Przejdź do treści

Umarł król, niech żyje król.

Podjąłem jedną z najtrudniejszych decyzji w mojej biegowej przygodzie – nie wystartuję w 18. PKO Poznań Maratonie. W zasadzie na tym mógłbym zakończyć dzisiejszy wpis, bo wszystko co najważniejsze już padło, jednak moje sumienie opuściłoby mnie raz na zawsze, gdybym nie napisał przynajmniej kilku zdań o tej decyzji.

Koryfeusz biegu

Chcesz być byle którym, czy 'Ósmym Pasażerem Nostromo'” – pyta Filip Szcześniak w jednym ze swoich kawałków. Jasne, że chcę być ósmym pasażerem, zresztą chyba każdy chce być wyjątkowy? Chcę wygrywać maratony i stawać ze zwycięskim sztandarem na biegowej barykadzie. Chcę spoglądać na wyniki biegu i z zadowoleniem mówić, że znowu muszę zaktualizować swoje rekordy na blogu. Chcę opowiadać, że gdy wychodzę naprzeciw maratońskiej ścianie, ta ze wstydu boi się spojrzeć mi prosto w oczy. Po prostu – chcę być kimś i chcę coś znaczyć. Jedni nazywają to ambicją, inni mówią, że bujanie w obłokach. Odpowiadam wszystkim, że dla mnie nie ma to większego znaczenia, bo chcę żyć po swojemu, a wizja przebiegnięcia maratonu w 140 minut to moje paliwo na każdy, kolejny dzień.

Kawał drogi za nami, ale za plecami jeszcze sporo do przejścia… nim wedrzemy się na szczyt '140 minut’.
Na zdjęciu mój cały sztab szkoleniowy – Asia 🙂

2:30 – kiedyś sufit, dziś podłoga.

Do Poznania mogę pojechać najwyżej po 2:30. Dwie i pół godziny w maratonie nabiegane po raz kolejny nic dla mnie nie znaczy. Nie dlatego, że to wynik biegowego lesera, wręcz przeciwnie – bieg na 2:30 to ogromny wysiłek, który finalnie ani nie przybliży mnie w stronę 140 minut, ani nie poprawi moich notować na przyszłość, a prawdopodobnie nawet nie da satysfakcji z wykonanej pracy.

Moja gradacja pożądanych wyników w maratonie jest prosta:
– Biegnę na złamanie 140 minut (na tę chwilę i jeszcze długo – poza zasięgiem)
– Biegnę po nowy rekord życiowy (na tę chwilę poza zasięgiem – na podstawie obiektywnych danych)
– Biegnę bo interesuje mnie rywalizacja o miejsce na zawodach (w Poznaniu mnie nie interesuje)

Jeżeli żaden z tych czynników nie ma szansy zaistnieć – po prostu nie biegnę.

Skąd wiem, że nie uda się zrobić PB w Poznaniu?

Decyduje kilka spraw:
– miałem bardzo mocno zaburzoną systematykę treningu w okresie wakacyjnym;
– mam sportową nadwagę;
– wykonałem za małą liczbę biegów na tempie docelowym;
– dawno nie byłem tak mocno zaniedbany pod względem siłowym i sprawności  ogólnej;
– kluczowy test, który przeprowadziłem podczas maratonu wrocławskiego, wypadł poniżej najgorszego założenia (o czym możesz przeczytać tutaj – Klątwa maratonu wrocławskiego).

Moja życiówka to obecnie 2:28:04, czyli tempo 3:31/km. Wszystkie znaki na niebie i ziemi dają jasno do zrozumienia, że nie mam szans na utrzymanie tego tempa przez 42 kilometry. Mógłbym spróbować zaatakować coś koło 2:32-34, jednak co by mi to dało? Patrząc perspektywicznie – nic. Właśnie dlatego – nie wystartuję w 18. PKO Poznań Maratonie.

Romantyk vs. analityk

Relacjami z zawodów raczę czytelników już prawie od 1,5 roku (bloguję od ok. 2 lat). Czasami mam okazję wygłosić tryumfalne poematy, pełne patosu przemowy, czy w epicki sposób opisać wydarzenia, mające miejsce podczas biegu. Wówczas, budzi się we mnie romantyk, który na co dzień siedzi wycofany i ustępujący miejsca analitykowi. Analityk jest skoncentrowany na celu, najspontaniczniejszą rzeczą jaką zrobił było wybranie innych butów na trening, niż te które zaplanował kilkanaście godzin wcześniej. Wszystko poddaje krytyce i szuka drugiego dna. Z każdego doświadczenia stara się wyciągnąć konstruktywne wnioski, również z nieudanego testu formy maratońskiej.

Mimo, że w mojej głowie ciągle odbija się echem głos romantyka, który krzyknął doniośle: „Poznań!”, analityk wziął górę – w tym roku nie napiszę więcej relacji z maratonu i tym samym nie wystartuję w 18. PKO Poznań Maratonie.

Czym bliżej celu, tym droga staje się bardziej mroczna.

Umarł król, niech żyje król.

Co prawda 2017 jeszcze się nie kończy, ale zakończył się dla mnie pod względem maratońskim. Sezon pełen sprzeczności, najlepszych wyników w życiu i jednocześnie największych rozczarowań. Koncept treningowy, na którym przesunąłem się z okolic 2:40 do poziomu 2:28 wyczerpał się, progresja bardzo wyhamowała – król umarł. Życie jednak nie lubi pustki i w głowie narodził się zarys i kierunek zmian, które (mam nadzieję) pozwolą zrobić mi kolejny krok do celu – niech żyje król! – oby panował z sukcesami.

4 komentarze do “Umarł król, niech żyje król.”

  1. Bardzo fajny motywacyjny tekst. Ja w tym roku całkiem zmieniłem trening i przeżywam regres formy… Kocham starty na dystansie 40+ w górach, ale w przyszłym sezonie będę biegał tylko płaskie biegi, max 10km. Ciężko mi się pogodzić z tą decyzją, ale mam długofalowe marzenia do których chcę dążyć i przyszły sezon ma mnie do nich przybliżyć. Tak że rozumiem co teraz czujesz 😉

    1. Dzięki za komentarz. Prawda jest taka, że własnie te wszystkie wyboje po drodze do celu sprawiają, że sukces na końcu drogi smakuje tak wyjątkowo. Powodzenia w realizacji swoich planów!

  2. Twoje „opowieści biegacza” fascynują mnie od dawna. Ciągle liczyłem, że przy najbliższej okazji uścisnę Ci prawicę i pogratuluję ciekawego sposobu opisywania swojej pasji. Najbliższa okazja miała być w Poznaniu. Niepokojące były już wyniki poszukiwania na liście startowej maratonu – nie było tam Twojego nazwiska. Teraz już wiem dlaczego. Trochę szkoda, ale szanuję taką decyzję. Pod warunkiem, że nowe pomysły zbliżą Cię do 140 minut. Tego życzę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *