Przejdź do treści

Welcome in the hell – relacja z Biegu 7 Dolin

Słowem wstępu

Dziś zacznę od końca – Projekt: „Bieg 7 Dolin” uważam za zakończony. Nieco ponad 5 miesięcy temu ogłosiłem, że wystartuję w górskim ultra na dystansie 100 km. Miała to być odskocznia od asfaltu, od ciągłego liczenia tempa, kalorii, tętna, kilometrów i gromadzenia wszystkich innych danych, których nieustanna analiza skutecznie zabija ostatnie pierwiastki romantyzmu w bieganiu. Okazało się jednak, że przez te 5 miesięcy nie tylko wyszedłem z biegowego dołka, do którego trafiłem gnając za kolejnymi życiówkami. Przez ostatnie pół roku przeżyłem fantastyczną przygodę, która zainspirowała mnie do wielu nowych przemyśleń i dzięki której stałem się lepszym sportowcem. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Myśląc o ultra, cierpieniu i radości, jakie napotkałem na górskim szlaku, jestem szczęśliwy, że bieganie tak mocno jest obecne w moim życiu, że moje życie to bieganie.

Bieg 7 Dolin – welcome in the hell!

8 września – atmosfera przedstartowa

Wielki finał sezonu 2018, jakim był dla mnie Bieg 7 Dolin na 100 km nadszedł w kalendarzu dokładnie w takim samym stylu, jak robi to kryzys podczas maratońskiej rywalizacji. Niby wiesz, że to będzie już za chwilę, niby wszystko jest w jak najlepszym porządku, a jednak w 5 minut wszystko zmienia swoją perspektywę. Z trybu walki: „Dam radę!” w kilka chwil przechodzisz w tryb: „K***a, nie dam..” – tak dokładnie było z moim nastawieniem przed zawodami. Siedziałem w aucie, w drodze do Krynicy i powtarzałem moim współtowarzyszom podróży, że robię to tylko dla przygody, że chcę dotrzeć do mety i nic więcej. Oczywiście ani oni, ani ja, nie do końca w to wierzyliśmy. Jestem skalany sportem w takim stopniu, że nawet siedząc w ogrodzie z przyjacielem i jedząc śliwki, zaczynam sprawdzać kto dalej potrafi plunąć pestką i jaką ma przewagę nad konkurentem. Co tu dopiero mówić o biegu z najlepszymi ultra-góralami w naszym kraju?! Od jakichkolwiek deklaracji broniłem się rękoma i nogami, choć łatwo nie było. Mniej więcej na jedno słowo o „zabawie”, przypadały trzy inne słowa znajomych: „Zamieszaj!”, „Pozamiataj!” oraz „Zrobisz to!”. Pomijając fakt, że dzięki temu mogłem poczuć się jak mało szanowana gosposia, która nieustannie słyszy polecenia gospodarzy domu, niewiele pomagało mi takie podgrzewanie atmosfery przed startem.

Dodatkowo sygnały, że będzie to jeden z najtrudniejszych biegów w moim życiu, mnożyły się zewsząd. Pierwszy z brzegu przykład – zabrałem się dość późno za poszukiwania noclegu i nie mogłem znaleźć nic w dobrej lokalizacji. W końcu z pomocą przyszedł mi Jacek Sobas, który na kwaterę polecił mi… cerkiew. Lokalizacja była naprawdę dobra, a ja doszedłem do wniosku, że zaplecze duchowe również może mi się przydać. W pewnych kategoriach było to nawet zabawne, że los kieruje mnie w stronę wiary przed najdłuższym biegiem w życiu. Mniej do śmiechu było mi gdy okazało się, że cerkiew leży przy ulicy cmentarnej. W głębi duszy wyobrażałem sobie, jak biorę zmasakrowany po biegu taksówkę i rzucam do kierowcy hasło: „Na cmentarną, proszę! Tylko szybko!”.

Do Krynicy dotarliśmy z jednodniowym wyprzedzeniem, tak żeby spokojnie zebrać siły przed zawodami. W Beskidzie Sądeckim byłem pierwszy raz w życiu i przyznam, że nie powalił mnie swoim urokiem, o ile można w ogóle o takim mówić. Sama Krynica -mieścina, jak to mieścina gdzieniegdzie, faktycznie jest ładnie, reszta – „taka se”. Natomiast samo miasteczko festiwalowe robiło spore wrażenie przede wszystkim ze względu na koordynację wszystkich biegów i tego co było z nimi związane. Dla osób lubiących być w centrum wydarzeń, obecność na Festiwalu z pewnością była ciekawym przeżyciem. Kilkanaście biegów, ciągłe prelekcje znanych sportowców, ciekawe tematy dyskusji, duże Expo i sporo znanych osób z biegowego światka, to wszystko powodowało, że noga sama podrywała się do biegu. Z drugiej strony, to co w górach urzekło mnie jako asfaltowca na innych biegach górskich, czyli kameralna atmosfera i pewien rodzaj wspólnej kontemplacji, w Krynicy kompletnie nie było wyczuwalne. Decyduje pewnie o tym wielkość imprezy, której znacznie bliżej do potężnych miejskich maratonów, niż skromnego biegu w górskiej miejscowości.

Mój dzień przedstartowy ograniczyłem w miasteczku festiwalowym do odbioru pakietu startowego i krótkiej obecności na odprawie technicznej przed biegiem. W między czasie, po raz kolejny dzięki uprzejmości Jacka, przetestowałem zegarek Suunto 9 wraz z wgraną mapą biegu. Doświadczenie, które nabrałem nakazywało mi zachować 200% przygotowania sprzętowo-taktycznego, o ile w Lądku pomyłka trasy o 40 kilometrów była gorzką lekcją pokory, o tyle potencjalny błąd nawigacyjny podczas najważniejszego startu w roku byłby zwyczajną porażką. Koło 17:00 zjadłem ostatni większy posiłek, i co ciekawe o 22:00 leżałem grzecznie w łóżku i spałem. Pierwszy raz w życiu przed ważnym startem nie miałem najmniejszych problemów z zaśnięciem. Co prawda radość z dobrego snu nie trwała zbyt długo, ponieważ o 1:40 musiałem wstać, ale zawsze to kilka godzin mniej stresu przed zawodami.

Na start

Do miejsca startu miałem ok. 1,5 km. Dzięki takiej logistyce, Asia mogła po raz pierwszy w życiu wyspać się podczas mojego startu. Nie musiałem jej prosić o podwózkę i przechowanie dresów, ustaliliśmy, że grubą przesadą będzie jeżeli pójdzie ze mną na start w środku nocy, żeby zobaczyć jak biegnę przez 200 metrów po ciemku. 🙂 Mimo tego i tak wstała dać mi symbolicznego kopa w tyłek, co czyni przy okazji wszystkich zawodów. Swoją drogą to ciekawe, że na kopniaka w tyłek nie przepuści mi żadnej okazji – nawet tej w środku nocy. 😉

Gdy wybiła 2:00 w nocy, zabrałem ze sobą 3 wielkie worki na śmieci, w które organizator nakazał zapakować sprzęt na przepaki (punkty na trasie, na które organizator dowozi Twój sprzęt) i ruszyłem żwawym krokiem przez Krynicę w kierunku głównego deptaka, gdzie usytuowany był start i meta mojego biegu. Po drodze minąłem kapliczkę, położoną nieopodal cerkwi, w której spaliśmy. Pod figurką Jezusa stała mała puszka, do której można było wrzucać ofiarę z podpisem „co łaska”. Przyznam, że zazwyczaj wykazuję się wstrzemięźliwością w składaniu takich „ofiar”, ale tym razem coś mnie tknęło i zatrzymałem się na moment. Zacząłem nawet szukać kasy, ale miałem przy sobie tylko 10 zł, które chciałem zabrać ze sobą na trasę, na wszelki wypadek np. gdybym musiał z jakiejś miejscowości wrócić autobusem do Krynicy. Schowałem zatem dychę głęboko w kieszeń i ruszyłem dalej. Swoją drogą wyglądałem pewnie jak szabrownik – cały w dresie, ubrany na czarno, z wypchanymi workami pod pachą i czapką bejsbolówką na głowie. Po kilkunastu minutach i oddaniu przepaków do odpowiednich wozów, zrobiłem krótką rozgrzewkę i ustawiłem się na linii startu. Przybiłem piątki z kilkoma znajomymi, zlustrowałem konkurencję i powtórzyłem w głowie, że to 100 km i nie ma się gdzie spieszyć.


Szybki wywiad dla Onetu 😉

Czas, start 3:00

Wystartowaliśmy! Logika podpowiada, że ludzie biegnący na 100 km po górach, gdzie czas wysiłku dla większości przekroczy 11 godzin, powinni biec od początku bardzo wolno. Nic z tych rzeczy! Czołówka ruszyła jakby rywalizacja rozgrywała się na dystansie półmaratonu. Starałem się być w okolicy 20 miejsca i jednocześnie kontrolować, co dzieje się z przodu. Pierwszy kilometr pokonaliśmy w tempie poniżej 4 minut. :). Po chwili skręciliśmy w stronę lasu, wszyscy odpalili czołówki, a przed nami wyrosła pierwsza góra. Dodam, że była to dość stroma góra, którą powinno się podejść mając w perspektywie następne 99 km biegu, jednak na zakręcie stało ok. 15 kibiców z wielkimi dzwonami (takimi jakie mają przywieszone krowy na alpejskich pastwiskach), zrobili taki raban, że pół Krynicy stanęło na nogi. Przy takim dopingu nawet przez głowę nikomu nie przeszło, żeby przestać biec i zacząć iść. Mało tego, miałem nawet wrażenie, że przyspieszyliśmy :).

Po kilku kilometrach stawka rozciągnęła się i unormowała. Paradoksalnie, dzięki biegu nocą z czołówką, można było łatwiej doliczyć się aktualnego miejsca w stawce. Do przodu wyrwała 4-osobowa ekipa: Pavel Brydl (bardzo dobry czeski biegacz górski), Wojtek Kopeć (świetny maratończyk z życiówką 2:17), Bacys Modestas (bliżej mi nieznany Litwin) oraz Marek Causidis (kapitalny czeski ultras). Chłopaki bardzo szybko wypracowali sobie dużą, kilkuminutową przewagę. Na czele drugiej grupy biegł Bartek Gorczyca, którego postanowiłem się trzymać. Razem ze mną i z Bartkiem, druga grupa liczyła 7 osób. Naturalnie na szlaku byliśmy nieco rozciągnięci, ale były to różnice rzędu kilku – kilkunastu sekund, tyle ile potrzeba do komfortowego biegu w górach.

Już na tym etapie zrozumiałem czym różni się dobre przygotowanie taktyczne od perfekcyjnego. W odróżnieniu do innych osób z czołówki (nie wszystkich) zabrałem ze sobą kamizelkę, w której miałem przygotowany izotonik, wodę, batona i 2 żele energetyczne. Reszta czekała na mnie na pierwszym przepaku na 36 km trasy. Tymczasem Bartek, który biegł tuż obok mnie, miał przy sobie tylko pół litra picia i jeden żel. Niech nikt nie myśli, że tyle by mu starczyło – miał doskonale wyliczone ile płynu i żeli potrzebuje na każdy fragment wyścigu, a w odpowiednich miejscach na trasie jego zapas był uzupełniany przez support. W każdej minucie biegu dźwigał tak mało zbędnego balastu jak to możliwe – mistrzostwo!

Kilometry leciały, czas płynął, a my przemykaliśmy przez ciemny las. Miedzy 3 w nocy a 5 rano, tylko przez 2-3 minuty mięliśmy ciekawy widok, gdy z pasma gór było widać rozświetloną Krynicę. Poza tym jednym widokiem, nic interesującego się nie działo. Po prostu biegliśmy w tempie ok. 5:00 przez las, po ciemku.

Po minięciu 25 km, wspólnie z Bartkiem zaczęliśmy odrobinę odrywać się od naszej 7-osobowej grupy i zbliżać w stronę uciekinierów. Oczywiście w wyścigu na 100 km trudno mówić o jakimś ataku, po prostu biegniesz w swoim tempie i jeżeli jest to tempo lepsze od rywali, to ich wyprzedzasz. Nikt nie czai się za plecami do górki, żeby „ostro pójść do przodu w najmniej spodziewanym momencie”. Gdzieś w okolicy 30 km dopadliśmy do dwójki biegnącej przed nami – Pavla Brydla i Litwina. Przyznam, że chłopaki nie wyglądali zbyt dobrze. Ja czułem się świeżutki jakbym dopiero wstał z łóżka, Bartek również wyglądał bardzo dobrze. Tymczasem Pavel, z którym znamy się dosyć dobrze, nawet nie odpowiedział na mój żart, gdy chciałem go jakoś pokrzepić. Ewidentnie przeszarżowali pierwsze 30 km.

fot. Piotr Dymus

36 km – I przepak

Gdy zrobiło się jaśniej i wybiegliśmy z lasu, pogadałem trochę z Bartkiem. Generalnie, to bardzo duży plus biegów ultra, że biegnie się ciągle w komfortowym tempie, można swobodnie rozmawiać. Lecieliśmy po ok. 5:00 i rozmawialiśmy o rekordzie trasy, na który Bartek poluje. Przy okazji Bartek dał mi kilka wskazówek na następne odcinki biegu, gdzie i kiedy trzeba szczególnie uważać. Tuż przed punktem kontrolnym, członek teamu Bartka rzucił do Nas, że do lidera (Wojtka Kopcia) brakuje nam 7 minut! A warto dodać, że nasz międzyczas był o 1 minutę lepszy niż podczas ustanawiania rekordu trasy. Nie musieliśmy tego głośno mówić, ale obydwaj zastanawialiśmy się wówczas, czy Wojtek jest tak mocny, czy tak bardzo lekkomyślny.

Pierwszy przepak pokazał mi po raz kolejny to, o czym już wspomniałem – perfekcja organizacyjna. Na punkt wbiegłem ramię w ramię  z Bartkiem. Krzyknąłem jaki mam numer worka, przeciąłem punkt kontrolny, poprosiłem wolontariuszy o napełnienie softlasków (specjalnych elastycznych bidonów), zabrałem batona i dwa żele, wybiegłem szybko z punktu, a Bartek był już 400 metrów przede mną. Dogonił nawet Czecha będącego na drugim miejscu, do którego zaczęliśmy się zbliżać. Moja wizyta na punkcie trwała ok. 3 minut, Bartka ok. 30 sekund. Ewidentnie było po mnie widać otępienie – miałem ułożony plan co i jak robię, a w tym całym zamieszaniu zapomniałem zostawić na punkcie latarkę czołową, która nie była już potrzebna. Kolejny banał, ale musisz z tymi dodatkowymi 100 g. biec następne 30 km. „Show must go on” – pomyślałem i zacząłem powolutku gonić Bartka, który dzięki sprawnym i przemyślanym ruchom był daleko przede mną.

Kolejny odcinek to ostra wspinaczka na Przehybę. Po ok. 20 minutach nasza trójka zbliżyła się do siebie i stworzyliśmy wspólną grupę pościgową (Bartek, Marek Causidis i ja). Zajmowaliśmy pozycję 2-4 w biegu, a tempo naszego przemieszczania się było naprawdę mocne. Cały czas mijaliśmy zawodników z dystansu 64 km, którzy ruszyli chwilę wcześniej na trasę swojego biegu, pokrywającego się z naszą trasą. Wyglądaliśmy jak na ostatniej dyszce, a nie jak na 45 ze 100 km biegu. :). Wspinaliśmy się do góry, a ja czułem się jak przypadkowy gość na wielkim wyścigu. Parę metrów przede mną Bartek, który pokonywał górę długimi, mocnymi krokami z podporem ramion o uda, a tuż za mną Marek, wspinający się z pomocą kijków. Dwie zupełnie inne techniki, obydwie skuteczne, a w środku Andrzej Witek – techniki brak. Próbowałem kopiować ruchy Bartka, ale jak w życiu nie wejdziesz tak kilkaset razy na szczyt, to niewiele ten ruch ma wspólnego z ekonomią – i u mnie właśnie tak było. Nie potrafiłem „położyć się” tak bardzo do przodu, żeby to odepchnięcie było mocne. Jest to, ta jedna z rzeczy, które ludzie nazywają doświadczeniem, a tego brakuje mi w górach bez dwóch zdań.

50 km – Radziejowa

Marek zaczął zostawać delikatnie za naszymi plecami, a ja z Bartkiem dalej napieraliśmy do przodu. Na zegarku wybił 50 km, a tuż przed nami zamajaczył najwyższy punkt na trasie biegu – Radziejowa (1262 m n.p.m.). To jedna z tych górek, które same nie wiedzą czego od Ciebie chcą – za stroma żeby biec, zbyt płaska żeby iść. Chwile podchodziłem, chwilę podbiegałem. Zacząłem kalkulować siły. Uznałem że jeżeli mam podjąć jakąś kluczową decyzję, niczym generał na wojnie, to ten moment właśnie następuje. Tymczasem Bartek nagle przyspieszył, dokładnie tak jak pisałem, że się nie tego robi na biegach ultra. Zdecydował się wbiec na samą górę i było widać że wkładał w ten podbieg dużo energii. Spojrzałem na niego i podjąłem decyzję, że nie gonię go. Byłem w na tyle dobrej kondycji, że mógłbym do niego doskoczyć i potrzymać to tempo przez 5-10 km, problem polegał na tym, że bałem się co byłoby dalej, gdybym zdecydował się na taki manewr. Z perspektywy fotela przed laptopem, była to kluczowa decyzja w trakcie rywalizacji. Ruszenie za Bartkiem mogło przekreślić szansę na dotrwanie do końca wyścigu.

Co ciekawe, nie minęło kilka chwil biegu od momentu, w którym Bartek przeprowadził atak, a ja złapałem w zasięg wzroku Wojtka Kopcia, dotychczasowego lidera. Wojtek wyglądał fatalnie. Na liczniku było 55 km, a miałem wrażenie, że zaraz padnie gdzieś pod sosną i zostanie w Beskidzie Sądeckim na zawsze. Wrażenie to potęgowała fatalna technika zbiegów Wojtka. Sam nie jestem zbyt dobry na zbiegach, ale Wojtek dosłownie schodził z góry. Minąłem go bez najmniejszych problemów i przyznam, że postawiłem już na nim krzyżyk. Po następnych kilkunastu minutach głęboki kryzys dopadł i mnie.

66 km – II przepak

Po minięciu 60 kilometra poczułem wyraźnie, że moje zapotrzebowanie na dzienną aktywność zostało zaspokojone ze zdecydowaną nadwyżką. Zaczęły dopadać mnie pierwsze problemy ultrasa – chciało mi się pić, mimo że regularnie piłem, poczułem przesyt słodyczą – ciągle słodkie: żele słodkie, izo słodkie, batony słodkie… Jezu słodki – ile można?! Mięśnie dawały sygnał, że nie poszaleją już na twardych, sztywnych zbiegach, gdzie zazwyczaj ładuje się z pełnym impetem w dół. Co prawda nadal kontrolowałem to co się działo, ale było mi coraz ciężej. Nawet trudno sprowadzić to obezwładniające uczucie zmęczenia do jakiś konkretnych odczuć – robi się źle i już, całe ciało daje sygnały, żeby kończyć to szaleństwo.

Chwilę przed 66 km, gdzie zlokalizowany był drugi punkt przepakowy, za moich pleców wyłonił się Marek Causidis. Biegł bardzo niepozornie, podpierał się tymi swoimi kijkami jakby wyszedł na spacer dookoła domu, a nie na topowy wyścig. Zaskoczył mnie swoją obecnością, sądziłem, że po tym jak został dogoniony i minięty, kwestią formalną będzie, że przepadnie gdzieś w 2 bądź 3 dziesiątce biegu, a tu proszę! Spróbowałem dotrzymać kroku Markowi przez kilkaset metrów, ale było to tempo zbyt mocne jak na mój obecny stan.

O ile „powrót do gry” Marka mnie zaskoczył, to oddech Wojtka Kopcia, który poczułem na karku przy kolejnej górce, dosłownie mnie zszokował. Gość chwilę wcześniej wyglądał, jak statysta na planie ekranizacji Bitwy pod Grunwaldem, a teraz z błędnym wzrokiem mija mnie na podejściu. Na górce Wojtek miał już jakieś 50 metrów przewagi. Minął szczyt i… rozpoczął zbieg swoją oszałamiającą techniką, co spowodowało, że po kolnym kilometrze ponownie byłem 100 metrów przed nim. Cierpiałem coraz bardziej, ale w głębi duszy krzyczałem z radości na tym odcinku. Dwóch gości z ulicy (w sensie biegowym :)), życiówki 2:17 i 2:28 w maratonie i ścigają się gdzieś po beskidzkich krzakach na 64 km trasy, biegnąc tempem 5:30 na km. Mogliby razem iść i pogadać, ale nie – oni się ścigają, i tasują między sobą pozycją nr. 3 w wyścigu. Jak tu nie kochać sportu?

W momencie, w którym wbiegaliśmy na przepak, z punktu ruszał już Marek. Podobnie jak za pierwszym razem, tak i teraz poziom mojej organizacji, spowodował chaos i wiele niepotrzebnych ruchów. Przeładowałem żele, wypiłem prawie pół litra coca-coli, napełniłem bidony na następny odcinek trasy i znowu zapomniałem zostawić latarkę na punkcie. Wszystko trwało dobre 3-4 minuty. Wojtek mający podobne doświadczenie do mojego – czyli żadne, rozwiązał problem przepaków w inny sposób – po prostu ich nie przygotował. Zjadł arbuza, poprosił o napełnienie bidonu i mógł biec dalej.

Zmienić definicję bólu 70-85 km biegu

Wylecieliśmy z punktu razem, 100 metrów biegu po płaskim i przed nami pojawiła się dosłownie ściana. Zaczęliśmy podchodzić i podchodzić, i jak już podeszliśmy naprawdę wielki kawał trasy, trzeba było jeszcze kawałek podejść do zakrętu. Po dotarciu do zakrętu, wyłonił się przed nami podbieg, więc nie pozostało nic innego jak dalej podchodzić. W pewnym momencie Wojtek rzucił do mnie:
– „Ty, dużo jeszcze będzie takich podbiegów?”
– „W ch*j” – odpowiedziałem zupełnie szczerze.
– „Tak myślałem… ostatni raz!” – skwitował Wojtek

Myślałem dokładnie to samo OSTATNI RAZ, z tym, że nie miałem już siły mówić nic, co składało się więcej niż z jednej sylaby, a słowo na „ch” idealnie odpowiadało zarówno mojemu stanowi ducha, ciała jak i wizji kolejnych kilometrów. Gdy trasa zaczęła okazywać swoją łaskę i zrobiła się bardziej biegowa, Wojtek ruszył do przodu. Ja nie miałem siły podnosić nóg, to cholerne długie podejście tak mnie ugotowało, że w nogach miałem galaretę, zamiast dwóch rakiet.

Zawodnicy z dystansu 34 km, który startował w miejscu naszego ostatniego przepaku, zaczęli mnie doganiać, trudno było oszacować, kto z biegnących za mną jest z setki, a kto z biegu na 64 km. Tych z wyścigu na 34 km można było jeszcze rozpoznać, po tempie biegu i uśmiechach na twarzach, ale wiedziałem, że za kilka kilometrów i oni zamaskują się pod grymasem bólu. Cały czas byłem na dobrej 4. pozycji, ale tryb mojej waleczności spadł niemal do zera. Kryzys, który powoli kumulował się od ok. 65 km, przechodził obecnie swój złoty okres – wykręcał mnie jak starą szmatę, dramat. Wspinałem się do góry w mozolny sposób i zastanawiałem się: „Czumu nie wrzuciłem tej cholernej dychy do puszki przy kapliczce?!”. Chciałem stanąć i krzyknąć w dół w stronę innych biegaczy pokonujących podejście „To koniec, nie bawię się dalej!”. Naprawdę, złapałem jedną z większych bomb w mojej biegowej przygodzie i absolutnie, za żadne skarby świata nie chciałbym posmakować tego uczucia raz jeszcze.

Po drodze na ok. 78 km zlokalizowany był III przepak na trasie. Szczerze, to niewiele z niego pamiętam. Wiem, że poczęstował mnie swoją prywatną kawą jeden z wolontariuszy, ponieważ wpadałem na punkt odpowiadając na pytanie o numer worka: KAWA, KAWA! Chwała mu za to, poczułem się lepiej choć na chwilę. Wziąłem kilka głębszych oddechów i postanowiłem zjeść arbuza. Wojtek zjadł i jakoś pobiegł dalej, warto spróbować.

Sił starczyło na jakieś 2 kilometry i ponownie miałem dość tego wyścigu. Nigdy w życiu nie przebiegłem więcej niż 72 km i każdy kolejny kilometr był dla mnie nowym masochistycznym doznaniem. Na odcinku do 78 km spadłem na 7. pozycję w całej stawce i na 5. miejsce wśród Polaków. Przed 80. kilometrem wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Asi. Niestety Asia przestała się nabierać na moje telefony z trasy w stylu: „już się nie ścigam, mam wszystko w dupie”. Zamiast współczucia usłyszałem, że mam jak najszybciej przemieszczać się w stronę mety obojętnie w jaki sposób. Będąc szczerym – była dla mnie bardzo ostra. Dostałem ochrzan i zaczęłam biec trochę szybciej. Nogi dalej były jak z ołowiu, ale dało się nimi przebierać odrobinę szybciej. Za cel obrałem sobie dotarcie do 88 km, na którym był ustawiony ostatni punkt odżywczy (nie przepak).

88 km – dla Asi do mety

Jakimś cudem w strasznych mękach dotarłem do ostatniego punktu odżywczego i zarazem ostatniego punktu kontrolnego na trasie. Stanąłem zgięty w pół i poprosiłem o coca-colę – nie było. Poprosiłem zatem o kawę – nie było. Rozejrzałem się po stołach z niepokojem – jest! Nie było coli, nie było kawy, to zeżarłem chyba 2 kilogramy arbuza. Zeżarłem, bo jeden trójkątny kawałek brałem na jednego gryza. Po ostatnim arbuzie zacząłem znowu biegać, więc wierzyłem w jego moc. Prawdopodobnie zeżarłbym znacznie więcej arbuza, gdyby nie Jacek Cieluszewski (dwukrotny zwycięzca WFL – w Wielkiej Brytanii oraz Australii), który wpadł na punkt z arbuzami chwilę po mnie. W tym momencie nastąpił kluczowy moment wyścigu i tego, czy będę mógł o nim mówić w kategoriach sukcesu, czy porażki.

Byłem na 7. m-cu opcen i 5. wśród Polaków. Organizator zawodów nagradzał najlepszą piątkę Polaków 2 tys. złotych. Gdyby ktoś na punkcie wyciągnąłby z kieszeni 2 tys. i powiedział, że daje mi pod warunkiem, żebym nie biegł dalej, to kopnąłbym go w dupę z całej siły. Dla pieniędzy chodzę do pracy, biegam ponieważ kocham ten sport. Postanowiłem w związku z tym, że jak uda mi się wygrać jakąś kasę, to kupię za nią rower dla Asi. Tyle ile Ona robi ze mną kilometrów jeżdżąc na rowerze, ile kosztuje ją to energii, cierpliwości i zrozumienia, wie tylko Ona. Wiem, że robi to z miłości, ale chciałem dać jej coś co zrekompensuje jej te wszystkie nerwowe chwile, gdy biegnę w dziwnych zawodach, jak wyścig 100 km.

Pomyślałem, że nie wiem jak to zrobię, ale trzeba będzie to dobiegnę na czworaka do tej przeklętej mety, ale nie dam się wyprzedzić! Pomyślałem i ruszyłem… marszem. Zostały ostatnie 2 km pod górę. Nie dawałem rady biec, więc szedłem. Jacek wbiegł na punkt 2 minuty po mnie, ale zanim ja z niego wybiegłem, to On już był gotowy do dalszej rywalizacji. Przeszedłem 200 metrów i znowu pomyślałem o Asi i coś we mnie pękło, przez ostatnie 20 km ledwo się przemieszczałem, a teraz jak gdyby kryzys pękł i zacząłem biec. Najpierw po 5:00, za chwilę po 4:40, i po kolejnym kilometrze na zegarku, gdy trasa zaczęła opadać w dół pojawił się kilometr poniżej 4 minut! Średnie tempo z całego wyścigu znowu zaczęło wyglądać dobrze. Dalej byłem zarąbany na amen, ale czułem że znowu walczę – to niesamowite uczucie. Na maratonie jak umrzesz, to koniec gry. W ultra możesz umrzeć i możesz się odrodzić. Ja właśnie się odrodziłem.

Biegłem jak szalony pędząc w kierunku Krynicy. Na trasie pojawiało się coraz więcej kibiców, którzy głośno dopingowali. Zerknąłem dwa razy za siebie, gdzie jest Jacek, ale widziałem że kontroluję sytuację. Na ostatnich 5 km miałem tylko jeden gorszy moment, gdy nie podniosłem nogi dostatecznie wysoko i przy pełnym impecie wyrżnąłem orła, godnego 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Pozbierałem się jednak błyskawicznie i darłem ile sił w nogach do przodu. Na 97. km usłyszałem głos spikera z oddali. Wiedziałem że się uda, ostatnie 3 km to mieszanka bólu, szczęścia, deklaracji że to koniec i wszystkiego co przeszło przez moją głowę przez blisko 10 godzin biegu.

Na ostanie prostej byłem tak szczęśliwy, że to koniec że w sposób zupełnie do mnie niepodobny, przybiłem piątki z wszystkimi kibicami w szpalerze. 🙂 Wpadłem na metę w objęcia Asi i dosłownie osunęłam się na ziemię. Leżałem bez siły nawet na oddychanie i szczęśliwy jak dawno nie byłem po sportowej rywalizacji. Tyle ulgi z zakończonej zwycięsko rywalizacji miałem tylko raz w życiu – gdy łamałem pierwszy raz 2:30 w maratonie. Czas na mecie 9:43:13. 7. miejsce Open i 5. wśród Polaków.

Spojrzałem na zegarek, a tam: 99,95 km. Kazałem Asi wziąć zegarek i przejść się z nim do pełnych 100 km. 😀

The end.

P.S Asfalcie – szykuj się, wracam na wiosnę. Trzeba w końcu zrobić solidny krok w stronę 140 minut 🙂

27 komentarzy do “Welcome in the hell – relacja z Biegu 7 Dolin”

  1. Gratulacje Andrzeju uporu i podjęcia walki w końcowej fazie biegu, to właśnie stanowi tą różnice między zwykłymi a elitą biegaczami (Ty i Wojtek daliście czadu).

    1. Wiesz, nigdy nie biegałem z kijami, póki co mógłbym je wykorzystać jedynie do okładania z całej siły osoby, która namówiłaby mnie na kolejną setkę. 😉

    1. Dobre obliczenia. Byłem przekonany, że część osób jest z 34. Najwyraźniej byli to zawodnicy biegnący na 64 km.
      Dzięki za czujność. 🙂

  2. Wątek o Wojtku przecudny. Jednak to musi być prawda co mówią o Nim na mieście 🙂 Ech ten arbuz…:) W każdym razie – do zobaczenia na asfalcie!

  3. Niesamowita walka i równie wspaniała relacja.
    Jestem pełen podziwu dla Twojej determinacji, jak i pamięci oraz tego, co potem z jej zawartością czynisz przy klawiaturze.
    Dzięki i gnaj na asfalt!

  4. Świetny opis, emocje oddane perfekcyjnie. Gratuluje super przygody, o to właśnie chodzi w zabawie w bieganie. Każdy ambitny amator potrzebuje czasem odskoczni. U Ciebie ambicja przebija z każdego posta (i bardzo dobrze), więc i odskocznia była porządna 🙂

    Decyzja o powrocie na asfalt to kapitalna informacja. Wszyscy czekamy na powrót tekstów analitycznych (podsumowania tego roku, celów na na następny, a przede wszystkim cotygodniowych raportów z pola walki). Pamiętaj, że to najlepsza część tego świetnego bloga. Mam nadzieję, że wraz z powrotem treningu maratońskiego wrócą również tego rodzaju teksty.

      1. Dzięki Panowie za mobilizację do większej reguralności. Z pewnością teksty analityczne znajdą swoje miejsce na blogu. Nie wiem jeszcze, czy w formie tygodniowych raportów, choć rzeczywiście to najlepsza forma relacjonowania bieżącego treningu.

  5. Gratulacje! Nie czytałem chyba jeszcze tak ciekawej relacji z biegu. Dzięki przede wszystkim za emocje i detale, które dla asfaltowego amatora, którego zaczyna ciągnąć w góry są bezcenne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *