Podsumowanie sezonu – najwyższa pora
Spokojniejszy treningowo okres idealnie komponuje się z czasem podsumowań tego, co udało się osiągnąć i zrealizować z założeń poczynionych 12 miesięcy temu. Zazwyczaj lubię trzymać czytelnika w napięciu i niepewności, jednak tym razem nie ma co czarować. Miniony rok był dla mnie najlepszym sezonem biegowym w życiu i jeżeli kiedykolwiek powtórzę taki progres wynikowy, to czas – 140 minut w maratonie, stanie się kwestią… czasu (o ironio!) 🙂
10 km – najlepszy czas
Najbardziej zaniedbany przeze mnie dystans. W tym roku wystartowałem na 10 km 4 razy, z czego 3… w terenie. Zatem jedyny miarodajny wynik (w rozumieniu optymalnych warunków startowych), to 31:35 w biegu Wroactive. Wynik ten w stosunku do innych jest tak dobry, że aż podejrzany. Wbiegając na metę z tym czasem, poprawiłem PB o 1 minutę i 20 sekund. Takie rzeczy nie zdarzają się biegającym poniżej 35′ 10 km, a jednak! Odpowiednikiem tego czasu na innych dystansach jest: 2:26 w maratonie albo 1:10 w połówce.
Uwierzcie mi, przesunięcie się o 3 minuty w maratonie w kolejnym roku biorę w ciemno. Jeżeli powtórzę jeszcze kiedyś bieg tempem 3:10/km na dychę, to będę bardzo zadowolony. W tej chwili jest to mój najlepszy rezultat w całym biegowym CV.
Marzec 2016 – za moimi plecami Adam Draczyński 🙂
HM – największa stabilizacja
Połówka maratonu, to zdecydowanie najbardziej stabilny dystans w moim wykonaniu. W 2016 roku zaliczyłem 5 półmaratonów, w tym 2 razy poprawiając rekord życiowy. Najpierw w Sobótce na 1:11:41, a później na Nocnym we Wrocławiu – 1:11:37. Średnia z 4 starów, które biegałem na wynik to – 1:12:30.
Maraton – największa duma
Najbardziej dumny jestem jednak z maratonu. Wynik na 10 km jest wartościowy, ale to maraton w 2016 roku dał mi najwięcej radości. Nabiegałem 2:29, co jako etap w drodze do 140 minut dało mi spory zastrzyk wiary, że misja biegania po 3:20 na km przez 42,2 km jest wykonalna.
Maraton – największa lekcja pokory
Napisałem, że maraton dał mi najwięcej dumy. Wypada zatem napisać, że to maraton dał mi też największą lekcję pokory w biegowym życiu. Gdy tylko pozwoliłem sobie na myśli, że jestem już całkiem dobry w te klocki (dobry w kontekście hobbistycznego biegania), wrocławski maraton odesłał mnie do szeregu, dodając przy okazji, żebym wytarł mleko spod nosa, bo trochę się zagalopowałem ze sportową zuchwałością.
Chyba próbuję w ten sposób ukryć pod sarkazmem – porażkę, którą trawiłem bardzo długo. Czas 2:53 będąc w życiowej formie, to parodia w kontekście tego jak mocny się czułem i czego oczekiwałem przed biegiem. Maraton bardzo szybko przypomina o szacunku.
Smak zwycięstwa – największa radość
Do 2016 roku moim największym biegowym sukcesem było 3 miejsce w półmaratonie jeleniogórskim. W bieżącym roku działo się tyle, że tego wyniku nie zamieściłbym w pierwszej piątce rankingu. Mało tego, w minionym roku wygrana właśnie w tym półmaratonie nie zmieści się na pudle mojego osobistego zestawienia, choć taki wynik uważam za spore osiągnięcie.
Bez dwóch zdań, największy sukces, to wygrana w półmaratonie szczecińskim. W skali blisko 2 tys. biegaczy, zwycięstwo, to przeżycie nie do opisania. Bardzo mnie ten wynik podbudował, przez tydzień chodziłem kilka centymetrów ponad chodnikami, a później wystartowałem we wrocławskim maratonie :).
——
31:35 na 10 km – super
2:29 w maratonie – ekstra
wygrana na HM w Szczecinie i maratonie w Koszalinie – bomba
Na koniec pozostawiłem sobie, to co uważam za największy sukces minionego roku w moim bieganiu (chyba wyjdę na samochwałę, ale trudno ;)).
Blog – największa wartość
To, co najbardziej rozwinęło się w moim bieganiu, to blog. Dokładnie 8 grudnia 2015 roku, po wymęczonych czterech akapitach i 30 minutach wahań, czy to w ogóle ma sens, nacisnąłem enter. Wartość każdego startu w zawodach wyraża czas lub miejsce na mecie. Wartość tego, ile zyskałem opisując swoje biegowe przygody jest nieoceniona. Zyskałem jako biegacz, i jako człowiek. Blog stał się dla mnie psychoterapią, pozwolił poznać mi mnóstwo fantastycznych ludzi, rozwinąć się osobiście, pozbyć się kompleksów, usystematyzować myśli i poddać refleksji tematy wcześniej bezdyskusyjne.
Ostanie 365 dni pozwoliło wykonać wielki krok w przód, w drodze do 140 minut, ale spoglądając na to, jak ta droga wygląda, nabrałem przekonania, że najważniejszy nie będzie moment dotarcia do celu, najważniejszy był moment podjęcia decyzji o postawieniu pierwszego kroku na tym szlaku.
Gratuluje osiągnięć w tym roku i jestem ciekawy progresu w przyszłym.
No piękna historia, co tu więcej gadać i rzeczywiście ten wynik na dyszkę rządzi 😉 Ciekawie się ten 2017 zapowiada, oby tylko zdrowie dopisało.
Nie możesz tak pisać: „Jeżeli powtórzę jeszcze kiedyś bieg tempem 3:10/km na dychę, to będę bardzo zadowolony. ” 31:xx powinieneś biegać na dobrej trasie z zamkniętymi oczami, jeśli te 140′ mają pęknąć.
Nie zgadzam się z takimi szklanymi sufitami 🙂
Dzięki za słowo pokrzepienia. Masz rację, że 140 minut wymaga biegania dychy na tym poziomie bez większych problemów. Z drugiej strony, przez takie przeliczanie moja wiara w powodzenie misji przypomina sinusoidę. Czasem spoglądam na sprawę w taki sposób, że zostało tylko 9 minut do celu, a czasem że tempo na km musi przesunąć się jeszcze o 12 sekund. Prawdziwy rollercoaster pewności siebie ;).