Przejdź do treści

Klątwa maratonu wrocławskiego

Ile? Ile jeszcze maratońskich historii opiszę w drodze do 140 minut?

Po każdym maratonie jestem przekonany, że limit moich przygód (tych dobrych i tych złych) właśnie się wyczerpał. Siadam wówczas w fotelu i z nutą rozżalenia oraz błogiego spokoju stwierdzam, że teraz już wszystko będzie szło gładko, do przodu, że czytelnicy będą rozczarowani monotonią relacji, a o moich startach będzie można powiedzieć tylko tyle, że wszystko potoczyło się zgodnie z planem.

Czasami myślę, że jestem jak ten Hobbit – Bilbo Baggins, nie wiedziałem co zrobić ze swoim życiem, aż w końcu ktoś mi podrzucił pierścień bieganie i dążę teraz do celu przeżywając rzeczy, które zupełnie mi się nie śniły zanim wyruszyłem w tę podróż.

Bilbo Baggins

35. PKO Wrocław Maraton.

Start we wrocławskim maratonie traktowałem jako eksperyment, o czym pisałem w ostatnim wpisie. Do szóstego dnia przed maratonem praktycznie nie luzowałem treningu. Od wtorku biegałem już mniej, ale niestety nie z powodu zmiany koncepcji na ten start. Zaczęło atakować mnie drobne przeziębienie, nic specjalnego – ot, taki upierdliwy katar i lekki ból gardła. Chcąc, nie chcąc, wyszedł z tych problemów zdrowotnych lekki tapering (odpoczynek przed zawodami). Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – pomyślałem i z optymizmem wyczekiwałem zawodów.

W końcu, o godzinie 8:55, 10. września 2017 roku stałem na linii startu, tuż obok grona pretendentów do tytułu Mistrza Europy w kategorii weteranów. Dawno nie widziałem tak szerokiej czołówki we Wrocławiu, do tego temperatura jak na stolicę Dolnego Śląska, była rewelacyjna. W tym momencie wiedziałem, że scenariusz minimum na te zawody, to bieg tempem 3:30 do 30 kilometra i decyzja co dalej, w zależności od samopoczucia i szans na dobry rezultat. Wiadomo bowiem, że maraton zaczyna się po 30 kilometrze.

Ruszyliśmy… i jak się okazało nie musiałem czekać do 30 kilometra na nagłe zwroty akcji, niespodziewane sytuacje i inne mrożące krew w żyłach wydarzenia. Tego dnia, na pierwszy istotny moment w maratonie czekałem jakieś 10 sekund od strzału startera. Biegłem w 5-6 linii zawodników, lekko popracowałem łokciami, żeby zrobić wokół siebie miejsce do swobodnego biegu, szybko minąłem z prawej strony Dominikę Stelmach, i gdy  już nabierałem pełnej prędkości, doganiając tym samym czoło biegu… w jednej chwili zostałem wycięty jak starodrzew w Puszczy Białowieskiej. Dosłownie w mgnieniu oka moja twarz zaczęła niebezpiecznie szybko zbliżać się do asfaltu! Nie na darmo jednak przez 5 lat studiowałem na AWF-ie, m. in. judo – dzięki czemu mój układ nerwowy bez udziału świadomości dał komendę: UKEMI – co oznacza po japońsku – pad przez bark.

Cała sytuacja zakończyłaby się zabawną anegdotą, gdyby nie fakt, że przejście z pozycji leżącej do stojącej, gdy za Twoimi plecami ruszyło ponad 5 tys. biegaczy, zdeterminowanych do jak najszybszego dotarcia na metę, mocno utrudnia ponowne powstanie na własne nogi. Przez ułamek sekundy znalazłem się w gąszczu latających kolan. Zdołałem się podnieść dopiero w chwili, gdy 3-4 osoby wywróciły się na mnie i zablokowały biegaczy napierających z dalszych pozycji.

Ruszyłem dalej goniąc grupę, w której planowałem pokonać zapowiedziane minimum 30 kilometrów. Biegnąc, zrobiłem szybki przegląd techniczny – dłonie zdarte od środka, łokcie zdarte od zewnątrz, lekko obdarte kolano i wielka krecha wzdłuż paznokci na lewej dłoni. „Krew, pot i łzy, całe moje honorarium” – jak rapował donGURALesko.

Na 2 kilometrze dogoniłem grupę z Grześkiem Gronostajem, Tomkiem Sobczykiem, Szymonem Knoblochem oraz Francuzem, który biegł w tej samej kategorii ME, co Grzegorz. Jakieś 100 metrów przed nami znajdował się lider ME – Adam Draczyński oraz dwóch Hiszpanów. Na 5 kilometrze czekała na mnie Asia na rowerze. Szybko podała mi bidon z wodą, spłukałem krew z rąk i łokci. Trochę popiekło i w zasadzie zapomniałem o minionym incydencie. Dopiero teraz, od 5 kilometra zacząłem koncentrować się w 100% na biegu.

Nie wiem, czy to dzięki zastrzykowi adrenaliny, ale biegło mi się bardzo dobrze. Wyszedłem na czoło grupy i na zmianę z Grześkiem nadawałem tempo. 10 kilometrów minąłem w czasie 35:00 – idealnie – pochwaliłem sam siebie i konsekwentnie napierałem do przodu. Kilometry mijały, a nasza grupa zmniejszyła się do 4 osób: Grześka, Szymona, mnie… oraz Francuza. Biegacz znad Sekwany wyglądał fatalnie, dałbym mu szansę maksymalnie na 5 kilometrów tym tempem. Był poskręcany jak wiąz na wietrze, dyszał jak lokomotywa, a mimo to ciągle siedział nam na plecach. Nasza polska koalicja zgodnie pracowała, aby tempo nie spadało, co udało się czynić do ok. 15 kilometra. Później zaczęliśmy zmagać się z czołowym wiatrem i tempo delikatnie osłabło. W sumie, na odcinku między 5 a 20 kilometrem nie wydarzyło się nic ciekawego. Wiedzieliśmy, że strata do Adama Draczyńskiego lekko się powiększa, poza tym ani z przodu, ani z tyłu nikogo więcej nie było widać. Od okropnego zmęczenia odrywali nas wrocławscy kibice, którzy jak zwykle stanęli na wysokości zadania! Nie było chyba minuty biegu, żeby ktoś nie krzyknął: „Wrocławskie Iten!”, „Dawajcie Wrocławiaki!”, „Biegniesz Grzesiek i Ty od tych 140 minut!” i wiele, wiele innych za które serdecznie dziękuję :).

1,2,3… Lewandowski patrzy!

Na półmetku zameldowaliśmy się w czasie 1:14:28. Lekko poniżej planowanego czasu, ale i tak bieg był bardzo mocny. Czułem już spore zmęczenie, ale wciąż byłem pewny, że do 30 kilometra dobiegnę tym tempem bez specjalnych sensacji. Ponownie znalazłem się na prowadzeniu, pociągnąłem 100 metrów i zobaczyłem, że Grzesiek mocno zaatakował. Wiele nie kalkulując, ruszyłem za nim. Nagle zegarek „piknął” kilometr w 3:40. Była to bardzo zła wiadomość. Atak Grześka nie był wcale atakiem, wyszedł na prowadzenie, ponieważ tempo, które dyktowałem mocno spadło. Schowałem się na tył grupki i zacząłem grę na przetrwanie. 23, 24, 25… kilometr i wiedziałem, że długo już nie pociągnę. Niesamowita niemoc. Szymon z Grześkiem lecieli swoje, a ja zacząłem poruszać się jak mucha w smole. Francuz zobaczył, że między mną a Grześkiem robi się luka, szarpnął mocniej, żeby do niego doskoczyć. Niestety, mój udział w tym manewrze ograniczył się jedynie do biernej obserwacji.

Stanisław Dróżdż „Zapominanie” – jakże wymowne

Zerknąłem przez ramię w stronę Asi, która jechała za naszą grupą ok. 15 metrów i powiedziałem: „Do 30 km nie dam rady tym tempem, biegnę dalej swoje i zobaczę co będzie.”. Poziom walki spadł w okolice zera. Sam nie wiem co było przyczyną niepowodzenia. Podziębienie kompletnie mi nie przeszkadzało – zero negatywnych oznak. O poturbowaniu na starcie również zapomniałem. Po prostu każdy kolejny krok, to jazda na oparach. Mięśnie robiły się coraz cięższe i cięższe.

Dotarłem do 30 kilometra, rozejrzałem się dookoła i powiedziałem Asi, że schodzę z trasy. Spodziewałem się jakichś uczuć – jakichkolwiek, a tymczasem byłem zupełnie obojętny na to, co się dzieje. Decyzja o zakończeniu biegu była dla mnie tak prosta i logiczna, że nie poczułem nawet krzty żalu i złości. To kolejny dowód na to, że ludzie się zmieniają, jeszcze rok temu byłem gotowy biec nawet 6:00 na kilometr, żeby tylko dotrzeć do mety. W tej chwili nie widziałem najmniejszego sensu w dobieganiu na wynik 2:40.

Zrobiłem jeszcze 2 kilometry w tempie 4:00, tylko po to, aby zbliżyć się do pierwszej funkcjonującej nitki komunikacyjnej i wspólnie z Asią udałem się autobusem miejskim na metę. Ostatecznie nie wiem, czy nie lepiej było biec, ponieważ tempem 4:00 byłbym szybciej na mecie niż przy pomocy wrocławskiego MPK. Przebrałem się i poszedłem sprawdzić, jak przebiegła rywalizacja czołówki. Na mecie tradycyjnie kilka rozmów. Pogratulowałem, m. in.: Panu Piotrowi Pobłockiemu, który w wieku 52 lat biega maratony w okolicy 2:30 :). Swoją drogą Pan Piotr miał swój duży udział w łamaniu przeze mnie bariery 2:30, rok temu w Łodzi, za co pozostaję mu bardzo wdzięczny.

W domu byłem przed 13:00, co można uznać za swojego rodzaju rekord – jeżeli doszukujemy się plusów :).

Poznań Maraton startuje za 5 tygodni. Siedzę teraz nieco strapiony, pisząc ostatnie słowa tej relacji i zastanawiam się, co start w Poznaniu może zmienić w moim bieganiu. Liczyłem, że test jaki przeprowadziłem podczas Wrocław Maratonu da mi potwierdzenie dobrego kierunku przygotowań, a tymczasem dał bardzo duży znak zapytania nad sensem startu w kolejnym maratonie tej jesieni. Muszę zaznaczyć, że nie piszę tego z powodu wewnętrznego żalu. Najzwyczajniej w świece zdrowy rozsądek i logika podpowiadają, że kolejny bieg na okolice 2:30-35 kompletnie nic nie wnosi do mojego biegowego CV.

Klątwa maratonu wrocławskiego trwa… Uważam się za przyzwoitego biegacza. Maratony idą mi nie najgorzej, jak na zawodnika pracującego przy okazji na etacie, bez trenera i jakiegoś specjalnego zaplecza. A ten Wrocław Maraton uparł się, że nie da się pokonać i już. W moich wszystkich startach na królewskim dystansie poza Wrocławiem, nigdy nie pobiegłem wolnej niż 2:40 – nigdy. We Wrocławiu biegłem 4 raz i nigdy jeszcze nie pobiegłem poniżej 2:40. 

Koniec.

30 komentarzy do “Klątwa maratonu wrocławskiego”

  1. „Ty od tych 140 minut” – najlepsza ksywka w historii 😉
    No uparł się ten WrocLove na Ciebie, chyba śmiało możesz zacząć mówić WrocWar.
    Ciekawe jak będzie w Poznaniu, bo że ezoterycznie to wiadomo 😉

    1. Liczę jednak na pokojowe rozwiązanie sporu z Wrocław Maratonem – do 5 razy sztuka. 😉
      A gość, który krzyczał: „Ty od tych 140 minut”, zajął mi przynajmniej umysł na kilka chwil, no i wyszło po raz kolejny, że blog nosi nazwę projektu, co dla odbiorców bywa kłopotliwe w takich w sytuacjach.

      P.S Przypomniała mi się anegdota, jak na W4L w okolicy 5 kilometra mijałem grupkę biegaczy, która ze szczerym zaskoczeniem i lekkim przytykiem zarazem, zakrzyknęła: „Dzisiaj, to chyba dasz radę trochę dłużej niż 140 minut!”:)

  2. Andrzej, porażki są jak kostka brukowa tworząca drogę do sukcesu. Wytrwałości i siły.

    PS. Ja bym wyluzował i spokojnie przygotował się na wiosnę 🙂

    1. Miło słyszeć. Twoje słowa Barcel są dla mnie cennym głosem w planowaniu startów. Z pewnością trafią na szlę przy podejmowaniu decyzji, dzięki.

  3. Głowa do góry. Sam pisałeś, że specjalnie się nie przygotowywałeś i jeszcze tydzień wcześniej mocno trenowałeś, złapało Cię przeziębienie. Nie jesteś świeżakiem żeby liczyć w tym przypadku na cuda, więc zrealizowałeś jeden ze scenariuszy. Czy jesteś przygotowany na uderzenie w PB to sam wiesz, jeśli praca nie szła w gwizdek to ogień i lecisz 🙂

  4. Jak sam napisałeś „Spodziewałem się jakichś uczuć – jakichkolwiek, a tymczasem byłem zupełnie obojętny na to, co się dzieje. ” świadczy o tym, jak bardzo przez ostatni rok zmieniło się Twoje podejście do startów. To była mądra decyzja, mimo że Wrocław był wyjątkowo łaskawy pogodowo. Teraz idealny okres, by „podkręcić korbę” i wystrzelić w Poznaniu.

  5. Trzymaj się Andrzej, jakąkolwiek decyzję z Poznaniem podejmiesz ( ja bym chyba próbował), to i tak jesteś kozak!
    Poza rewelacyjnym bieganiem, robisz dużo dobrej roboty dla innych, pisaniem z tego bloga. pozdr

    1. Tak, to prawda. Prawdopodobieństwo dobrej pogody – 1 do 5. Rzekomo bardzo szybka trasa, a prawie nikt nie kręci życiówek. Z sentymentem też nie mam problemu. Coś jednak ciągnie mnie tu co roku. Kto wie, co wydarzy się kolejnej jesieni.

  6. Ten Poznań to loteria, bo jak tam będzie słaby wynik, to pewnie mentalnie zaciąży to nad wiosną. Tak czy owak, bardzo Tobie i Grześkowi (że tak się familiarnie wyrażę) kibicuję.

  7. Super relacja, fajnie napisana i jest jeszcze z czego sie pośmiać, nie wszyscy mają tyle dystansu. Nie rozumiem tylko jaka to lekcja na przyszłość poza tą że 6 dni odpoczynku może nie wystarczyć. Ja bym wziął się w garść, nie szukał dziury w całym i szykował na ostre bieganie w Poznaniu, zwłaszcza jak bym miał 2:20 na horyzoncie.

    1. Dzięki. Z tym 2:20 w maratonie pisałem już kilkuktotnie, że wbrew pozorom jestem w tej chwili lekko za połową drogi do celu. Oceniam, że pozostałe 8 minut jest warte mniej więcej tyle, ile zrzucone już pół godziny od dubiutu (w którym byłem dobrze przygotowany).
      Także, staram się nie mazać, tylko racjonalnie oceniam, że potrzebuje skoku jakościowego na 2:25 w tej chwili, a nie wymęczonego maratonu w 2:30 w Poznaniu. 😉

  8. Witaj, zaintrygowało mnie Twoje stwierdzenie, że nie widziałeś najmniejszego sensu biec na 2:40. Dlaczego nie chciałeś biec dalej nawet jeśli nie udało się realizować planu?

    1. Cześć Krzysztof,
      bieg na 2:40 nie miał sensu, bo fizycznie byłbym wyczerpany przez znacznie dłuższy czas po zawodach, niż obecnie. Nic bym nie wygrał, skończyłbym pewnie koło 20 miejsca, a do tego taki czas (daleki od życiówki) ani nie podbudowuje morali, ani nie sieje postrachu. 🙂
      Tak jak wspomniałem, w zeszłym roku kończyłem maraton marszo-biegiem w coś koło 2:50. Jedyna korzyść z takiego czasu, to możliwość napisania epickiej relacji, jak to walczyłem z maratonem mimo wszystkich przeciwności losu. 😉
      Wybieram jednak szybkie bieganie.

  9. W tym Wrocławiu ta klątwa również mnie dopadła. Biegam dużo, dużo wolniej niż ty ale już po 20km moje zaplanowane tempo 5:30 powoli sięgało dna. Zawroty głowy i dzikie walenie serca (wkrótce idę to sprawdzić) spowodowało że mój czwarty maraton do korony skończyłem z czasem 4h i 33m. A miało być łamanie 4h 🙁
    Ja jednak powalczyłem do końca i nie zszedłem z trasy 😉

  10. A dla mnie ta relacja jest trochę niedokończona.
    Wiem, że blog jest Twój, ale z kronikarskiego obowiązku powinieneś napisać jak skończył ten Francuz 😉
    Zawiązałeś wątek poboczny i … nic.

    1. Słuszna uwaga, chociaż istanieje coś takiego jak kompozycja otwarta ;).
      Dla Twojej satysfakcji Sławek, Francuz wyglądał równie fatalnie do samego finiszu, a jednak w decydującym momencie znalazł jeszcze pokłady energii i stoczył bezpośredni pojedynek o srebrny medal ME z Grześkiem. A jak skonczyła się ta walka na wyniszczenie… to już nie moja historia :).

  11. Mądra decyzja z tym zejściem z trasy…wg mnie głupotą byłoby biec dalej po „złote kalesony” a wiesz już czemu tak spadło tempo? Błędy w regeneracji, odpoczynku??

    1. Sądzę, że kilka spraw się nałożyło. Myślę, że wkrótce napiszę o tym jakiś tekst, bo nie ma się co oszukiwać – z drobnych błędów nie bierze się potencjalna różnica kilkunastu minut w wyniku na maratonie.

  12. Zdecydowanie musisz pojechać do Berlina. Masz kwalifikacje czasowa i na 100% będzie z kim biec, bo zawsze jest grupa kobiet w przedziale 2:20-25. O idealnej trasie i zawsze idealnej pogodzie już nie wspomnę 😉

      1. Atak na 140min w Berlinie, to dobry plan. Ale nawet jeśli jeszcze nie na 140min, to i tak polecam start w jakimś naprawdę dużym maratonie poza PL. Chodzi mi o przetestowanie logistyki przewozowej, jedzeniowej, samego wejścia w bloki startowe i rozgrzewki w takich warunkach przed ważnym biegiem. Maraton na 6-7tys luda u siebie, to jednak inna liga 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *