) mięliśmy zapewniony dzięki niezawodności produktów jakie oferują. Nie jest to artykuł sponsorowany, ani łasy pocałunek skierowany w stronę firmy. Stwierdzam fakt, mający miejsce podczas naszej „Misji Maroko”.
Shukraan.
Wiem, że brzydko tak oceniać innych i nie powinno się tego robić, ale nie mogę się powstrzymać.
Świetni jesteście! 🙂 Proponuję zmienić nagłówek strony: Ali-Baba i maraton w 140 minut 😀
Heh, dzięki ;). Zmiana tytułu bloga – do rozważenia :).
Patrząc na to jestem pełen podziwu. I jak by mi coś tak szalonego przyszło do głowy któregoś dnia to przeczytam sobie jeszcze raz ten teks dla ochłody głowy 🙂 .
Przesłanie płynące z tekstu miało zachęcać do wyprawy, anie chłodzić głowę 😛
Fakt, że było kilka gorszych momentów, ale już po powrocie (jak to zwykle bywa) zmieniły swoją barwę na piękne wspomnienia. 🙂
Świetnie się czytało. Pozdro wariaty :)!