Wróciłem właśnie z dwutygodniowego urlopu podczas, którego odwiedziłem Cypr i przy okazji Izrael. W moim życiu urlop przybiera zazwyczaj jedną z dwóch form spędzania wolnego czasu: biegam baaardzo dużo, chcąc wykorzystać maksymalnie okres, w którym regeneracja jest na najlepszym poziomie lub biegam po prostu dużo, czyli tyle co zawsze. 🙂
Nie będę zadręczał Was opowieściami, jak cudownie czuje się człowiek, gdy w Polsce jest 5 stopni, a Tobie skóra zamiast klasycznie 'schodzić’ od opalania, zaczyna zwijać się tak szybko, jak Kenijczycy po odbiorze nagrody finansowej za wygrany bieg. Napiszę zwyczajnie, co jako biegacza-turystę mnie urzekło, a co ukłuło na Cyprze i w Tel Awiwie, oczywiście nie obejdzie się bez wątków biegowo-życiowych, które miały miejsce podczas minionego tripu.
Część 1 – Trening na Cyprze i w Izraelu.
Pafos – „Gdybym tu mieszkał, byłbym Mistrzem Świata”
Grzesiek Gronostaj zawsze opowiada pewną anegdotę ( ja słyszałem już ją chyba z 3 razy ;)) o swoim znajomym, który kwitował nowe, dobre miejsce do biegania, takimi właśnie słowami: „Gdybym tu mieszkał, to byłbym Mistrzem Świata”. Bardzo przypadła mi do gustu ta klasyfikacja. Jedno zdanie, pod którym kryje się cały bajeczny opis warunków do trenowania. Tak właśnie zareagowałem pierwszego dnia, po treningu rozpoznawczym w miejscowości Pafos (południowo-zachodnia część Cypru). Przebiegłem się o świcie najpierw wzdłuż wybrzeża, podziwiając fale rozbijające się o klif, następnie przez port, gdzie cypryjscy poławiacze ryb szykowali swoje łodzie do codziennej pracy, aż wreszcie skręciłem w głąb miasta pokonując strome wzniesienia i kończąc bieg na peryferiach miasta, gdzie między domostwami posadzone są całe plantacje bananowców. Czego chcieć więcej?
- Trasy o zróżnicowanej nawierzchni, prawie krosowe – są.
- Podbiegi od najłagodniejszych, po takie, których nie powstydziłoby się nawet Zakopane – są.
- Bieżnia – baa, w tej 33-tysięcznej miejscowości nawet są 3!
Wszystko czego trzeba do dobrego treningu w jednym miejscu! „Mega splendor” – powiedziałaby młodzież, „zajebiście” – według chłopaków z osiedla, bądź „to nasza zasługa” – jak przekonują politycy. Tak, czy inaczej, byłem zachwycony.
Zauroczenie a miłość.
Moje serce zostało skradzione. Szybko jednak okazało się, że jak to w życiu bywa, pierwsze wrażenie potrafi zatuszować niedoskonałości, które zaczęły stopniowo mi doskwierać. Nad wybrzeżem widok super, ale jak nie wstaniesz o 7 rano, to przez tłum spacerowiczów się nie przebijesz. Rybacy w porcie wyglądają urokliwie, jednak gdy wiatr, niosący ze sobą woń sieci rybackich, dmuchnie mocniej w twarz, to o biegu możesz już zapomnieć. Górki niby fajne, ale ile można biegać po wzniesieniach, już nie wspomnę, że aby zrobić bieg tempowy na płaskim trzeba nieźle kombinować. W mieście – niby przepisy ruchu drogowego obowiązują, a mimo to bieganie przypomina prawdziwy survival: 20 metrów chodnika, 50 metrów pobocza, a po drodze 3 krzyżówki. No i do tego ruch lewostronny, za każdym razem musiałem zastanawiać się dwa razy, po której stronie biec. Wspomniane bieżnie? A jakże -tylko, wszystkie 3 żużlowe!
Nie chcę wyjść na malkontenta, bo oderwanie się od swoich stałych ścieżek biegowych, to świetna odmiana. Ze względu na fakt, że pobyt na Cyprze miał charakter przede wszystkim turystyczny, zapamiętam Pafos, jako miejsce warte odwiedzenia. Nie dziwię się jednak, że ta cypryjska miejscowość nie stała się mekką biegania.
Podsumowując moje wrażenia, napisze tylko tyle, że warto polecieć, pobiegać po okolicy, ale 'wielkiego treningu’ to raczej na Cyprze nie zrobimy. Przynajmniej nie przy okazji wyjazdu wypoczynkowego. Co nie zmienia faktu, że było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, które rzuciło nowe światło na warunki do treningu, jakie mam u siebie we Wrocławiu.
Poniżej kilka zdjęć z krótkim komentarzem.
Andrzej na straży fortecy
I tak na każdym rogu… W morzu błękitu Kilka kroków od plaży i od razu jesteś na górce. Panorama Pafos Villa w miejscowości Tala – miasteczko wybudowane przez obrzydliwie bogatych Brytyjczyków… palmy, baseny. Położona tak wysoko, aby żaden przypadkowy turysta się nie napatoczył (Witki ze Szklarskiej dały radę;))
Plaża w Polis – północne wybrzeże Cypru
Tel Awiw
W Tel Awiwie byliśmy z Asią raptem 50 godzin. Był, to taki 'bonus’ do naszego urlopu, który wynikał poniekąd ze względów finansowych naszego wyjazdu. Okazało się bowiem, że jako główny planista znalazłem tańsze połączenie lotnicze z Cypru do Izraela a dalej do Wrocławia, niż gdybyśmy mieli wracać z Cypru bezpośrednio do kraju. W Izraelu musieliśmy poczekać jedynie dwa dni, co w sumie cieszyło nas, bo mogliśmy choć odrobinę poznać to miejsce.
Jak się okazało, taki ze mnie obieżyświat, że ogarniając nocleg w Tel Awiwie, załatwiłem nam spanie w najbardziej konserwatywnej i radykalnej żydowskiej dzielnicy. Podkreślał to niemal każdy Izraelczyk spytany o adres pod jaki mieliśmy dotrzeć. 🙂 Na szczęście gospodarz naszej kwatery był młodym i otwartym człowiekiem, więc nie odczuliśmy w związku z tym żadnych niedogodności. Uważam nawet, że wyszło nam to na plus, bo mogliśmy poczuć klimat typowo mieszkalnej dzielnicy z dala od turystycznego zgiełku.
Krótki pobyt w Tel Awiwie spowodował, że zrezygnowałem z treningu, tak żeby móc w pełni wykorzystać czas, jakim dysponowaliśmy. Szybko pożałowałem swojej decyzji, ponieważ podczas eksploatacji miasta, przynajmniej 20 razy miałem wizję, jak przyjemnie biegłoby się w mijanym właśnie miejscu.
Ogólnie rzecz ujmując, Tel Awiw ma tyle samo uroku, co wad. 50 godzin pobytu w zupełności wystarczyło mi do tego, żeby stwierdzić, że poza reprezentatywnymi obszarami miasta, w koło panuje syf, kiła i mogiła. Widok głównej promenady miasta nocą, bilansuje się z widokiem karaluchów, szczurów oraz wybijającej kanalizacji. Przez chwilę chciałem, to jakoś zracjonalizować – że przecież każde miasto tak wygląda – ale nie, polskie miasta są bardzo sterylne w porównaniu z tym, co się tam dzieje :).
Wspomnienie Tel Awiwu:
Krajobraz rodem z San Francisco – Bene Berak, Izrael Dzielnica turystyczna w Tel Awiwie Plaża, na którą zbiegają biegacze, aby ochłodzić się po treningu (kończąca promenadę, która biegnie przez całą długość wybrzeża Tel Awiwu – 14 km) Wspomniana wyżej promenada Piękna fasada budynku w stylu izraelskim Z jednej strony zachód słońca, z drugiej pełnia księżyca – centrum miasta
W metropolii nie wypada bez kołnierzyka
Carmel Market – punk obowiązkowy dla łasuchów!
Śródmiejski park – kto to w zimę odśnieża 😀
Część 2 – Wygrać zawody na Cyprze.
Po prostu nie mogłem odpuścić sobie tej przyjemności – planując urlop, wyszukałem w cypryjskim kalendarzu biegowym imprezy odbywającej się w okolicy miejsca naszego pobytu. Padło na pierwszą edycję biegu na 5 km w miejscowości Ipsonas. No to jedziemy!
Pobudka o 7:00 rano w niedzielę i marsz na dworzec autobusowy. Wsiadamy z Asią do autobusu z tabliczką Limassol i prosimy kierowcę, żeby wysadził nas przed stacją docelową w miejscowości Ipsonas. Okazuje się, że ten nie ma możliwości się tam zatrzymać, jednak zapewnia nas, że z Limassol będziemy mieli ok. 3 kilometrów do naszego celu. Rozwiązanie może nie idealne, ale do zaakceptowania, mamy przecież duży zapas czasu. Dojeżdżamy do miasta, wysiadamy i pytamy pierwszego napotkanego Cypryjczyka o drogę. Ten spogląda swoim bystrym wzrokiem w greckie znaczki, które nic nam nie mówią i stwierdza, że to 7 kilometrów drogi, i że najlepszym środkiem transportu będzie taxi. Jesteśmy z Asią w lekkiej konsternacji, po chwili nasz przewodnik dodaje, że mamy szczęście, ponieważ tak w sumie, to przecież on ma taxi i może nas zwieść na miejsce :). No cóż, zobaczył rekin biznesu dwie blade twarze i już liczy euro. Ruszyliśmy, więc dalej z buta jak na polską cebulę przystało.
Uprzedzony do pomocy tubylców, odpaliłem mapę na telefonie i wpisałem greckie słowo z plakatu, które intuicyjnie wybrałem, jako adres biura zawodów. Czas uciekał, cypryjskie górki zaczęły dawać się nam we znaki, a zbliżając się do miejsca docelowego (wg mapy 4 kilometry drogi), w którym były tylko oliwki, cytryny i piasek, zorientowaliśmy się, że coś tu nie gra. Popatrzyłem na Asię i stwierdziłem, że trzeba chyba zmienić plany, do startu zostało zaledwie 40 minut, a my nawet nie wiedzieliśmy, w którą stronę mamy się udać. Szybka decyzja – łapiemy stopa, pytamy o drogę i kombinujemy dalej.
Pierwsza próba – zatrzymuje się auto, pokazujemy plakat zawodów i w odpowiedzi słyszymy, że „to 3 kilometry w tamtą stronę”. Okno się zamyka i kierowca udaje się dokładnie we wskazanym kierunku, pozostawiając nas w osłupieniu na poboczu drogi :D. Kilka kolejnych aut ucieka i nagle jest, złoty strzał! Zatrzymuje się stara Honda Civic z odpadającym zderzakiem. Udaje się nam porozumieć z kierowcą i ruszamy dalej, już w roli pasażerów. Otrzymujemy tylko komunikat, żeby bardzo ostrożnie trzymać plastikowy pojemnik/obudowę, znajdującą się na tylnych siedzeniach, bo… UWAGA, w środku jest broń. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenie i nie dyskutując za wiele, jechaliśmy grzecznie z karabinem na kolanach ;). Rozglądam się po aucie, które nawet na szrocie nie byłoby okazałym egzemplarzem: kierowca jedzie bez pasów, tak samo zresztą jak jego partnerka, która siedzi na siedzeniu obok, trzymając na kolanach ok. 3-letniego chłopca. Zdaję sobie sprawę, że musi to być naprawdę biedna rodzina. Tymczasem, okazuje się, że gość zjeżdża ze swojej trasy i wiezie nas pod samiuśkie drzwi biura zawodów, czym ratuje nam tyłek, bo do startu zostało tylko 25 minut. W tym momencie już wiem, że jeżeli uda się wygrać te zawody, to przynajmniej w 50% będzie to zasługa naszego kierowcy.
Zapisujemy się szybko w biurze zawodów. Nie pytając nawet o depozyt, wrzucamy po prostu swoje rzeczy za biurko organizatora (z plecaka wyciągam jedynie telefon Asi i wsadzam go do kieszonki w spodenkach) i idziemy na start, wykonując po drodze 3 minutową rozgrzewkę. Na zegarku mamy 10:24, czyli dokładnie 6 minut do planowanego startu. Sędzia staje z boku, przemawia do tłumu: dwa zdania, gwizdek, wszyscy startują. Czyli wszystko na luzie, nie ma co czekać na spóźnialskich, start planowany na 10:30 rusza o 10:25. :). W sumie gdybym wiedział, że sędzia nie ma pistoletu startowego, to pogadałbym z gościem od podwózki :D.
Sam bieg nie był zbyt emocjonujący, po 500 metrach wyszedłem na prowadzenie, walcząc tylko z jednym reprezentantem gospodarzy, który na 99% trenuje triathlon. Biegliśmy w tempie 3:00/km, co niemal gwarantowało, że mocno zbudowany towarzysz za moment padnie. Tak też się stało i od 1 kilometra podążałem samotnie do mety. Jedyny ciekawy moment zawodów to 4 kilometr, który okazał się być… ostatnim. Zawody miały być na 5 kilometrów, ale ostatecznie nie mieli już gdzie zapętlić trasy, więc zmienili na 4.
Za moment do mety dotarła Asia i wspólnie czekaliśmy na dekorację zwycięzców. Przy okazji zamieniliśmy kilka ciekawych rozmów m.in. z trenerem Dagmary Handzlik.
Dagmara Handzlik jest reprezentantką Cypru w maratonie z życiówką 2:38:52. Nie to jest jednak najciekawsze, lecz fakt, że Pani Dagmara jest… Polką. Także świat jest mały, a nasi są wszędzie :).
Czekając na dekorację poczuliśmy się trochę jak Kenijczycy w naszym kraju. Czekaliśmy tylko na znajomą kombinację zgłosek tworzącą moje imię i nazwisko, poza tym nic więcej nie zrozumieliśmy z Greckiego. Później uścisk dłoni, uśmiech do fotoreportera i ruszyliśmy na poszukiwanie kolejnych przygód, o których z pewnością wkrótce usłyszycie.
Obecnie, najszybszy maratończyk cypryjski biega 2:25, a może by tak zmienić obywatelstwo? Gdzie odbywają się najbliższe Igrzyska? 😉 Promenada w Limassol – w 2016 roku zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn, maraton wygrali PolacyGotowy do skoku, Asia będzie w szoku ;p
Aha, pamiętacie telefon Asi, który wkładałem do kieszonki w spodenkach przed startem? Wspomniałem o tym nie przypadkowo. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy po dotarciu do wybrzeża była chłodząca kąpiel w morzu, w której od początku do końca towarzyszył mi iPhone. Swoją drogą, czy to nie piękna symbolika? Godzinę wcześniej wygrywał ze mną swoje pierwsze zawody, a niewiele później był już na dnie. 😐
Za trzy tygodnie jade na 2 dni do Tel Awiwu – gdzie w takim razie polecasz nocować i gdzie pobiegać?
Szczęściarz! 🙂
My nocowaliśmy w dzielnicy (a formalnie w mieście) – Bene Berak. Korzystałem z ofert zakwaterowania na stronie airbnb.com. Trafiliśmy więc do osoby prywatnej, która zarobkuje dzięki udostępnianiu miejsca sypialnego u siebie w mieszkaniu. Minus, to odległość od głównych atrakcji Tel Awiwu, ale z drugiej strony jak ma się język w gębie, to wszędzie się trafi. Plus, to cena zakwaterowania w tej okolicy. W porównaniu do ofert hoteli, nocowaliśmy za grosze.
Sama dzielnica oprócz „dużego bałaganu” nie jest zła, w centrum z pewnością nie zobaczysz przewagi tradycyjnie ubranych Żydów na ulicy, a w miejscu naszego zakwaterowania to my przyciągaliśmy uwagę miejscowych.
Hayarkon Park, trasą w stronę wybrzeża – na 100% warty treningu. No i oczywiście promenada bardzo wczesną porą, gdy imprezowicze kierują się już do domów, a plażowicze nie zdążyli jeszcze z nich wyjść. 🙂
No i z uwag ogólnych, jest po prostu drogo. Waluta prawie równa naszej, a ceny w stosunku np. do wrocławskich 2,5-krotnie wyższe. Uprzedzam ekonomistów, wiem, że nie ma co przeliczać w ten sposób kasy, ale planując urlop warto mieć to na uwadze.
Udanej wyprawy!
Świetny tekst i super kadry 🙂
widać że urlop Ci służy. pozdr
Dzięki! Jestem winien uzupełnienie informacji o fakt, że autorką wszystkich zdjęć jest Joanna Antoniak (chyba, że jest akurat bohaterką zdjęcia ;)).
Pzdr.
to tylko pozazdrościć takiego osobistego Fotografa 🙂
ujęcia są mega fajne.