Przejdź do treści

Czeski film… czyli jak wygrałem Mistrzostwa Czech w Ultra Trailu

Jaki związek ma leniwy kucharz z Psiego Pola z wygraną w biegu na 50 km w Szpindlerowym Młynie? Wydaje się, że żaden. W tym momencie musi paść, nieśmiertelne – A JEDNAK! Dokładnie we wtorek wieczorem poszedłem z Asią na pizzę, zwyczajne wspólne wyjście, jakich w życiu nigdy nie jest za wiele. Byliśmy bardzo głodni, więc szybko złożyliśmy zamówienie. Czas leciał, my ucinaliśmy sobie pogawędkę, a pizzy jak nie było, tak nie było. Oczekiwanie zaczęło się nam dłużyć, aż nie wytrzymałem i wyciągnąłem z kieszeni telefon. Sprawnym ruchem kciuka odblokowałem ekran, na którym wyskoczył post jednego ze znajomych: „Karkonoska 50-tka, Spindlerowy Mlyn, 4 sierpnia.” No i masz… człowiek głodny, cukru mało, mózg nie pracuje racjonalnie – zerknąłem pytająco na Asię i zanim zdążyłem usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, podjąłem decyzję – jedziemy.
Nie była to jakaś rewolucyjna zmiana naszego planu na weekend, ponieważ i tak musieliśmy pojechać do Szklarskiej Poręby, być może dlatego negocjacje poszły mi tak dobrze? W każdym razie, jeszcze przed przybyciem pizzy miałem w głowie szczegółowy plan na bieg za naszą południową granicą. 🙂

Wszędzie razem 🙂

Po czym poznasz Polaka?

No tak… buty Salomona, skarpetki Salomona. Koszulka i spodenki… Salomona, a jakże! Gość wygląda jak tysiąc dolarów, i to nie dlatego, że prezentuje się wyjątkowo wspaniale, po prostu tyle wart jest w sklepie sprzęt, który ma na sobie. Z drugiej strony mówią, że z pustego, to i Salomon nie naleje. Stoję więc i patrzę na tego gościa i myślę sobie: „może i nie naleje, ale na pewno nabiega”.

Nagle na start przychodzi drugi, ubrany toczka w toczkę tak samo. Łydka chuda, udo rozbudowane i wszystko to opakowane w najlepszy sprzęt na rynku. Ja natomiast stoję sobie spokojnie z boku, w spodenkach dorwanych na wyprzedaży i koszulce z biegu charytatywnego (nie twierdzę, że takie koszulki są gorsze, po prostu są zwyczajne, bez dziesiątek technologii :)). Skarpetki, w których biegnę dostałem w pakiecie startowym na innym biegu, a buty Hoka One One, z których jestem bardzo dumny – to nagroda za mój ostatni wyścig. W zasadzie, z całego mojego ekwipunku, tylko nowiutka kamizelka Salomona, godna jest pierwszej linii startowej. Dokładnie ta sama kamizelka, którą dostałem od wspaniałomyślnych znajomych – dzięki! 🙂

Widząc konkurentów w takim sprzęcie, towarzyszyły mi dwie myśli. Pierwsza – może chłopaki biegną jednak na 21 km (równolegle startował półmaraton) oraz druga – pamiętaj, jesteś tu po to, żeby zrobić mocny trening!

Start

Wybiła godzina 8:00. Tłum biegaczy leniwie podszedł do linii startowej, gdy na scenę obok startu wszedł jeden z organizatorów i zaczął mówić coś po czesku. Coś tam zrozumiałem, że nie wolno śmiecić, że sam znakował trasę i nie da się pomylić, i że jak będzie się nam chciało pić, to można pić ze strumyków. Czyli wszystko na luzie, jak to u Czechów. 🙂

Ostatecznie ruszyliśmy na trasę grubo po ósmej, ale jakoś nikt nie narzekał z tego powodu. Trasa biegu momentalnie kierowała nas pod górę, tak jakby chciała dać zapowiedź, że tego dnia tanio skóry nie sprzeda. Kręciłem się w okolicy 8-10 miejsca i spokojnie biegłem między czeskimi biegaczami. Grupa trzymała się razem, poza dwójką szaleńców, którzy ruszyli do przodu, jak gdyby był to bieg na 10 km. Nikt z grupy pościgowej nie zamierzał ich gonić, zresztą byłem pewny, że muszą to być zawodnicy z półmaratonu.

Po 3 km stawka zaczęła się klarować. Z przodu, niemal poza naszym zasięgiem wzroku biegło dwóch, wspomnianych zawodników (biała i zielona koszulka), a na pozycji 3-5 dwóch ścigantów z Salomona i ja. Trasa nieustannie prowadziła w górę. Zerknąłem na zegarek – tętno prawie 170. Oddech miałem jak na ostatniej prostej wyścigu na dychę. Pomyślałem: „No niemożliwe, żeby oni (moi towarzysze) biegli na 50 km.”. Zapytałem więc grzecznie i usłyszałem dokładnie to, czego nie chciałem usłyszeć:  „Dlouhá vzdálenost. Ten před námi jezdí i po 50 kilometrech.”  Czyli najgorszy układ – trójkowy.

Biznesowy trójnóg

Czasami zdarz mi się przeczytać, jakąś książkę o psychologii. W jednej z takich pozycji natrafiłem na określenie „Biznesowego trójnoga”. Jest to określenie najstabilniejszego układu biznesowego między zarządzającymi – właśnie trójką osób. Można podejmować decyzje demokratycznie, mamy wysoki poziom selekcji złych pomysłów i decyzyjność jest niemal natychmiastowa. W żadnym innym układzie równorzędnym nie ma takiej sprawności w zarządzaniu. Trójnóg ma również swoje złe strony – nasza psychologia powoduje, że w układzie trójkowym, ktoś zawsze jest „tym trzecim”. Chcąc, nie chcąc – doszukujemy się koalicji pozostałej dwójki, skierowanej przeciwko naszym prywatnym interesom.

Biegnę więc pod górę, ramię w ramię z dwoma Czechami, wyprzedzając po drodze rowerzystów mozolnie wspinających się do góry i zastanawiam się, po jaką cholerę czytam te durnowate książki. Spoglądam, to na jednego, to na drugiego towarzysza i oczami wyobraźni widzę, jak współpracujemy do 48 km goniąc bezskutecznie lidera, a potem w tym pieprzonym układzie trójkowym zostaję odstawiony na boczny tor.

Tak się nakręciłem, że moi kompani chcą mnie zrobić w bambuko, że postanowiłem wyjść na czoło naszej trójki i nadać tempo gonitwy za prowadzącym. Długo jednak nie przyszło mi biec na czele, ponieważ po kolejnych kilkuset metrach droga zaczęła prowadzić w dół.

Sport extremalny

Jest w życiu kilka rzeczy, które trzeba zrobić. Mężczyźni podobno powinni wybudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo. Dodałbym do tego zestawu, że każdy biegacz górski, powinien przed startem w zawodach pojechać do notariusza i sporządzić testament. Widzę w tym nawet niszę na rynku – notariusz mógłby obsługiwać chętnych na stanowisku w biurze zawodów albo jeszcze lepiej – organizator mógłby przygotować specjalny 'punkt porad prawnych’ tuż po zbiegu, gdzie każdy, kto dotrze na dół, mógłby owy testament sporządzić na kolanie.

Analogicznie z drugiej strony – na samym szczycie góry, powinien stanowisko mieć ksiądz, który dawałby hurtowo ostatnie namaszczenie przed odcinkiem specjalnym trasy.

Piszę o tym nieprzypadkowo, ponieważ zbieg, jaki zobaczyłem w Czechach (i który przeżyłem!) to hardcore dwukrotnie większy niż skok na bandżi bez liny. Biegniemy tempem 3:10 w środku lasu i nagle wypadamy na wąziutki gzyms skalny, mając po prawej stronie urwisko z widokiem na dolinę. Słyszę, jak jeden z Czechów krzyczy coś w ekscytacji, tym zapierającym dech w piersiach widokiem, ja tymczasem zaczynam odmawiać litanię od tyłu, żeby zwiększyć jej skuteczność. Kamienie pod nogami tańczą we wszystkie strony, a my zbliżamy się stopniowo do lidera biegu. Mamy go jakieś 50 metrów przed sobą, gdy nagle w powietrze wzbijają się tumany kurzu, kamienie zaczynają się toczyć, a gość leci w przód jak długi – MASAKRA! Piszę zupełnie szczerze, zastanawiałem się – nie CZY ma złamania, tylko ILE? Dobiegliśmy do niego, gość wstał zgięty w pół i kazał nam biec dalej. Upewniliśmy się, czy aby na pewno wszystko jest ok i pobiegliśmy. Takiej dzidy jeszcze w życiu nie widziałem. 9 na 10 zawodników wracałoby z góry po takiej kraksie w helikopterze.

Po tym co zobaczyłem, zwolniłem do tempa 3:20. Szybko zauważył to biegnący tuż za mną zawodnik i grzecznie zapytał, czy może mnie wyprzedzić? WTF – niech biegnie samobójca jeden. Puściłem go do przodu, ale robiłem wszystko, żeby nie tracić dystansu.

Zbieg „ABS-em”

Gdy ścieżka zaczynała robić się płaska i myślałem, że to już koniec męczarni na tym zbiegu, trasa wpadała na stok narciarski, którym zbiegaliśmy w dół! Wszystko to co napisałem wcześniej, to nic w porównaniu z tym, jak stromo było na tym odcinku. Centralnie – „zbiegoschodziłem” w dół. Jestem pewny, że szybciej byłoby wybić się w przód na 2 metry i wylądować jakieś 40 metrów niżej. Jeżeli ktoś chce wyobrazić sobie jak stromo było, powinien wyjrzeć z 5 piętra za okno – właśnie tak. Strava pokazał mi później, że nachylenie wyniosło miejscami 42%. Palce u nóg wywinęły mi się o 180 stopni pod stopę, w taki sposób, że między zapiętkiem a piętą miałem ok. 3 centymetrów luzu. Uda miałem w tak agonalnym stanie, że byłem gotowy zacząć się turlać – mniej by bolało i na 100% szybciej znalazłbym się na dole. Ten odcinek wynosił ok 600 metrów – chyba najgorsze 600 metrów zbiegu w moim życiu.

Support na trasie

Kawałek za stokiem narciarskim, gdy wyszedłem już z szoku zauważyłem, że zostaliśmy sami. Ja i jeden Czech z Salomona. Trasa zrobiła się normalna – takie tam 10-15% nachylenia terenu, raz w górę, raz w dół. 🙂
Extremalne doznania zbliżają ludzi, więc zaczęliśmy rozmawiać z kolegą zza południowej granicy. Od słowa do słowa, że mamy wspólnych znajomych, m. in. Bartka Przedwojewskiego, że biegają w Teamie Salomona, że szykuje się do Mistrzostw Świata w Szkocji i taki tam.

W międzyczasie zastanawiało mnie, dlaczego Tomasz (tak miał na imię mój towarzysz niedoli i konkurent zarazem) nie zdecydował się na bieg z kamizelką. Kilometry leciały, a jedynym ciekawym momentem było dogonienie przez nas lidera półmaratonu na 18 km. Trudno mi powiedzieć, czy już odpuścił, bo miał przewagę, czy przeszarżował na początku… Pobiegł z nami 100 metrów i życzył nam powodzenia.

Na 20 km wpadliśmy na punkt odżywczy. W tym samym momencie zrozumiałem dlaczego Tomasz biegł do tej pory bez kamizelki – scena niczym z Formuły 1 – Tomasz wpada, jeden gość daje mu picie, drugi zakłada kamizelkę, trzeci wymienia żele, a ja obok proszę wolontariuszkę, żeby przelała mi izotonik z kubeczka do bidonu. 🙂 Gdybym lepiej przygotował się logistycznie (po raz kolejny), to mogłem poprosić Asię o podanie kamizelki dokładnie w tym samym miejscu – ekstra sprawa! Nie musisz biec przez 20 km z 2,5 kg na plecach.
Po kilku sekundach ruszyliśmy dalej.

Moja przewaga

Trasa zrobiła się zdecydowanie bardziej „biegowa”. Na takich odcinkach mam zdecydowaną przewagę nad resztą górali. Jak tylko nachylenie jest mniejsze niż 7%, potrafię zakręcić nogą w tempie, które zniechęca innych do wyścigu. Lata biegania po asfalcie oddają w tym obszarze najmocniej. Mam świetną ekonomię ruchu i doskonale wyczuwam ile mogę z siebie dać. Przez kolejne 8 km wspinaliśmy się właśnie takimi spokojnymi podbiegami, aż na Przełęcz Karkonoską. Zrobiłem na tym odcinku ok. 2 minut przewagi nad Tomaszem. Nie wynikało to z jakiegoś ataku – robiłem ciągle swoje i jakoś poszło. Dobiegłem do 28 km gdzie zlokalizowany był największy punkt odżywczy. Pan bardzo ładnie wytłumaczył mi co ma do zaoferowania i pomógł nalać izo do bidonów. Sam natomiast wypiłem dwa kubki coca-coli. Zacząłem rozmawiać z nim, że mają cholernie ciężką trasę, i że jestem z Wrocławia, a największy podbieg jaki jest u nas, to kładka nad Odrą. W międzyczasie dobiegł do punktu Tomasz. Ja natomiast, skoro rozpocząłem już temat, czułem się w obowiązku opowiedzieć o moich treningach na Ślęży. No i się zaczęło – jak gość podłapał temat, to zaczął mi opowiadać o tym jak biegał w Sobótce, i że trasa u nas łatwa, i że po asfalcie cała… W tym czasie Tomasz ruszył dalej, więc gość przerwał wywód i rzucił: „good lock”. Tyle było z mojej przewagi na 30 km. 🙂

Technika podejścia – „na Kiliana”, czy „na Kolanach”?

Zbiegaliśmy dość łagodną trasą. Ponownie zacząłem łapać przewagę nad Tomaszem. Biegło mi się całkiem nieźle, choć zbliżała się już 11. i powietrze robiło się cholernie gorące. Po drodze minąłem kilka Czeskich żartów, typu: odcinek szlaku, który zarósł kosodrzewiną tak gęsto, że przypominałem Indiana Jones z maczetą w dżungli – z tym, że bez maczety, czy też skoki przez strumień z zaskoczenia. Wybrnąłem z tych zasadzek w całości i zerkając przez ramię pomyślałem, pierwszy raz w ciągu tego wyścigu – mogę to jeszcze wygrać!

Zbliżałem się do 35 km i wiedziałem, że za moment zacznie się odcinek pod górę. Przebiegłem jeszcze w lesie pod wyciągiem narciarskim i po 100 metrach zobaczyłem strzałki kierujące w prawo. Między lasem a polaną była taka różnica w słońcu, że nawet nie widziałem co czyha za rogiem, wypadam z lasu i oczom nie wierzę! Stok narciarki i jedna żółta strzałka zaprasza mnie do góry! Wkoło z 30 Czechów bije brawo, a ja bez kontroli krzyknąłem na cały głos: OOO KU**A! Sprawiłem im tym dużo radości, ale trzeba przyznać, że dopingowali bardzo mocno.

Zacząłem biec, ale po 20 metrach stwierdziłem, że nie ma sensu – idę. Było tak stromo pod górę, że gdy chciałem popatrzeć przed siebie, traciłem równowagę i leciałem do tyłu. Normalnie, mogłem rękoma chwytać się kęp trawy i podciągać, jednocześnie cały czas idąc.

Nie wiem nawet jak opisać to nachylenie. Było tak stromo, że modlitwę o zakończenie tej gehenny zaczynali nawet ateiści. Szedłem opierając ramiona o uda, na zmianę z czworakowaniem. Z boku sytuacja musiała wyglądać komicznie, ponieważ Tomasz był za mną jakieś 50 metrów, czyli miałem… ok. minuty przewagi. Mógł ze mną pogadać bez wielkich okrzyków, a jednak czasowo moja przewaga była całkiem dobra.

W pewnym momencie musiałem zacząć lekko trawersować, ponieważ wejście w linii prostej nie wchodziło w grę. Całe podejście pod górę miało prawie 3 kilometry. Przed tym odcinkiem miałem średnie tempo 4:44. Na górze miałem średnią z 38 km – 5:03!! W międzyczasie 'pyknął’ mi zegarek z tempem 12:45 z 1 km.

U góry byłem tak zarąbany, że pojawiły się u mnie myśli, że drugie miejsce jest też dobre. Gdyby Tomasz mnie dogonił, to nie ma mowy o ściganiu. Wszedłem (dosłownie wszedłem) w tryb przetrwania – byle do mety. Rywalizacja zaczęła schodzić na boczny tor.

Kluczowa decyzja w wyścigu

Punkt odżywczy na 40 kilometrze był z perspektywy czasu decydującym miejscem o zwycięstwie. Tomasz zmniejszył na podejściu swoją stratę. Odrobił również nieco na kolejnym zbiegu. Miałem już prawie puste bidony i zobaczyłem ostatni punkt. pomyślałem, że to może być ostatnia okazja żeby zniechęcić Tomasz do pościgu. Brak kontaktu wzrokowego z liderem skutecznie odbiera chęć do ścigania. wpadłem na punkt, wypiłem w 5 sekund 3 kubki i pobiegłem dalej. Nie zatrzymywałem się na napełnianie bidonów i przycisnąłem na maksa z lekkiej górki. Nie pytałem potem o to Tomasza, ale jestem pewny, że uzupełniał zapasy na tym punkcie, ponieważ przed punktem miałem ok. 40-50 sekund przewagi, a na długiej prostej 2 km dalej było to już ok. 2-2,5 minuty.

Tymczasem powietrze zrobiło się tak gorące, że czułem się jak smażony na ruszcie szaszłyk. Chciałem jeszcze coś zjeść, ale było mi zbyt gorąco i sama myśl o jedzeniu powodowała u mnie odruch wymiotny. Kolejne kilometry to oszukiwanie głowy: jeszcze tylko 1 km, jeszcze tylko 10 minut. I tak od kilometra do kilometra.

Wreszcie wpadłem do Szpindla, w centrum mnóstwo kibiców, wszyscy wiwatują – wspaniałe uczucie! Na zegarku miałem 49 km i uwierzyłem że mam już wygraną w kieszeni. Okazało się jednak, że trasa jeszcze zakręca przed metą i w sumie wyszło mi ponad 51 km. Byłem już tak zarąbany, że nie widziałem jak daleko jest Tomasz. Ciągle myślałem, że minie mnie zaraz sprintem tuż przed metą. Nawet krzyknąłem do jednego rowerzysty, który wyprzedził mnie z górki: Ile mam przewagi, chociaż miałem do mety raptem 150 metrów. 🙂 Poziom zmęczenia – MAX.

Wpadłem na metę przeszczęśliwy. Wreszcie wszystko poszło jak należy. Sam w to nie wierzyłem. Wystartowaliśmy tempem jak na połówkę i jakimś cudem przetrwałem nim do końca. Na mecie spiker mówi, że rekord trasy został poprawiony o 9 minut. Byłem w szoku. Po 2,5 minucie na metę wpadł Tomasz.

Mnóstwo gratulacji i bardzo miło spędzony czas.

Nagrody? Wygrałem podróżny zagłówek i puszkę odżywki energetycznej. Smakuje wybornie. 🙂

Ostatnio napisałem, że mam wrażenie, że moje biegowe przygody, to scenariusz jakiegoś filmu. Nie zmieniam zdania. 2 tygodnie temu zaliczyłem jedną z większych wpadek, a teraz cieszę się ze zwycięstwa na arcytrudnej trasie biegu.

Krynico, nadchodzę! 😉

9 komentarzy do “Czeski film… czyli jak wygrałem Mistrzostwa Czech w Ultra Trailu”

  1. Po czeskiej stronie życia jest mnóstwo świetnych imprez biegowych.
    Życzę Ci, żeby wystarczyło Ci potencjału regeneracji — i wszystko wskazuje na to, że poprawisz wynik na niejednej trasie 😉

  2. Andrzej gratulacje !:) twoje wpisy są tak ciekawe, że aż bym tam pojechał i zobaczył 😉 weź na jakiś trail kamerke gopro na głowę będzie hit !

    1. Dzięki. Jak jesteś bardzo ciekawy tych górek, to za rok może machniesz 50 km? Czasu wtedy na oglądanie trasy z bliska jest wtedy co niemiara. 😉

  3. Wszystko ładnie pięknie, dla każdego coś miłego, trochę sportu, trochę filozofii i psychologii, garść humoru i dystansu… ale jest jedna rzecz, która powoduje, że wszystko schodzi na drugi plan… dlaczego na tym zdjęciu twoja dziewczyna ma tak wysoko podciągnięte spodenki? Gratuluje i życzę wytrwałości i zdrowia 👍

    1. Dzięki. 🙂 Asia kazała przekazać, że to 'spodenki z wysokim stanem’. 🙂 Generalnie nie wiem, co to znaczy, ale jak idziesz na zakupy i bierzesz takie spodenki z 'wysokim stanem’, to wychodzisz ze sklepu ze stanem niskim.. na koncie ;).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *