Postanowiłem (nieco za Waszą namową) wrócić do raportowania treningów, jakie wykonuję w przygotowaniach do maratonu (i zresztą nie tylko maratonu), jednak o planach na wiosnę 2019 napiszę kiedy indziej. Swego rodzaju ciekawostką jest fakt, że blog 140 minut powstał właśnie w oparciu o sporządzanie sprawozdań z pola frontu, na którym toczyłem nierówną walkę z morderczymi jednostkami treningowymi. Pod tym względem nie będzie zatem to żadną nowością, choć opisywanie własnego treningu ma inny, bardzo duży plus (a w zasadzie dwa).
Pierwszy to Efekt gumowej kaczki – o którym opowiedział mi po raz pierwszy Grzesiek Gronostaj na jednym z naszych wspólnych treningów. Efekt polegający na znajdowaniu i rozwiązywaniu problemów (treningowych) poprzez opisywanie krok po kroku – jak ów trening funkcjonuje i dlaczego realizuję określone jednostki. Inaczej nazwałbym to nabieraniem świadomości treningu. Drugi plus, to Wgląd czyli zjawisko, o którego istnieniu dowiedziałem się z książki Fundamenty Coachingu. Neurobiologia a skuteczna praktyka. Dzisiaj o wglądzie nie będę się rozpisywał, ale w dużym uproszczeniu mam na myśli sytuację, w której pewne zachowanie (pewna decyzja treningowa) wydaje się oczywista lub niegroźna i nie przywiązujemy do niej żadnej wagi. Tymczasem po zmianie warunków brzegowych i wyjściu poza to otoczenie, uzyskujemy wgląd w minioną sytuację i dostrzegamy popełniane błędy. W tym przypadku blog stanowi świetną kronikę tego co życie biegacza przynosi każdego dnia i tą kroniką zamierzam się z Wami, drodzy czytelnicy dzielić.
Raport #1 1-7 października:
Objętość: 80 km
Jednostki treningowe: 6
Akcenty: 0
Poniedziałek
Zacznę z grubej rury – w poniedziałek nie biegałem :). Wracaliśmy z urlopu, dzień w całości poświęcony na logistykę.
Wtorek
10 km po 4:40.
Pierwszy dzień treningowy po 23-dniowej przerwie może zostać skwitowany tylko jednym filozoficznym pytaniem: Dlaczego forma przemija tak szybko?! 23 dni to przecież mało czasu. W takim okresie, formy do przodu jakoś diametralnie się nie ruszy, ale w drugą (złą) stronę, można zajść bardzo daleko. Ja z tej złej drogi zrobiłem sobie porządny szlak i po powrocie do domu pomyślałem, że szlag mnie trafi z tym trenowaniem. Tempo 4:40 to dla mnie (zazwyczaj) bardzo wolne bieganie, tymczasem po kilkunastu godzinach od treningu w moich czwórkach pojawiły się… mikro-urazy (zwane potocznie i nieprawidłowo – zakwasami). Wystarczyło 10 km, żebym poczuł się jak nowicjusz biegania. Ach, ta dola biegacza! 😉
Środa
12 km po 4:35.
O ile we wtorek miałem jeszcze w sercu reszki wakacyjnego optymizmu, o tyle w środę rano zostałem obdarty ze złudzeń i szybko wróciłem na ziemię. Głównie za sprawą bardzo niskiej temperatury połączonej z deszczem i dowcipnym kierowcą tira, który na widok pajaca biegającego wzdłuż drogi, postanowił zafundować mi pokaz wodnej kaskady wystrzelonej spod kół ciężarówki wprost na moją spaloną od słońca skórę. Zaciągnąłem się smrodem spalin jakie pozostawił za sobą wspomniany łobuz i pomyślałem: „Na wiosnę będę tak szybki, że ucieknę przed cwaniakiem”.
Czwartek
12 km 4:35
Czwartek okazał się przełomowym dniem. Po pierwszych 2 treningach, gdy ból mięśni narastał, czwartkowy bieg przyniósł wreszcie radość biegania i mniejszy dyskomfort w trakcie treningu. Pierwszy raz od bardzo dawna zaliczyłem cały trening z poczuciem, że jeszcze z chęcią kontynuowałbym bieg.
Piątek
12 km 4:30
Piątek to kolejny spokojny bieg, który sam w sobie jako jednostka nie zawierał niczego ciekawego, jednak w kontekście początkowych problemów z rozkręceniem treningu, był całkiem znośny. Jedynym, wartym odnotowania zdarzeniem, były kłopoty techniczne z Polarem M43o, co z resztą jest nie pierwszą sytuacją z moim głównym zegarkiem. Problem jest banalny i zarazem szalenie upierdliwy – po wciśnięciu przycisku „wstrzymaj”, przycisk się blokuje, kasując jednocześnie bieżącą aktywność. Niby nic, dodatkowy motywator do unikania przerw, ale czasami człowiek jednak zatrzymać się musi i wtedy dostaję białej gorączki.
Sobota
13 km po 4:30
Ze względu na porę treningu (7:30) było to dotychczas najprzyjemniejszy bieg w tygodniu, przynajmniej do niedzieli, ale o tym za chwilę. W tygodniu, gdy wybieram się do pracy na pierwszą zmianę, muszę wykonać trening między 4:20 a 5:50. Niezależnie, o której zaplanuję pójście spać, zawsze sprawy potoczą się tak, że przed 22:30 nie zasnę. Efekt jest do przewidzenia – niedospanie = gorsza jakość treningu. Stąd bieg po pełnych 8 godzinach snu potrafi dać tyle radości, co niejedna wygrana w zawodach. Jakość biegu zdecydowanie lepsza niż w poprzednich dniach.
Niedziela
19,7 km po 4:45. Przewyższenie 450 m.
Domykając pourlopowe sprawy i łącząc zarazem przyjemne z pożytecznym, odwiedziliśmy z Asią naszą rodzinną Szklarską Porębę. Nie mogłem przepuścić okazji i choć pierwszy tydzień po wznowieniu treningu powinien być w całości poświęcony spokojnemu wdrożeniu, zdecydowałem się na ciut dłuższe wybieganie. Kombinowałem trochę z trasą biegu, czego efektem było lekkie wydłużenie kilometrów względem planu (z 18 na niepełne 20). Oczywiście tempo biegu sugeruje raczej spacer niż porządne trenowanie, ale w połączeniu z przewyższeniem był to zdecydowanie najtrudniejszy bieg w tygodniu.
Podsumowanie:
Miniony tydzień ze względu na wprowadzający charakter nie obfitował w mocniejsze treningi i taki mam też plan na kolejne 2 tygodnie. Od poniedziałku wprowadzam do harmonogramu działania: podróże do pracy na rowerze, które mają służyć jako dodatkowy bodziec na porządny rozruch i budowanie bazy tlenowej oraz moje ulubione przebieżki. Oczywiście żartuję, ponieważ nie znoszę przebieżek, ale niestety trzeba je robić…
Do zobaczenia za tydzień! 😉
W tym tygodniu to bym jeszcze za tobą nadążył 🙂
Morał niech płynie z tego tygodnia, że wcale nie trzeba ostro biegać od pierwszego treningu po wznowieniu ćwiczeń. 😉
Próbowałem dodać komentarz już dwa razy – bez powodzenia. Sprawdź proszę czy wszystko gra z systemem 🙂
Bardzo fajnie, że wracasz do raportów. To najlepsza część bloga. Im więcej analizy tym lepiej 🙂 Zostaję stałym czytelnikiem, ale postaram się nie spamować tydzień w tydzień 🙂
Pierwszy tydzień treningów wskazuje za to na pewno, że nadal stawiasz na dużą objętość. Bardziej ciekawi mnie jeszcze druga rzecz- skoro zacząłeś treningi już w październiku i nie przepadasz za długimi przygotowaniami maratońskimi to możemy spodziewać się startu docelowego szybciej niż w kwietniu ? Chyba, że chodzi po prostu o wykorzystanie pięknej pogody?
Hej,
Rzucę okiem, ale wszystko wygląda w systemie ok. Mimo wszystko dzięki za zwrócenie uwagi, że zdarzają się problemy.
Tak, objętość na 100% będzie duża. Jestem zawodnikiem, który świetnie czuje się na objętości, tego nie ma co ruszać. Inna sprawa, że działka związana z objętością jest już w pełni zagospodarowana. Nie ma w niej miejsca na dołożenie czegokolwiek. A nawet jakby się znalazło, to byłyby już „waciane kilometry” – tylko do wypełnienia dzienniczka.
Aha, no i w kwestii startu – jest to powiązane z koniecznością nieco dłuższego treningu, ponieważ muszę wprowadzić blok treningów, które będą reanimować moją szybkość, a jak wiadomo nie da się w jednym mikrocyklu zrobić: siły, szybkości, wytrzymałości i zbudować bazy tlenowej. Trzeba niestety pracować nad tym segmentami.
Reasumując, start przewiduję na początek kwietnia lub końcówkę marca. 🙂