Przejdź do treści

Ja biegacz – hazardzista

Wystartowałem dzisiaj kontrolnie w City Trail Wrocław na 5 km. Kontrolnie nie oznacza, że traktowałem ten bieg ulgowo, wręcz przeciwnie, chciałem dać z siebie maksa. Po pierwsze, bo ostatnie zawody w jakich brałem udział miały miejsce pod koniec października i brakowało mi tego zastrzyku adrenaliny, kiedy to 10 wycieniowanych gości przepycha się łokciami w wąskim zakręcie, chamsko się wyprzedza i nie ma litości, gdy ktoś okaże słabość. Naturalnie, można się nie zgodzić z moim opisem, ale żaden bieg na ulicy nie rozgrywa się w tak agresywny sposób jak przełaj. Jasne, że przed i po starcie wszyscy traktują się niemal jak rodzina, zresztą nie raz podczas wspólnej rywalizacji ktoś komuś uratował skórę przed kontuzją, czy pomyleniem trasy – jednak to kto pierwszy pojawi się na leśnej polanie jest sprawą najwyższej rangi. Drugi czynnik, który zadecydował o moim stracie – to fakt, że w całym cyklu miałem do tej pory zaliczony 1 z 3 biegów, co oznacza, że muszę brać udział w pozostałych 3 by móc zameldować się w generalce.

W tym miejscu na scenę wchodzi mój honor, który podszeptywał mi do ucha abym wystartował, w końcu biegam z „2”, a przecież nie wypada wiceliderowi z poprzedniej edycji nie ukończyć bieżącej rywalizacji. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie opozycyjny głos rozsądku, który sugerował odpuszczenie.

We wtorek poczułem się lekko osłabiony, co w okresie intensywnego treningu i mało sprzyjającej bieganiu pogodzie, nie budziło mojego niepokoju. W środę rano zaplanowałem wykonanie mocnego akcentu, choć lekko pobolewało mnie gardło. Zignorowałem sygnał ostrzegawczy i zaaplikowałem sobie mocny trening. W czwartek byłem już całkiem zasmarkany, w piątek odpuściłem bieganie i poczułem się ciut lepiej. Wieczorem siedząc przy stole i zajadając się czosnkiem, który w magiczny sposób miał poprawić moją sytuację, musiałem podjąć ważną decyzję:

  1. Jadę na zawody i będę się ostro ścigał, bo zależy mi na zajęciu dobrego miejsca w końcowej klasyfikacji.
  2. Odpuszczam start i koncentruję się na pełnej regeneracji, tak żeby od poniedziałku trenować na 100%.

Zawsze powtarzam, że maratończycy to hazardziści. Pół roku przygotowań i masz jedną szansę na dobry wynik. Jak spieprzysz start sam, z własnej głupoty – pół biedy, ale oprócz tego jest cały worek czynników, które są od Ciebie niezależne. Fani pokera pewnie się ze mną nie zgodzą, ale mimo super analitycznego umysłu, zdolności psychologicznych i bystrego oka – w pokerze liczy się również szczęście. Dlatego poker to hazard, a hazard to maraton.

A ja, jestem maratończykiem. Zatem decyzja mogła być tylko jedna – postaram się złoić skórę kilku rywalom.

P1280653

Na kilka minut przed startem, gdy od emocji zaczęło robić się gorąco, David Bowie zakrzyknął do mojego ucha: Let’s dance! Pomyślałem: „Zatańczmy zatem moi drodzy!”… i pewny siebie ustawiłem się na linii startu. Stawka była wyjątkowo mocna, chyba tylko raz City we Wrocławiu miał mocniejszą obsadę. 

Pierwszy kilometr przebiegliśmy w 3:16, ok. 10 osób. Nagle zacząłem tracić dystans do czołówki, pomyślałem, że szarpnęli, niestety nie. Kolejne kilometry w moim wykonaniu to równia pochyła – 3:26, 3:34, dalej już nie sprawdzałem. Dostałem solidnego sportowego liścia w twarz za moją zuchwałość. Skończyłem bieg z czasem 17:30 i to tylko dlatego, że na 5 km Piotr zmobilizował mnie do końcowego wysiłku. Najlepszą rzeczą, jaką zrobiłem podczas biegu, był skok tygrysi wykonany z poślizgu, którego nie powstydziłby się absolwent łódzkiej szkoły kaskaderskiej. Miał być dancing, a wyszedł z tego chocholi taniec.

Chciałem zagrać va bank albo all in (jak kto woli) – zgarnąć dobre miejsce i nie pogarszać zdrowia. Liczyłem na wynik w przedziale: 16:00-16:30, a ostatecznie wyeliminowałem się z udziału o dobrą lokatę w generalce, z pewnością nie poprawiłem mojego stanu zdrowia i do tego dostałem zimny prysznic wynikiem, którego absolutnie się nie spodziewałem.

Pisząc przewrotnie, 17:30 to nie nabiegałem na zawodach od 3 lat. Ostatnie 5 z 6 biegów na 5 km kończyłem poniżej 16 minut, a tu taka niespodzianka. Sądzę, że 25 sekund było do odzyskania mając kolce, kolejne 25 gdybym nie charczał i spluwał co 3 oddechy, no i może 10 straciłem na kaskaderskich akrobacjach. I w całym tym zamieszaniu, najciekawsze jest to, że wygląda jak gdybym na trasie do maratońskiej formy był obecnie w czarnej dupie.

Szansa na wyrównanie rachunków pod koniec lutego, a tymczasem jest nad czym pracować.

P1280664

1 komentarz do “Ja biegacz – hazardzista”

  1. Oj tam oj tam Andrzeju nie z takiej czarnej du… sie wychodziło. Będzie dobrze – czasami spadek formy wróży mocne późniejsze odbicie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *