Przejdź do treści

Stacja Warszawa- relacja z Orlen Warsaw Marathon!

Wow! Za każdym razem gdy myślę, że już nic więcej ciekawego nie będę mógł napisać o 42 km biegu, okazuje się, że „Moda na sukces” to tylko jałowa wersja życia, które dopiero pisze bujne scenariusze! Zazwyczaj relacja z zawodów zajmuje mi ok. 1000 wyrazów – już po wykreśleniu drugich tylu, które uznam ostatecznie za niepotrzebne. W miniony weekend podczas Orlen Warsaw Marathon wydarzyło się tyle, że mógłbym napisać całą sagę o tych zawodach (spokojnie będą tylko dwa wpisy ;)).

Do Warszawy przyjechaliśmy dzień wcześniej. Jako główny planista zarządziłem, że z hotelu na Stadion Narodowy po odbiór pakietu startowego, pójdziemy pieszo – głupota, jakbym debiutował. Później jeszcze zakupy, obiad i o 16:00 miałem nogi zmęczone, jak po górskiej wędrówce. Plus całej sytuacji był taki, że pierwszy raz przed maratonem zasnąłem jak dziecko przed 22:00.


Przez te finisze na Narodowym, kojarzę ten obiekt tylko z bólem 🙂

2 tygodnie przed Orlenem za pośrednictwem Piotrka Mielewczyka udało się porozumieć, że w Warszawie na wynik poniżej 2:30 będzie biegła Iza Trzaskalska. Razem z Grześkiem mieliśmy zbliżone założenia czasowe. W związku z tym doszliśmy do porozumienia, że stworzymy na trasie nieformalną koalicję. W ostatnim tygodniu przed startem dołączył do nas również Radek Kasprzak, który podobnie jak my, myślał o wyniku poniżej 2:30. W ten oto sposób, pełni wiary i determinacji liczyliśmy, że efekt synergii pozwoli każdej z osób zrealizować własny cel.

Dzień zawodów, to stały rytuał: pobudka, śniadanie, spacer, motywacyjna muzyka oraz  żarty, które są u mnie oznaką przedstartowego stresu. O 8:30 razem z Asią dotarliśmy w okolice strefy startu. Zrzuciłem ciuchy i rozpocząłem rozgrzewkę, dokładnie w tym momencie z nieba zaczął padać grad. Pomyślałem, że mało gościnna ta Warszawa, ale na nasze szczęście chmura postanowiła dać spokój maratończykom i przeniosła się gdzie indziej.

Na starcie zamieniłem kilka słów ze znajomymi oraz poczyniłem ostatnie ustalenia z Izą oraz Grześkiem. Byłem w pełnej gotowości do biegu po nowy rekord życiowy.


Zadowoleni amatorzy z Psiego Pola – za moment się chłopaki wybiegają 🙂

Maratońska robota.
Moja taktyka na bieg była prosta jak budowa cepa (chociaż moje pokolenie ma duży problem z określeniem, czym jest cep ;)). Każdą piątkę chciałem pobiec po 17:30 (czyli kolejne dyszki po 35 minut) z wyjątkiem początkowej. Takie tempo daje wynik kilka sekund poniżej 2:28. Spodziewałem się, że tłum i adrenalina może ponieść nas bardzo mocno, więc schowałem się z tyłu grupy. Tymczasem pierwsze kilometry były wyjątkowo spokojne.. 3:43, 3:38… nie martwiło mnie to specjalnie, ale przyznam że obecność ok. 25 osób w grupie naprawdę mnie zaskoczyła.

Od początku towarzyszyło mi kiepskie samopoczucie. Nie biegło się ani lekko, ani swobodnie. Określiłby poziom zmęczenia jako znośmy, ale uciążliwy. Perspektywa następnych 38 km po 3:30 nie napawała mnie optymizmem. Tętno od razu wskoczyło na poziom 170, gdzie w poprzednich maratonach 169 było moim średnim z całego dystansu. Ostatecznie z tych rozważań nie wiele mogło wyniknąć, bo nic innego prócz 2:27 mnie nie interesowało. Pogodziłem się zatem z myślą, że będzie ciężko i w okolicy 5 kilometra wyszedłem na czoło grupy obok Grześka.

Na pierwszej piątce międzyczas – 18:18. Niby wolny bieg, a organizm jakiś niechętny do współpracy. Do tego wiatr ciągle „kręcił”. Podmuch w plecy, chwilę później w twarz. Zdarzały się też boczne zrywy, które wybijały z rytmu. Z pewnością nie były to warunki optymalne do biegania (o ile takie w ogóle istnieją). Za naszymi plecami podążała spora grupa biegaczy, sądzę że ponad 20 osób. Na 10 kilometrze złapaliśmy międzyczas 35:39 (5 km w 17:21). Czyli kilka sekund z początkowego wolniejszego tempa zostało odrobione. Biegło się ciężko, jednak pod kontrolą.

Szczęśliwa 13.
Z moich ostatnich 4 maratonów na 3 maiłem poważny problem z kolką w okolicach wątroby. Apogeum przypadło we wrześniu podczas wrocławskiego maratonu, gdzie zawody kończyłem marszobiegiem. Tamto przykre doświadczenie napiętnowało mnie do tego stopnia, że najmniejszy sygnał ciała o zbliżającej się kolce odbieram jako wielkie zagrożenie. Nie muszę więc dodawać, że nagłe ukłucie na 13 kilometrze zmroziło mi krew w żyłach. W głowie miałem czarny scenariusz. Zapowiedziałem sobie, że jeżeli kolka wyeliminuje mnie z rywalizacji, to zawieszam bloga i kończę z maratonami. Jako, że w temacie bólu podbrzusza stałem się prawdziwym ekspertem i w ciągu ostatnich 6 miesięcy  poznałem wszystkie teorie o tym zjawisku – zwiększyłem częstotliwość oddechów i nieco je spłyciłem (podobno jedną z przyczyn pojawienia się kolek jest lądowanie na prawej stopie w momencie maksymalnego wydechu). Nie mam pojęcia, czy był to efekt placebo, czy  mój uzależniony od biegania mózg wystraszył się zapowiedzi o odwieszeniu butów na kołek, ale sygnały z prawej strony podbrzusza nagle ucichły. Nawet nie zauważyłem jak minęliśmy 15 kilometr – 52:54 (5 km w 17:15).


Tak właśnie wyglądam, gdy kolka nie dokucza! 1,5 km po starcie.

Gdzie się wszyscy podziali?
Dalsze kilometry mijały bez historii. Zmęczenie narastało, ale udało mi się znaleźć odpowiedni rytm biegu, który pozwalał utrzymać samopoczucie lepsze, niż na początku wyścigu. Wreszcie, gdy dobiegliśmy do półmetka, zobaczyłem na zegarze czas – 1:14:10. Idealnie! Dokładnie taki scenariusz układałem w głowie od 2 tygodni. Poczułem się bardzo pewnie. Dobrze, że nastąpiło to w tym momencie, bo trasa prowadziła z dala od centrum i o dopingu ze strony kibiców nie było mowy. Jedyną osobą, która pokrzykiwała w kierunku naszej grupy, był trener Białorusinki, która biegła z tyłu. Nie mam pojęcia jakimi słowami zagrzewał ją do boju, zrozumiałem tylko fragment o 5 tys. dolarów. W sumie nie musiał nic więcej dodawać, sam zacząłem szybciej przebierać nogami ;). Minęliśmy kilka ostrych zakrętów i spory fragment z górki. Odwróciłem się z nadzieją w oczach, że ktoś z grupy odczyta mój sygnał i zmieni na prowadzeniu kogoś z naszej trójki, która nieustannie nadawała tempo. I to był drugi moment podczas biegu, w który zaskoczyła mnie liczebności grupy. Z ok. 20 osób, które biegły na 5 kilometrze, zostałem sam z Grześkiem, Izą oraz 3 paniami: Nasstasia Ivanowa, Viola Yator oraz Muluhabt Tsege.

Maraton czas zacząć.
25 kilometr minęliśmy w czasie 1:27:40. Dokładnie tyle ile daje tempo 3:30. Wszystko szło zgodnie z planem. Niestety nawrotka, która znajdowała się kilometr wcześniej uświadomiła nam, że z prawdziwą wichurą będziemy się dopiero zmagać. Momentami porywy wiatru były tak silne, że tempo spadało do 3:40, a tętno skakało jak szalone. Pomyślałem, że to jakiś dramat, jeżeli będziemy tak biec do 40. kilometra. Bieg zaczął wymykać się spod kontroli, uznałem, że to jedyny słuszny moment żeby zaatakować. Bieg po 3:35 kompletnie nic mi nie dawał. Przyśpieszyłem więc mimo czołowego wiatru (w zasadzie to po prostu biegłem intensywniej, trzymając równe tempo – 3:30). Resztki naszej grupy zaczęły się rozpadać. Stopniowo zacząłem wyprzedzać wóz transmisyjny, który śledził poczynania najlepszych kobiet. Scena jak w kreskówce – biegnę po 3:30 wychylony w przed, tak że przeczę prawom fizyki, aby skontrować czołowy wiatr i mijając auto widzę twarze wlepione w szybę sportowego audi, które bez słów wyrażają współczucie na mój widok. Całe szczęście nie mieli wolnych miejsc, bo w przeciwnym razie otworzyłbym drzwi i pojechał dalej z nimi.


Czujne dziewczyny – pilnują chłopaków ;D
fot. Sebastian Wojciechowski

30 km – 1:45:14 (5 km w 17:34). Udało się przedłużyć nadzieję o kolejny etap, ale poświęciłem na to bardzo dużo energii – zdecydowanie za dużo. Bezpośrednio za mną biegły już tylko Kenijka i Etiopka. Grzesiek z Izą kilkanaście sekund dalej. Wiatr cały czas uderzał po skosie od przodu. Nie pamiętam, żeby na którymś maratonie, wiało aż tak mocno. Nagle poczułem, że dług energetyczny zaciągnięty chwilę wcześniej musi być spłacony lada moment. Kiwnąłem ręką do dziewczyn, jak prawdziwy dżentelmen, żeby dały mi zmianę – nic. Po 30 kilometrach „wiezienia” się na plecach mogłyby się zrewanżować :). Wykonałem zatem manewr znany kibicom z wyścigów kolarskich, w którym 2 zawodników jeździ od prawej do lewej starając się przepuścić przeciwnika – nic. Panie zrobiły dwa zygzaki krok w krok za mną.

Jakimś cudem tempo dalej kręciło się w okolicy 3:30. Pogodziłem się z myślą, że jestem wiatrochronem. Zbliżając się do centrum, budynki zaczęły osłaniać nieco przed wiatrem. Na 35 kilometrze złapałem czas – 2:02:46 (5 km w 17:42) straciłem bardzo ważne 10 sekund, ale nadal byłem w grze. Miałem już potężną bombę, ale na moje szczęście obudził się we mnie instynkt łowcy. Niecałe 150 metrów przede mnę biegł Włoch, do którego zbliżałem się stopniowo od kilku kilometrów. Przestałem myśleć o kilometrach, zacząłem go gonić. Udało się, dzięki temu odwrócić uwagę mózgu od tego paskudnego uczucia wszechogarniającego zmęczenia. Gdy go mijałem, nawet nie próbował walczyć, gość był już na etapie: byle do mety i koniec z bieganiem.

Głowa pełna absurdów.
Maratończyk jest tak dobry jak jego najsłabsze ogniwo. Możesz mieć super luz oddechowy, idealną kadencję i wiele innych wspaniałości, ale zawsze znajdzie się element, który jest słabszy od pozostałych. Minąłem 38 kilometr i coraz mocniej czułem jak moje mięśnie zamieniają się w galaretę. Nie wiem jak to opisać, po prostu wiesz, że Twój krok nie ma już tego dynamitu. Wszystko zaczyna być płynne i w zwolnionym tempie, okropne uczucie! Z drugiej strony, mięknące nogi to słodycz w porównaniu z kolką. Doszedłem do takich wniosków między 38 i 41 kilometrem. Walczyłem, naprawdę walczyłem, ale nikogo za sobą nie widziałem. Przede mną też pusto. Na 40 kilometrze dostałem zastrzyk energii od kibiców z mojej rodzinnej Szklarskiej Poręby – TS Regle. Ruszyłem nieco mocniej, z górki na Moście Świętokrzyskim pokazało się tempo: 3:15 – wciąż była szansa!


42km i 153 metr trasy.
fot. Joanna Antoniak

Wbiegam na długą prostą na błoniach Stadionu Narodowego, jestem już cholernie zmęczony i wiem, że będę „na styku” z planem. Chcę przyspieszyć, ale nie wiem, gdzie dokładnie jest linia mety. Zawahałem się – może trzeba będzie jeszcze skręcić na końcu prostej i pokonać kolejne 300 metrów – byłem już w stanie, który absolutnie nie pozwalał na takie rzeczy. Zerwałem się do finiszu dopiero na 150 metrów przed kreską, będąc pewnym, że to już będzie upragniony koniec.

Jeszcze… 80.. 60.. 30 metrów do końca i widzę jak zegar wybija 2:28…

Mam mieszane uczucia 2:28:04 – jest PB, ale nie to było celem. Z drugiej strony cieszę się, że to już koniec. A przynajmniej tak myślałem, bo jak się wkrótce przekonacie, teren Stadionu Narodowego opuszczałem dopiero 3,5 godziny później.

… za linią mety – wsadzają mi coś na szyję, pokrzykują, pytają i pokazują dokumenty… 

 

18 komentarzy do “Stacja Warszawa- relacja z Orlen Warsaw Marathon!”

  1. Cep to taki hipsterski kombajn 😉
    Wy maratończycy to jednak twardzi jesteście, ja przy takim wietrze bym się chyba załamał. Miałem podczas dychy tylko namiastkę tych warunków na szczęście.
    Gratki!

  2. Cześć,

    Gratulacje za bieg i PB.
    Odczułem go jak Ty, tyle, ze dla mnie w sporo wolniejszym tempie. Gratulacje za odważną i bezkompromisową decyzję o trzymaniu tempa po 25km. Ja się motałem szukając grupy by to przetrwać. Mnie przeraziło, że wiało mocno nawet tam, gdzie spodziewałem się 'bryzy’ czyli 30-35km. Szkoda tych 4 sek, pewnie to przez zawahanie gdzie meta. Mnie oprzytomnił zegar na 40km i okrzyki, że jestem na granicy wyniku. Obroniłem.
    Brawo za upór i walkę – realizację planu!
    Pozdrawiam

    1. Te 4 sekundy z perspektywy wygodnego fotela wydają mi się do urwania w piętnastu miejscach na trasie ;). Wiatr zdecydowanie nie pomagał tego dnia. dlatego każdy kto ukończył ten maraton zasługuje na brawa.

      1. Dobrze, że jeszcze tak daleko, bo jak to mówią lepiej gonić króliczka niż go złapać. Poza tym znowu byś musiał przenosić bloga pod nowy adres 🙂

  3. TS Regle Szklarska Poręba serdecznie gratuluje! Fajnie było kibicować i cieszymy się, że nasz doping pomógł choć odrobinę. Pozdrawiamy!

  4. Ładnie się ustawiłeś, bo relacjonowali cie na transmisji długi czas, ucieszyła się oglądając, że znam tego gościa z telewizji z bloga 🙂 pięknie gratuluję!

Skomentuj Andrzej Witek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *