Stąpa po kruchym lodzie Andrzeja noga,
kara za lenistwo będzie sroga:
zdjęć nie wrzuca, tekstów nie dodaje,
w 'fejsbukowym’ życiu na dnie zostaje.
Spadek fanów status mu psuje,
zły więc – głośno krzyczy, lamentuje!
Klawiaturę chwyta i tańcuje,
wnet coś wymyśli, coś zrymuje.
Wena jednak w opak staje,
a on szału już dostaje.
Mówi groźnie: „Ja pierdykam,
jeszcze chwila – blog zamykam!”
Grozi tęgo własnej doli,
bo brak bloga go zaboli.
Nagle runie – mur, blokada,
cała rwie się i opada!
Wizja, wizja, się zrodziła,
do roboty zagoniła!
Przywitałem Was Drodzy Czytelnicy w dość niecodzienny sposób. Choć dla pełniejszego przedstawienia sprawy, trzeba by było dodać jeszcze dwa przymiotniki: nieudolny i prześmiewczy. Nieudolny, bo powyższa rymowanka, to raczej ćwiczenie intelektualne przed pisaniem tekstu zasadniczego (tegoż właśnie), a prześmiewcza, gdyż zamyka w pigułce, to co naprawdę myślę.
Wyścig inny niż bieganie
Nie startuję w zawodach zbyt często, ale w nogach mam już setki kilometrów rywalizacji. Zdarzały mi się wyścigi genialne, takie które sprawiały, że czułem się władcą świata (choć przez kilka chwil :)). Niestety (a może i stety), zdarzały się również dramatyczne wyścigi bez happy endu. Na trasie zawodów – cierpiałem, cieszyłem się, bałem, byłem dumny, zdołowany, pełen nadziei, skoncentrowany, zarzekałem, że nigdy więcej oraz towarzyszyło mi tysiące innych emocji. Myśląc o tym, dochodzę do wniosku, że nie samo bieganie mnie uzależniło (bo to, że jestem uzależniony od biegania, to na 100%), ale właśnie występujące podczas zawodów emocje.
No i niech mi ktoś teraz powie, że bieganie nie jest metaforą życia! Zdaję sobie sprawę z tego, że nie mogę zbyt często tego powtarzać, zakrawa to bowiem o nawoływanie do przystąpienia do sekty, stąd nie drążąc bardziej tematu – przeskakuję dalej.
Przebieżka pod obiektyw, można poznać po braku potrzeby oddychania ;).
Przeczytałem kiedyś artykuł, o tym co ludzie najczęściej wpisują w przeglądarkę Google. Teraz następuje moment, w którym daję wam czas i szansę na zastanowienie się – obstawcie coś! Przyznam, że ja byłem bardzo zaskoczony, chociaż z drugiej strony nie jest to takie głupie, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Najczęściej wyszukiwaną frazą w Googlach jest imię i nazwisko osoby, która w tym momencie poszukuje informacji, np.: Jan Kowalski, najczęściej wpisuje zwrot „Jan Kowalski” – Sic!
Brzmi nieco absurdalnie, bo po jaką cholerę mam niby szukać informacji o samym sobie?! A jednak – ludzie chcą wiedzieć, co inni myślą na ich temat, czy są rozpoznawalni, czy też nie… no w sumie nie wiem, co jeszcze. Tak, czy inaczej, po przeczytaniu tego artykułu i ja wpisałem swoje imię i nazwisko w Google, jak gdyby to Google decydował o tym, czy jest się Kimś, czy kimkolwiek. Z drżącą dłonią i niepewną miną wcisnąłem enter i… nic. Wyskoczyła mi cała lista Andrzejów Witków (naprawdę pokaźna), a o mnie ani pół słowa. Na jej szczycie znajdował się pewien ginekolog, dokładnie: Prof. dr hab. nauk medycznych Andrzej Witek. Było to jakieś 3 lata temu…
Pomysł na bloga powstał jakiś rok później. Siłą rzeczy, w którymś momencie zacząłem interesować się tymi wszystkimi bajerami w Social Media. Co prawda moja aktywność w tym wymiarze to groteska, ale powiedzmy, że jakąś tam wiedzę zdobyłem. Jednym z demonów, którego przyszło mi poznać był niejaki – SEO.
SEO, to w dużym uproszczeniu zbiór zasad, dotyczących tego, w jaki sposób należy tworzyć treść na stronie internetowej, tak aby być na jak najwyższej pozycji w wyszukiwarkach. Dlaczego zatem nazwałem SEO demonem? Gdyż stosując się do zasad tego narzędzia, promujemy język jałowy, pełen uproszczeń i ciągłych powtórzeń. Purystą nie jestem, ale gdy w wypracowaniu, w co drugim akapicie używało się tego samego zwrotu, to nie było szansy na nic powyżej 'trójki’. Z tego właśnie powodu SEO mnie brzydzi. Jeżeli mam napisać jakiś tekst na bloga, to chcę, żeby wyglądał on w taki sposób, jak sobie tego życzę. Zamiast dawać tytuł tekstu: „Jak trenować żeby biegać szybciej maraton?”, wolę zatytułować go: „Bądź wśród ludzi, którzy odbierają na mecie piwo bez kolejki.”. Wiadomo, że tej drugiej frazy nikt normalny nie wpisuje w Google, a pierwszą – całkiem prawdopodobne, jednak w mojej opinii nudne. 😉
Gdzie widzą mnie obecnie Google – moje miejsce na nieboskłonie, wśród spadających gwiazd. 😀
Przechodząc do finału – co jakiś czas mimo mojego biernego podejścia w temacie SEO, sprawdzałem, jak blog pnie się w górę po wpisaniu w Google własnego imienia i nazwiska. No i nie wiem dokładnie kiedy, ale dzisiaj sprawdziłem i piąć się przestał. Wyprzedziłem wreszcie Pana ginekologa z Katowic, zasiadając wygodnie, niczym pacjentki w jego fotelu – na samym szczycie listy wyszukiwania frazy: „Andrzej Witek”. Moje ego urosło w takim tempie i do takich rozmiarów, jak kurczaki na antybiotyku.
Odnotowuję, więc sukces i wracam do pracy. Wczoraj zrobiłem 15 km, w tym 10 po: 3:55 i miałem zdecydowanie dość. Dobrze nie jest, ale nie ma co panikować już w listopadzie. Trzeba zasuwać dalej!
P.S.
Emocje już opadły i pomyślałem, że podziękowania należą się przede Wszystkim Wam – moi Drodzy Czytelnicy!
Wow! Zdjęcie z wyskokiem czy może z zeskokiem? jest kosmiczne ale trochę mnie zatrważające… czy bezpiecznie wylądujesz!
Natomiast jeśli chodzi o pozycjonowanie to plasujesz się wyżej niż profesor co akurat do mnie przemawia:)
Ja kiedyś długo walczyłem z kantorem ze Śląska i reprezentantem Polski w akwarystyce. I też muszę się pochwalić osiągnięciem nad nimi przewagi 🙂
Ja mam ten luksus, że moje nazwisko sygnuje tylko marka odzieżowa w Wielunia. Za to w całym internecie jest tylko jeden mój imiennik, którego zresztą sam poznałem 🙂 Patrząc na moje nieudolnie zabieranie się do napisania nowego tekstu mam tylko tytuł, ale za to jaki!