Przejdź do treści

Andrzej vs. góry vol. II

Z okazji majówki ponownie pojawiłem się w Szklarskiej Porębie i przez 5 dni trenowałem jak prawdziwi górale (a przynajmniej tak mi się wydaje). Pierwotnie miałem napisać tekst w trakcie mojego pobytu w rodzinnym domu, ale byłem tak zaabsorbowanym górskimi harcami, że na stukanie w klawiaturę nie starczyło pary.

01.05

Do Szklarskiej dotarłem dobrze po północy, a już o 7:00 byłem umówiony z mocną, biegową ekipą na trening, na trasie Karpacz – Szklarska szczytami gór. Wcześniej zgadałem się z Jackiem Sobasem, który służy mi wskazówkami, jako wytrawny góral, a w ostatniej chwili na trening zgłosił się Grzesiek Gronostaj. Dzięki zaangażowaniu i bezgranicznej miłości mojego naczelnego supportu – Asi, zostaliśmy podwiezieni do Karpacza autem i stamtąd ruszyliśmy na trasę.

Wystartowaliśmy szlakiem od górnej stacji kolei linowej Biały Jar w stronę Domu Śląskiego. Jacek był po 3 dniach biegania po górach i zaczął najmądrzej, od spokojnego tempa. Ja z Grześkiem, jak to zwykle bywa, mimo wcześniejszych deklaracji, że będzie spokojnie, urządziliśmy sobie wyścig. Oczywiście takie słowa, jak rywalizacja, szybszy, lepszy itp. nie padają, ale zasuwamy do przodu cały czas kontrolując, gdzie są inni członkowie teamu. 🙂

Pod Domem Śląskim zameldowałem się po 38 minutach. Grzesiek minutę szybciej. W zasadzie od razu ruszyliśmy na Śnieżkę od strony łańcuchów. Na szczycie byłem łącznie po 47 minutach. Gdybym wbiegł do góry o minutę szybciej, to musiałaby czekać tam na mnie kroplówka, natomiast dwie minuty szybciej i czekać powinien czarny worek na zwłoki. Wyjechałem się na starcie do cna. Trzasnęliśmy selfie i ruszyliśmy dalej. Tempo było spokojne, ale ambitne. Od razu wyszło, kto potrafi zbiegać w górach. Jacek na odcinku 2 km, zrobił sobie 500 metrów przewagi. Później na zmianę, trochę uciekał Grzesiek, na zbiegach Jacek, a na końcówce, przed Śnieżnymi Kotłami, to ja wysunąłem się odrobinę do przodu. Tam też pożegnaliśmy się z Jackiem i ruszyliśmy z Grześkiem w stronę Szrenicy. W dół zbiegliśmy przez wodospad Kamieńczyka do parkingu, skąd zabierała nas Asia.
Razem 33 km przyjemnego, ale i męczącego biegu, czas 3:03 h.
Plusy z wyprawy – średnie tempo 5:31, łączne przewyższenie 1250 metrów (378 m na 10 km – wygląda coraz lepiej).
Minusy – sorry za określenie, ale ponownie zarąbałem sobie czwórki 🙂

Odpocząłem po tym biegu kilka godzin i razem z Asią ruszyliśmy na trasę rowerową po Izerach – Zakręt Śmierci – Rozdroże – Kopalnia Stanisław – Wysoki Kamień – Zakręt Śmierci. Całą trasę przejechaliśmy bez prowadzenia rowerów, co wcale nie jest takie oczywiste w górach. Wyszło nam 24 km przy średniej prędkości 16 km/h i kilka niezłych zdjęć robionych w trakcie jazdy.

02.05

Ludzie mówią, że jak czujesz ból, to znaczy że żyjesz. „Czyli żyję pełnią życia” – pomyślałem gdy postawiłem pierwszy krok na schodach prowadzących do kuchni. Po wycieczce biegowej z dnia poprzedniego pozostały piękne wspomnienia i dwa bolące kołki zamiast nóg.

Szybko się zebrałem i wyszedłem z domu zanim jeszcze dopadły mnie myśli o tym, żeby zawrócić. Stanąłem pod domem, mając w planie spokojne 13-15 km rozbiegania. Do wyboru była droga w dół i do góry. Wybór był prosty – biegnę w górę. Po kilkuset metrach doszedłem do wniosku, że będę biegł do góry tak długo, jak tylko dam radę, a jak się zatrzymam, to zawrócę do domu. Pech chciał, że gdy wymyśliłem sobie to absurdalne zadanie, momentalnie przestały boleć mnie nogi, a zaczęła cała reszta. Biegłem więc w sposób bardzo ekonomiczny, przeskakując niewielkimi susami z kamienia na kamień. Nie patrzyłem na zegarek, wiedziałem że tempo nic mi nie powie. Dyszałem jak lokomotywa, a chłód który kilkanaście minut wcześniej mi doskwierał, w tej chwili był moim sprzymierzeńcem. Złapałem rytm i jakoś tak wyszło, że wbiegłem ze Szklarskiej Poręby Dolnej na Wysoki Kamień w 33 minuty i 30 sekund jest to dystans 5,6 km ciągłego podbiegu z wysokości 620 do 1030 m n. p. m. (410 m przewyższenia na niecałych 6 km!) Skoro się nie zatrzymałem, to postanowiłem biec dalej. Po 53 minutach od startu i 10 km od domu, dotarłem do nieczynnej już Kopalni „Stanisław”  i skoro nie było gdzie biec wyżej – zawróciłem do domu.

Łącznie wyszło 20 km biegu w tempie 4:46 i przewyższeniem blisko 600 metrów. W ten oto sposób byłem zajechany o 8 rano :). Zjadłem obfite śniadanie i wpakowałem się do auta razem z Asią.

Po godzinie jazdy zaparkowaliśmy auto w Spindlerowym Mlynie, po czeskiej stronie Karkonoszy. Pomijając fakt, że ledwo wysiadłem z auta, było całkiem przyjemnie. W planie była wędrówka kilkoma szlakami po czeskiej stronie, których nie znamy, a które ja będę miał okazję poznać już niedługo i to bardzo dobrze, ale o tym wkrótce.

Na początku zrobiliśmy z 2 km, kręcąc się po 200 metrowym odcinku wte i wewte. Dwa razy obracałem mapę i trzy razy mówiłem: „aaa, już wiem, trzeba iść tam” – wskazując przeciwny kierunek palcem. Asia na całe szczęście była dość cierpliwa. Bardziej bałem się, że jakiś Czech może nabrać w stosunku do nas niepokojących podejrzeń. Przynajmniej ja zaniepokoiłbym się, widząc obcego gościa kręcącego się pod moim oknem od kilkunastu minut. Na szczęście coś mnie olśniło i ruszyliśmy wreszcie w dobrą stronę.

Po 500 metrach zaczęło się coś na co nie mam określenia w swoim bogatym słowniku. Szlak zrobił się tak stromy, że od samego patrzenia do góry bolał mnie bardziej kark niż nogi. Dodatkowo dowcipni Czesi wyłożyli drogę „niby schodami” – coby łatwiej się cierpiało. Szliśmy z Asią cali mokrzy i wyglądający jak finiszerzy w maratonie, a przecież był to dopiero początek. Mimo niezbyt zawrotnego tempa, wyprzedzaliśmy co jakiś czas kolejnych turystów. W końcu dotarliśmy do góry. Na 5 km zrobiliśmy 600 metrów przewyższenia. Zaczęła nas chyba atakować choroba wysokogórska, bo mieliśmy z tego niezły ubaw. Wyciągnąłem mapę i oczywiście dołożyliśmy z 1,5 km drogi, nie skręcając w porę na kolejny szlak. Najzabawniejsze było jednak to, że nawet się na górze dobrze nie rozejrzeliśmy, a kolejny odcinek poprowadził nas prosto w dół niemal na tę wysokość na jakiej byliśmy na starcie naszej wyprawy. I tak było już prawie do końca – góra -dół – góra -dół. Okrążyliśmy spory fragment Karkonoszy i po blisko 7 godzinach wróciliśmy do Spindlerowego Mlyna. Moje stopy błagały mnie o chwile ulgi, więc w nagrodę wlazłem do górskiego potoku nieco je schłodzić – niesamowite, jak takie zwykłe rzeczy mogą być przyjemne po wysiłku.

Łącznie złaziliśmy ponad 34 km po trudnych czeskich szlakach. Dodam jeszcze, że tego dnia o 21:00 spałem jak zabity. 🙂

03.05

Trzeci dzień majówki, to nauka o tym, że pamięć bywa zawodna, a konsekwencją tego jest ból – bo kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.

Mając już gór po uszy, postanowiłem zrobić trening po stosunkowo płaskiej trasie. Jednocześnie chciałem, żeby Asia skoczyła na trening ze mną, asystując na rowerze. Takie treningi zawsze mijają szybciej i milej. Rozpoczęliśmy tradycyjnie ze Sz. P. Dolnej, skąd zjechaliśmy/zbiegliśmy do Górzyńca. Dalej trasa prowadziła w stronę Michałowic. Tu do akcji wkracza moja wybiórcza pamięć. Pamiętałem, że „coś tam było pod górę”, że „1,5 – 2 km trudnego podjazdu trzeba pokonać”. Gdy zobaczyłem na zegarku 4 km stromego podbiegu i Asię, która jechała za mną na rowerze z toporami w oczach, wiedziałem że wesoło nie będzie. W sumie gdyby nie to, że chciała mnie dorwać i oskalpować, to pewnie by w połowie odpuściła, a tak goniła niczym kolarze na Tour de France. Na moje szczęście, na horyzoncie pojawił się nasz wspólny wróg – z nieba zaczęło lać, jak z cebra. Ponarzekaliśmy wspólnie i cali przemarznięci, w rozejmie, ruszyliśmy dalej.

Całość wyniosła 22 km w średnim tempie 4:17 i przewyższeniu 600 metrów (pikuś ;)).

Niestety, po powrocie czekała na mnie niemiła niespodzianka – Asia postanowiła się zemścić i zaaplikowała mi dodatkowe 30 minut ćwiczeń na mięśnie brzucha i rozciąganie. Trening całościowy, nic tylko położyć się i spać :).

04.05

W piątek skoro świt wybrałem się do Sobieszowa, w celu zwiedzenia tamtejszych szlaków turystycznych, okrążających zamek Chojnik. W zasadzie  z tego wypadu wyszedł mi  najłagodniejszy trening podczas majówki. Nie planowałem odpuszczania, ale po raz kolejny moje umiejętności nawigacyjne spowodowały, że stania z telefonem w ręku i zastanawiania się, czy dobrze biegnę było niemal tyle samo, co samego biegu. Specjalista zapytany o ten rodzaj jednostki treningowej nazwałby ją „spontaniczną formą interwału”.

Nakręciłem łącznie 20 km przy 680 m przewyższenia, średnie tempo (bez pauz nawigacyjnych) – 5:03.

Wróciłem do domu i nastąpił moment, który musiał przyjść. Siadłem w fotelu i stwierdziłem, że już nic mi się nie chce. Asia miała podobne nastawienie do mojego. Majówka mijała przyjemnie, ale męcząco, a w planie były kolejne wyzwania. Daliśmy sobie dwie godziny opóźnienia, żeby nabrać większej werwy. Wreszcie mozolnie zbierając się z kanapy, wytargałem rowery przed dom i zaczęliśmy drugą część sportowego dnia.

Zjechaliśmy do Górzyńca i skierowaliśmy się w stronę Rozdroża Izerskiego. Jest to chyba najłagodniejsze i najdłuższe wzniesienie w promieniu 50 km od Szklarskiej Poręby. Trasę znam doskonale, ponieważ wykonywałem na niej kilkunastokrotnie kluczowe treningi przed maratonem. Między 2 a 16 km droga nieustannie pnie się do góry. Na wspomnianych 14 km jest 550 metrów przewyższenia. Nachylenie na tyle niewielkie, że duma nie pozwala się Tobie zatrzymać na odpoczynek, a jednocześnie na tyle dużo, że wyklinasz pod nosem jak szewc.

Dygresja
Swego czasu sporo rozmawiałem z Grześkiem o treningach na tej trasie – o sensie takiego biegania, ani w tempie maratońskim, ani po nawierzchni maratońskiej, ale w intensywności zbliżonej do startowej itd. Pamiętam, że Grzesiek wspominał o tej trasie, i o tym, że trenuje na niej m. in. Mariusz Giżyński. Ten sam zawodnik, który w tym roku zdobył w-ce mistrzostwo Polski w maratonie.

Od 16 km trasa jest bardzo płaska, jak na góry przez co uwielbiają ją rowerzyści. Zresztą całe Izery mam wrażenie, że są przejęte przez cyklistów. Pewnie przez duże odległości i stosunkowo delikatne wzniesienia, o mało wymagającej nawierzchni.

Okrążyliśmy Wysoką Kopę (najwyższy szczyt Izerów – 1126 m n. p. m.) i dalej przez Kopalnię Stanisław i Zakręt Śmierci wróciliśmy do domu. Wyszedł z tego wypadu bardzo przyjemny trening rowerowy – 34 km w średniej prędkości 13,2 km/h i przewyższeniu 700 metrów.

05.05

Finał majowego wypadu musiałem zaplanować z przytupem. Byłem już mocno zmęczony poprzednimi dniami, a w perspektywie miałem popołudniową zmianę w robocie, tak więc najpóźniej o 12 musiałem wyjechać do Wrocławia. Wspominam o tym, bo znam sam siebie na tyle dobrze, że jeżeli miałbym wyklepać trudny trening na jakiejś pobliskiej trasie, to nie starczyłoby mi motywacji. Zaplanowałem zatem na podstawie mapa turystyczna trasę po pętli, na której „nie było odwrotu”, a przynajmniej nie był on opłacalny.

Trasa startowała podobnie jak przed 3 dniami: Sz. P. Dolna –> Zakręt Śmierci –> Wysoki Kamień. Na szczycie byłem w identycznym czasie 33 minut i 30 sekund. Następnie ruszyłem w kierunku Kopalni, a dalej –> Jakuszyc –> Szrenicy (zielony szlak) –> schroniska pod Łabskim Szczytem –> Wodospadu Szklarki. Końcówkę w stronę Sz. P. Dolnej pokonałem szlakiem obok „Chybotka” (taka skałka, co się rusza po wejściu na nią :)).

Wyszły 32 km w tempie 5:07. Przewyższenie ok. 1100 m. Bolało bardzo (zwłaszcza podbieg między halą szrenicką a Szrenicą – musiałem trawersować ten pion), ale ani razu nie przeszedłem do marszu! Jak dla mnie bardzo owocny trening. Inny plus, to poznanie szlaków, o których miałem bardzo słabe pojęcie, mimo, że mieszkałem w Szklarskiej 18 lat.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Podsumowując

5 dni w Szklarskiej Porębie
130 km przebiegniętych
58 km przejechanych rowerem
34 km wymaszerowane po szlakach

Według Polara, dzienna średnia aktywność na poziomie 450% normy sportowca. 🙂

Mam nadzieję, że już 2 czerwca trening odda podczas pierwszego poważnego sprawdzianu w górach (więcej o tym w kolejnym wpisie ;))!

6 komentarzy do “Andrzej vs. góry vol. II”

    1. Dzięki! Należy w tym miejscu nadmienić, że autorką zdjęć jest niezawodna Joanna Antoniak. 🙂
      Nie odpuszcza dobrego ujęcia nawet, jak mamy w nogach 7 godzin wędrówki, a każdy kolejny zakręt niesie nadzieję na koniec trasy – zawsze cyknie fotkę. 🙂

  1. wiem o jakim czerwcowym sprawdzianie piszesz 🙂 Trasa zjawiskowa, zwłaszcza po stronie naszych południowych sąsiadów. myślę, że będziesz czarnym koniem tego biegu, do zobaczenia na starcie! 🙂

  2. Gratuluję podium w Jedlinie! Musieliście iść 😉 łeb w łeb z Pavlem Brydlem. Jak samopoczucie, zwłaszcza stan nóg? Pytam, bo biegłem tam już 4 raz i bywały edycje, że skutki tego półmaratonu odczuwałem zdecydowanie mocniej niż maratonu po płaskim 😉

    1. Hej, szliśmy nie tylko łeb w łeb, ale dosłownie SZLIŚMY i to był sposób przemieszczania się, który i tak budował przewagę nad innymi :).
      Co do zmęczenia mam mieszane uczucia. Z jednej strony czułem niedosyt w zmęczeniu wydolnościowym – byłem zmęczony, ale na płaskiej trasie mam wymierzone co do centymetra ile pozostaje rezerwy w baku. Tutaj z kolei na mecie było jeszcze paliwo w baku, ale zabrakło większej mocy pod maską. Pavel zaatakował na 18 kilometrze i zrobił na 500 metrach 20 sekund przewagi, która utrzymała się już do końca.
      Zmęczenie było, ale z drugiej strony, czekając na dekorację pojechaliśmy z Asią na rowery i 15 km po niemałych wzniesieniach wykręciliśmy.
      Poniedziałek miałem łagodniejszy – nogi faktycznie cierpiały, ale bywało już gorzej. Przed chwilą wróciłem ze Ślęży z treningu 32,5 km ok. 1500 m przewyższenia. Łatwo nie było, ale po 2 dniach jestem już w normalnym treningu. Także zmęczenie jest, ale wielokrotnie cierpiałem już bardziej. 😉

  3. Panie, Twój czas z Jedliny to jakiś kosmos kontra wyniki z poprzednich edycji, gdzie pierwsze miejsca (oprócz przedostatniej 1:35) kręciły się wokół 1:42! Trasa jak piszesz momentami tylko na piechotę w takim razie jak po tych kamolach i gałęziach trzeba było zapi…ć?!! Czy możesz gdzieś wrzucić wykresy z zegara z tego biegu?
    Jak zrobisz wytrzymałość do tej 100-ki to będzie pierwsze miejsce…Gratulacje Andrzej!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *