Przejdź do treści

Pocałunek absztyfikanta vol. I

Rozpoczęły się moje przygody z górami. Na razie wyglądają one dosyć zabawnie, jak to zabawnie wyglądały szkolne dyskoteki, na których człowiek miał ogromną ochotę wziąć w obroty swój obiekt pożądania, mimo że jego umiejętności taneczne spotykały się z pogardą szkolnej loży szyderców. Robię więc niewielkie zakusy, coś tam mrugnę w stronę gór, coś tam szepnę do ucha, ale góry twardo, jak to góry, z takim tancerzem jak ja, w tango ruszyć nie chcą. Wiele czasu i energii będzie mnie kosztować nasz związek i do łatwych należeć z pewnością nie będzie.

Na wstępnie, muszę napisać o ogólnym plusie mojej decyzji – o starcie w górskim ultra – dzięki publicznej deklaracji, że coś tam zrobię – maszyna treningowa dostała tak bardzo upragnionego zastrzyku oleju i przestała zrzędliwie jęczeć przy każdym ruchu. Do pełnych obrotów jeszcze jej daleko, ale jest naprawdę dobrze.

Andrzej vs. góry vol. 1
W dniach 20-22 kwietnia skorzystałem z okazji pobytu w Szklarskiej i wykonałem 3 ważne treningi. Ważne, ponieważ przed wyjściem z domu na pierwszy trening, dokonałem bardzo poważnych obliczeń:

Jeżeli na 100 km w Krynicy jest 4500 metrów przewyższenia, to na 10 km powinno być 450 metrów.

Z tą myślą ruszyłem na pierwsze 10 km rozbiegania po Szklarskiej Porębie Dolnej. Trzaskałem podbieg – zbieg – podbieg – zbieg, jak jakiś wariat. Po 10 km ledwo żyłem (a miało być spokojnie), wróciłem do domu, zgrałem trening na Polar Flow, sprawdzam przewyższenie… 240 metrów. 🙂
Jak mawiał Hagrid: „Cholibka, niech skonam!” – łatwo nie będzie.

Na drugi trening ruszyłem z nastawieniem jak Rocky. Wiedziałem, że „na skarpie koło domu” nie nakręcę większego przewyższenia – ruszyłem od razu z kopyta w stronę Wysokiego Kamienia (Góry Izerskie – 1058 m n. p. m.). Wbiegłem na niego długim, umiarkowanym podbiegiem, później pokręciłem się na grzbiecie gór, żeby złapać oddech, zbiegłem do połowy góry i ponownie wbiegłem na szczyt, tym razem jednak najostrzejszym podbiegiem. Jest to zarazem najczęściej uczęszczany szlak turystyczny w tej części Szklarskiej Poręby – co zaowocowało gorącym dopingiem ze strony zdumionych turystów, którzy podziwiali, że ktoś potrafi publicznie obnosić się ze swoim masochizmem w tak transparenty sposób.
Wróciłem do domu przypominając zombi, zgrałem trening – przewyższenie na 10 km… niecałe 320 metrów.

Przyznam, że w tamtym momencie poczułem to co czułem jakieś 7 lat wcześniej, gdy na drugi dzień po deklaracji przebiegnięcia maratonu w 140 minut, zrobiłem 1 km w tempie 3:20 (tempo na 140 minut w maratonie) i padłem jak długi na chodnik myśląc – „no i znowu chlapnąłeś tym długim jęzorem głupku..”

Te dwa treningi uświadomiły mi co znaczy duże przewyższenie, tak przynajmniej sądziłem. Trzeci trening, to wędrówka Szklarska – Karpacz przez Szrenicę, Śnieżne Kotły, jakieś tam Szyszaki, Słoneczniki itd., kończąc na Śnieżce i zejściu w dół. W zasadzie ostatni fragment razem z Asią zbiegliśmy z gór do centrum Karpacza. Tempo było bardzo spokojne (jak dla biegaczy, bo sportowa żyłka nakazywała nam wyprzedzać innych turystów bez pardonu :)).

Na drugi dzień po tej wędrówce wyszły jednak na wierzch dwie sprawy – zmasakrowałem sobie mięśnie czworogłowe (zapewne od zbiegu do Karpacza) oraz dosłownie, spaliłem sobie twarz i pół prawej strony ciała (słońce padało z południa, do tego sporo maszerowaliśmy po śniegu).

Po tamtym weekendzie, wróciłem do Wrocławia mocno wystraszony górskim ultra, jednak po każdej kolejnej warstwie skóry, którą zrzuciłem, myśl o nowym wyzwaniu powodowała, że zacząłem tęsknić za górami…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *