2:53:40 -33 miejsce w 34. PKO Wrocław Maraton – mój główny start tej jesieni
Siedzę dokładnie od 33 minut przed monitorem i nie wiem, co mam napisać, tzn. wiem, ale mam jednocześnie w głowie tyle koncepcji i wątków do poruszenia, że trudno się na cokolwiek zdecydować. Myślałem nad rozpoczęciem od słów:
„Każda passa kiedyś się kończy…” – bo to pierwszy maraton w którym nie ustanowiłem nowego PB.
„Lekcja pokory” – bo zawsze jasno mówię, o co walczę.
„Fortuna kołem się toczy” – bo okazuje się, że można pobiec w przeciągu 5 miesięcy maraton w 2:29 i 2:53.
„90 zł w plecy” – bo tyle kosztował pakiet startowy na bieg, którego nie chciałbym nigdy powtórzyć.
„Zaryłem pyskiem o dno…” – bo takiego kaca sportowego, jeszcze nigdy nie miałem.
Stwierdzam jednak, że wszystko, co chcę przekazać sprowadza się do jednego słowa – ZJEBAŁEM!
Od razu przepraszam, jeżeli ktoś poczuł się urażony moją wulgarnością, ale taka jest prawda. Nie ma się co bawić w kurtuazję, chować za sloganami: „co nas nie zabije, to nas wzmocni”, czy poklepywać się po plecach, że każda porażka nas buduje.
Mnie budują dobre wyniki i rekordy. Po to wstaję rano i biegnę 20 kilometrów po ciemku, żeby w dniu zawodów być możliwie, jak najlepszą wersją siebie. A 11. września na trasie wrocławskiego maratonu, byłem jedynie cieniem.
Ekipa gotowa do startu
W oczekiwaniu na start.
Wrocław Maraton był najważniejszym biegiem tej jesieni. Nie kryłem tego. Szlifowałem formę właśnie do tych zawodów. Przez ostatnie 3 miesiące trenowałem najmądrzej i najskuteczniej w całej mojej biegowej przygodzie. Bez dwóch zdań byłem (nadal jestem) w bardzo wysokiej formie. 2 tygodnie temu wygrałem półmaraton w Szczecinie bez większych problemów. Nie chciałem deklarować konkretnego czasu, który będę atakował w stolicy dolnego śląska, bo wiedziałem, że zadecyduje o tym pogoda. Poza tym, pamiętam doskonale, co przeżywałem na wiosnę, gdy jasno zapowiedziałem, że złamię 2:30 w maratonie. Dźwiganie presji związanej z wynikiem nie pomaga. Tak czy inaczej, przez głowę nie przeszedł mi czas gorszy, niż 2:40. Takim tempem mogę biec maraton w każdej chwili i nie chodzi mi tu o przechwałki. Po prostu, jestem realistą i wiem, że inwestując w bieganie tyle czasu i energii, jestem w stanie utrzymać tempo 3:50/km w maratonie w 19 na 20 prób – bez względu na warunki.
Dzień startu.
Wszystko układało się idealnie. Ostatnie dni przed maratonem porządnie wypocząłem. Zrezygnowałem z diety białkowo-węglowodanowej, która męczyła mnie bardzo i uszczuplała moją pewność siebie. Byłem pełen energii i determinacji.
Zaangażowałem Asię, aby podała mi na trasie żele energetyczne i picie w kluczowych momentach. Przejrzałem listę startową i prześledziłem potencjalnych rywali. Taktycznie byłem przygotowany na niemal każdy scenariusz… no właśnie – NIEMAL każdy.
Miłe złego początki.
Ruszyliśmy. Po 500 metrach sytuacja zaczęła się klarować. Do przodu uciekła koalicja Kenijsko-Ukraińska i dwóch przedstawicieli naszego kraju: Paweł Ochal i Przemek Dąbrowski. Łącznie 12 mężczyzn i jedna kobieta (późniejsza tryumfatorka i rekordzistka trasy). Ja zająłem swoje miejsce w 7 osobowej grupie pościgowej, w której biegli między innymi: Radek Kasprzak (debiut), Tomek Sobczyk (PB 2:27), Grzegorz Gronostaj (PB 2:28), Szymon Knobloch (PB 2:33), Maciej Lubieniecki (PB 2:38) oraz Czech Jan Fousek (PB 2:40).
Początek mieliśmy bardzo spokojny. Każdy świetnie zdawał sobie sprawę, że pogoda, w końcówce biegu, wyciśnie z nas mnóstwo energii i należy z rezerwą podchodzić do rywalizacji. Trzymaliśmy tempo 3:40/km – mięśniowo – totalny luz, oddechowo – zero problemów. Mógłbym prowadzić wykład, biegnąc tym tempem. Jedyna rzecz, która mnie niepokoiła, to minimalne kłucie w prawej części podbrzusza. Nic specjalnego, ot takie lekkie ukłucie co kilkadziesiąt sekund w okolicy wątroby. Na tym etapie nie było się czym przejmować.
Most Piaskowy – początkowe przetasowania
Pewność siebie.
Pierwszą piątkę pokonaliśmy w 18:24 (tempo na 2:42). Na czoło grupy wyszedł Tomek. Zaczął nieco szarpać tempem. Oddalał się na 5-8 metrów i za chwilę zwalniał. Reszta starała się biec spokojnie, unikając gwałtownych zrywów. Cały czas mieliśmy zwarty szyk. Rozejrzałem się po konkurentach i stwierdziłem, że najgroźniejszym z nich będzie Grzesiek, wyglądał bardzo pewnie. Temperatura choć wysoka, nie stanowiła jeszcze problemu. Do 10 kilometra dobiegliśmy w czasie 37:00 (tempo na 2:43). W dalszym ciągu biegliśmy bardzo spokojnie. Wysunąłem się na czoło grupy. Miałem taką lekkość, że musiałem się powstrzymywać przed mocniejszym biegiem. Byłem pewny, że z naszej grupy jestem najmocniejszy. Czułem zagrożenie, jedynie ze strony Grześka.
Biblioteka Uniwersytecka
Sygnał ostrzegawczy.
Przed 15 kilometrem (specjalnie tego nie kontrolując) puściłem mocniej nogę. Kilometr wyszedł w 3:32, grupa od razu się rozciągnęła. Po 15 kilometrach mieliśmy czas 55:25 (tempo na 2:42). Wtedy poczułem mocniejsze ukłucie w okolicy wątroby. Lekko się powyginałem i nacisnąłem dłonią problematyczny obszar – pomogło.
Na prowadzenie wyszedł Radek. Biegł dosyć nerwowo, oddalając się od grupy o 10-15 metrów. Miał to szczęście, że w debiucie wspierał go trener, jadący za nami rowerem i pokrzykujący: „Radek zwolnij! Jeszcze daleko!”. Wówczas Radek zwalniał, by po kilku metrach zacząć się ponownie oddalać od grupy.
Od początku noga debiutanta rwała do przodu!
Reszta chłopaków nie specjalnie się tym przejmowała i dalej biegła swoje, ale sytuacja była iście komiczna. Mnie tym czasem, coraz mocniej zaczęła pobolewać prawa strona podbrzusza. Zrozumiałem, że problem zaczyna się pogłębiać i jeśli czegoś zaraz nie wymyślę, to po 30 kilometrze może być nieprzyjemnie.
Dygresja.
Ostatnie dwa maratony, to też walka z kolką – tylko z drugiej strony. Pamiętam, jak w Łodzi przebiegłem prawie cały 33 kilometr zgięty w pół w tempie 3:30. Nie chciałem przeżywać tego ponownie. Zresztą zawsze podkreślam, że szczęście maratończyka polega na tym, że „czas leczy rany” i gdybym nie to, że uczucie cierpienia zaciera się w naszej głowie, to drugi raz na linii startu królewskiego dystansu byśmy nie stanęli.
Krok synchroniczny z „czeskim” akcentem – Adam Klein (bieganie.pl) byłby dumny 😉
Złudna kontrola.
Biegłem cały czas na 2/3 miejscu w naszej grupce, wymieniając się z Grześkiem pozycjami. Niepokorny Radek prowadził tempo naszej grupy. Nawet nie próbowałem kryć się, że mam problem z kolką. Chciałem żeby narastający ból przeszedł jak najszybciej. Zginałem się, naciskałem na podbrzusze – pomagało na moment, po czym ból powracał, jeszcze silniejszy. Zrozumiałem, że bieg zaczyna mi się wymykać spod kontroli. Dobiegliśmy do półmetka w 1:17:50. Mimo narastającego dyskomfortu pomyślałem: „Jest dobrze, na luzaku nabiegam z tego 2:40”, a przy tej temperaturze dawało to wysokie miejsce w końcowej klasyfikacji.
Czas selekcji.
Zerknąłem zobaczyć, jak trzyma się reszta chłopaków i mocno się zdziwiłem. Nikogo za nami nie było. Nie mam pojęcia, w którym momencie zgubiliśmy konkurentów. Nie było jakiegoś szalonego szarpnięcia, nikt nagle nie zaatakował. Po prostu, dawaliśmy sobie zmiany na prowadzeniu: Ja, Radek i Grzesiek. Tymczasem ból był już na tyle silny, że schowałem się za chłopakami i próbowałem wszystkiego, co tylko można, żeby się go pozbyć: wstrzymywałem oddech, mocno wydychałem powietrze, uciskałem, piłem, zginałem się w pół – i nic! Było coraz gorzej, a minęliśmy dopiero 23 kilometr.
Słowami Grześka: „Co Ty za jogę uprawiałeś?!” – bez komentarza.
Zerknąłem na Asię, która dołączyła na 3 kilometrze i supportowała mnie na rowerze, po czym powiedziałem: „Długo tak nie pociągnę, zaraz mi rozerwie wątrobę” – (tak mi się wydaje, że to była wątroba).
Pomyślałem, żeby dobiec jak najdalej z chłopakami, że za chwilę musi puścić… 24, 25 kilometr. Miałem na twarzy grymas bólu i byłem cały spięty. Grzesiek z Radkiem zaczęli się oddalać. Wiedziałem, że z nimi już nie powalczę. Zwolniłem do 3:50 – dalej straszny ból. Czegoś takiego jeszcze na biegu nie czułem. Nie byłem wycieńczony z wysiłku. Ogólnie czułem się całkiem dobrze, jedynie impulsywny ból podbrzusza odbierał mi ochotę na dalszą walkę.
Nie wiem nawet jak to opisać… Potrafię się na zawodach zajechać na amen. Wiem jak wygląda mgła przed oczami w upalny dzień, i jak zaczyna przygasać światło w samo południe. Nic takiego nie miało miejsca. Czułem po prostu ból podbrzusza, jakby ktoś wykręcał moje narządy, niczym mokrą szmatę.
To koniec.
Musiałem się zatrzymać. Popatrzyłem na Asię i z grymasem na twarzy powiedziałem: „To koniec!”. Przebiegłem w życiu ponad 100 biegów – zatrzymałem się pierwszy raz. Widziałem, że Asia ma łzy w oczach, widząc jak bardzo mnie boli i wiedząc, jak wiele kosztowało mnie przygotowanie do tego wyścigu. Ja natomiast, czułem wściekłość i rozżalenie. Ludzie na krzyżówce z głośnego dopingu momentalnie zamilkli. Ból powoli ustępował. Podniosłem się, rozejrzałem – nikogo za mną nie było, zupełna pustka. Wziąłem łyk wody i powiedziałem Asi, że skończę ten pieprzony maraton, nawet idąc na czworaka. Ruszyłem dalej, a ludzie zaczęli bić brawo, jak gdybym wygrywał te zawody.
Najczarniejszy ze scenariuszy maratończyka.
Galloweym do mety.
Przebiegłem 500 metrów – ból wracał. Nie miałem już siły z nim walczyć. Człapałem tempem 4:20, wolniej, niż na rozbieganiach, a i tak po każdym kilometrze musiałem przemaszerować przynajmniej 50 metrów. Pokonałem tak 3 kilometry i w końcu dogonił mnie Czech z naszej byłej grupki. Krzyknął do mnie w swoim języku, żebym biegł z nim, ale jego tempo 4:00/km, w tym momencie było dla mnie nieosiągalne.
Na 30 kilometrze zatrzymałem się i przeliczyłem tempo. Nadal biegłem, a w zasadzie stałem na czas poniżej 3 godzin. Zostało mi 67 minut na 12 kilometrów. Zabawne było to, że po prawie 7 kilometrach naprzemiennego marszu i biegu spadłem jedynie z 16 na 23 pozycję. Mało tego, moje żenujące tempo marszobiegu wystarczyło do tego, aby między 30 a 35 kilometrem nikt mnie nie wyprzedził. Ja cierpiałem z bólu, a prawie całą resztę wykończyła pogoda. Kto wie, może gdybym biegł do końca na granicy swoich możliwości, to skończyłbym jak kilku Ukraińców, których spotkałem siedzących w cieniu na przystanku i czekających na wóz techniczny, który zabierze ich z tego piekła.
Bezradność.
Miałem sporo czasu na rozmyślenia. Przynajmniej w chwilach, kiedy ból ustępował miejsca uczuciu zażenowania i frustracji. Robiło mi się naprawdę wstyd, gdy co kilkaset metrów spotykałem znajomych, którzy przyszli kibicować mi tego dnia. Jednocześnie czułem, że ukończenie tego maratonu, to jedyny słuszny wybór. Nie chciałem chować głowy w piasek, chciałem dotrzeć do mety.
34,35,36… kolejno odliczałem kilometry do mety.
Jeszcze na 500 metrów do mety musiałem się przejść. Całe szczęście ostatnia prosta była za zakrętem, oszczędziłem więc sobie końcowe upokorzenie. Końcowe 300 metrów przebiegłem z kwaśną miną.
Ironia.
2:53:40 – 4 lata od debiutu w tym miejscu, historia zatoczyła koło – znowu mogę się cieszyć ze złamanych 3 godzin.
Obojętność.
Znalazłem Asię i miałem ochotę się roześmiać. Powiedziałem jej: „A nie mówiłem, że coś się wydarzy, na maratonie zawsze dzieje się coś, czego nie da się przewidzieć”. Oczywiście wyściskała mnie i powiedziała, że się o mnie strasznie martwiła, i że i tak jestem najwspanialszy (Jak tu nie kochać?).
Na mecie, posiedziałem na trawie 30 minut. Poczułem się zdecydowanie lepiej. Zmęczenie oczywiście było, w końcu przebiegłem 42 kilometry, jednak maraton na 100% – kosztuje mnie znacznie więcej. Pogratulowałem konkurentom: Grzegorz Open 9 miejsce, 3 Polak – brawo! Natomiast Radek w debiucie Open 14 i 4 Polak. Czasy raczej kiepskie, ale pogoda na więcej nie pozwalała.
Rowerem do domu.
A ja? Nie chciało mi się czekać na autobus. Powiedziałem Asi, że wracamy do domu na rowerach (Asia się niezmiernie ucieszyła, w końcu tego dnia przejechała jedynie 50 km :)). Po powrocie wskoczyłem na wagę. Byłem ciekaw, ile straciłem wody. Przed biegiem ważyłem ok. 63 kg, po biegu wypiłem blisko 1,5 litry płynów + 1,5 litra na trasie – waga pokazała 59,9 kg. Podsumowując, łącznie straciłem ok. 6 kilogramów, aż boję się pomyśleć, co na trasie przechodziły osoby, które biegły 4 godziny i to na wysokiej, jak na swoje możliwości, intensywności.
Co dalej?
Do końca sezonu zostały 2 miesiące. Jestem w wysokiej formie. Dziś, dzień po biegu, czuję się najwyżej, jak po mocniejszym półmaratonie. Stać mnie jeszcze w tym roku na dobry rezultat i szkoda byłoby nie skorzystać z dyspozycji, którą zbudowałem. Niestety, ze względów osobistych nie mogę wystartować w Warszawie i Poznaniu (najbardziej oczywiste wybory), ale mam w zanadrzu niespodziankę, mam tu na myśli maraton. Gdzie? Zdradzę za jakiś czas, gdy zdiagnozuję swój problem z kolką i przejdę swoiste katharsis po tej sportowej porażce.
P.S.
1) Jeszcze raz, wielkie dzięki za doping na trasie. Na prawdę, trudno zliczyć, ile razy słyszałem swoje imię, ile osób podbiegało i mówiło, że dam radę. Jestem mile zaskoczony, jak wiele kibiców kojarzy mnie oraz „Maraton w 140 minut”. Wielkie dzięki, to był najlepszy środek przeciwbólowy, jaki mogłem od Was dostać. Dzięki niemu dotarłem do tej przeklętej mety :#.
2) Autorem wszystkich zdjęć na blogu i najlepszym supportem jaki istnieje jest moja najdroższa narzeczona Joanna Antoniak, która wiernie wspiera mnie niezależnie od wyniku. <3
Akredytacja medialna – 140minut.pl
No, bardzo szybko się pozbierałeś – bo relacja jakbyś nad nią cały dzień pracował.
Myślę, że sporo osób sprawdzało już dziś wiele razy, jak ja, czy już można poczytać co takiego Cię dopadło na trasie. Nie dziwię się, że tylu Cię rozpoznaje na trasie. Gratulacje za walkę i kolejną wygraną z sobą. Relacja jak zwykle rozwala każdy serial – sorry za porównanie :-). Osobiście dopóki nie zobaczyłem międzyczasów obstawiałem klasyczną ścianę z powodu temperatury. Z tą kolką warto coś skonsultować u wyczynowców lub ich trenerów – może ktoś nawet na forum coś by podpowiedział, bo nie mamy chyba zamiaru czytać kolejnego odcinka tej opery ;-). Rozwój sportowy fantastyczny a tu w temacie kolki stagnacja. To chyba teraz najpilniejsza zaległość do rozpracowania.
Wielkie dzięki za motywację jakiej dostarczasz każdej kategorii zapalonych biegaczy.
Dzięki, to jeden z najlepszych komentarzy jakie dostałem.
Powiem szczerze że też nie mam ochoty ciągnąć dalej tematu kolki. Rozwiązanie tego problemu jest priorytetem.
Andrzej, nie marudź, ja mam koniec sezonu… W sumie zaplanowany, ale nie przez kontuzję… Wrócimy z mocą +2 albo nawet +3 🙂 Tak i tak wymiatasz 🙂
Dzięki Michał. Kontuzja to chyba najgorsza rzecz w życiu sportowca. Są chęci, jest cel, a ogranicza Cię coś na co często nie mamy bezpośredniego wpływu.
Treneiro, aż się chce zacytować klasykę:
“You, me, or nobody is gonna hit as hard as life, but it ain’t about how hard you hit, it’s about how hard you can get hit and keep moving forward, how much you can take and keep moving forward. That’s how winning is done”.
Twoja postawa i fantastyczne wyniki mogą być tylko inspiracją do ciągłej pracy dla mnie i dla innych.
Dosyć mocne, ale dzięki. Miło mi, że mogę być dla kogoś inspiracją 🙂
Skoro o operze mowa to muszę się wypowiedzieć 🙂 Przede wszystkim szacun za ukończenie tego piekła. W pamiętnym 2011 roku kiedy końcówka maratonu wiodła podobną trasą ja też cholernie cierpiałem od Tesco na Długiej. Miałem łzy w oczach, ale zawziąłem się i jakoś dotarłem do mety.
Jeśli chodzi o kolkę to też walczyłem z nią, kilka razy ledwo dobiegłem, a raz w Trzebnicy zszedłem z trasy… U mnie były to złogi na przewodach żółciowych. Teoria jest taka, że jak jesz tłuste rzeczy to wątroba produkuje dużo żółci, nadmiar gromadzony jako zapas w woreczku. Póki na bieżąco woreczek jest opróżniany nie ma problemu. Ale jeśli nagle zmienisz coś w diecie żółć się zagęszcza i blokuje przewody. Po jakimś czasie wszystko wróci do normy, przewody się oczyszczą i będzie git. Chyba, że w międzyczasie mocno wzrośnie nacisk na woreczek. Niestety jest on mocno uciskany przez przeponę, która podczas wydechu zwiększa mocno w nim ciśnienie. Jeśli w tym czasie przewody nie umożliwiają wyrównania tego ciśnienia pojawia się mocny ból woreczka, prawie zawsze mylonego z wątrobą. Nie pamiętam dokładnie, ale mi lekarz zalecił picie oliwy z sokiem z cytryny, proporcji nie pamiętam, ale myślę, że do wygooglania. Mnie pomogło, więc może warto sprawdzić ten trop.
Dzięki, cenna wskazówka, będę szukał informacji na ten temat. W sumie intuicyjnie też kierowałem myśli w tę stronę i między innymi dlatego zrezygnowałem z diety białkowo-węglowodanowej, bo uznałem, że może ona stanowić przyczynę problemu. Tym razem jadłem produkty, które regularnie goszczą w moim jadłospisie i skończyło się, jak się skończyło.
Myślę, że bez konsultacji lekarskiej i porady trenerskiej się nie obejdzie.
Pamiętam jak kiedyś Bartek Olszewski napisał: „Na maratonie nie możesz być niczego pewnym, niczego poza tym, że coś się na pewno wydarzy” 🙂
Mam nadzieję, że szybko poradzisz sobie z kolką i pobiegniesz jeszcze dobry wynik.
Powodzenia! 🙂
Słowa Bartka zamykają temat. Nic dodać, nic ująć.
Ewentualnie, że właśnie dlatego maratony są fajne.
Diagnozuj tą kolkę i do przodu. Szacun, że chciało ci się dokończyć ten bieg z ta kolka i w takich warunkach. Motywacji i hartu ducha ci nie brakuje.
Andrzej, wycierpiałeś się niesamowicie. Ale pewnie niedługo o tym zapomnisz, zresztą sam o tym pisałeś. Ja trochę na chłodno podchodzę do takiego biegania w takich warunkach. Przeczytałem dzisiaj Twoje wpisy: ten przed maratonem i ten po. Po rozruchu pisałeś dlaczego wybrałeś Wrocław. Ok, rozumiem. Ale nie zapominaj ile czasu, energii i części swojego życia włożyłeś w trening. Nigdy nie wiesz, czy będziesz mógł znowu to powtórzyć. Dlatego ode mnie kilka słów życzliwej krytyki: ten start to był duży błąd. Przede wszystkim dlatego, że to był start docelowy. Wiem, że trudno było by zupełnie odpuścić. Musiałbyś przemyśleć trening i termin kolejnego startu, utrzymanie formy zawsze jest pod znakiem zapytania. Jednak mimo to na Twoim miejscu nie startowałbym 🙂
Powodzenia na poprawkowym 😉
Janusz, dzięki za szczere słowa. Taki komentarz jest wile wart. Sam dokopałeś się do motywów mojego startu we Wrocławiu, więc rozumiesz.
Czy ukończenie tego maratonu miało sens z ekonomicznego punktu widzenia (w sensie: nakład sił na dobiegnięcie w stosunku do miejsca i czasu nic nie dającego)? Nie wiem. Być może za 3 dni, jak już przetrawię ten start, dojdę do wniosku, że to była głupota. Wiele razy w swoim życiu zmieniałem zdanie w pewnych kwestiach, nie dlatego że jestem niekonsekwentny, a dlatego, że punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia.
2 dni temu mój punkt widzenia był taki, że skończę ten maraton, bo niezależnie od wyników jesienią, to i tak będzie najlepszy rok w moim życiu i mogę sobie na to pozwolić. Dzisiaj ten punkt widzenia jest taki sam. Jak będzie jutro? Zobaczymy 🙂
Dzięki za tekst. Podoba mi się Twoja walka do końca. Ja w Łodzi w tym roku zszedłem ze względu na upał i brak możliwości uzyskania satysfakcjonującego wyniku. Nie żałowałem i nie żałuję tej decyzji, ale mimo wszystko w głowie pojawia się ta myśl, że zszedłem i wiem, że na maratonie też będzie towarzyszyć. A co do bólu to ja bym szukał jednak przyczyny w temperaturze (nie w diecie). Ona bezpośrednio ma wpływ na to jak pracuje nasz organizm, w tym wszystkie narządy wewnętrzne.
Jesteś szczery do bólu i bez pozy… Grzechu i Ty jesteście dla mnie wzorami ☺
No, ale mam nadzieję, że z tych zawodów nie będziesz brał ze mnie przykładu 😉
Szacunek za bieg w tej temperaturze.
W kontekście niespełnionych oczekiwań – polecam – jeden z moich ulubionych tekstów na bieganie.pl
http://bieganie.pl/?show=1&cat=137&id=38
Ja po którymś maratonie w temperaturze powyżej 28 przestałem takie biegać – szkoda pracy i organizmu.
Trzymam kciuki!
Tak, ten tekst był jednym z pierwszych, które przeczytałem na bieganie.pl. Bardzo inspirujący.
Odnośnie pogody – jeżeli ścigamy się na miejsca, tak jak miałem w planie, to warunki schodzą na drugi plan. Liczy się wygrana z konkurentami na Twoim poziomie.
Natomiast, jeżeli ktoś chce uzyskać jak najlepszy czas na mecie i jest mu zupełnie obojętne miejsce w końcowej klasyfikacji, to start w takich warunkach faktycznie nie jest dobrym pomysłem.
Maraton po dwóch tygodniach od półmaratonu to tez nie był dobry pomysł. Znam to ze swojego przypadku.
Zgodzę się, że 2 tygodnie odstępu między półmaratonem a maratonem, to ryzykowne zagranie. Natomiast przerabiałem już wersję 5 i 4 tygodniową. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku sporym utrudnieniem jest fakt, że start w półmaratonie „wyłącza” nas na ok. tydzień z regularnego treningu. Musisz zmniejszyć obciążenia przed startem i dać sobie czas na regenerację po zawodach, a jak wiadomo okres między 1,5 a 1 miesiącem przed maratonem jest kluczowy w podbiciu formy.
Zmierzam do tego, że ciągle się uczę i lubię testować na sobie różne teorie. Świadomie, po dogłębnej analizie, zdecydowałem się na odstęp 2 tygodni. Trudno jest powiedzieć, czy to posunięcie było dobre, czy nie, bo dowiedzielibyśmy się tego po 35 kilometrze biegu na pełnych obrotach. A niestety już po 25 byłem poza grą.
I w kontekście przerwy między startami muszę dopisać jeszcze, że mam do przetestowania dwa warianty. Pierwszy ze startem w półmaratonie na 3 tygodnie przed M oraz drugi, w którym zupełnie rezygnuję ze startu kontrolnego.
Przemyśleniami na ten temat na pewno się podzielę. 🙂
Uważam, że opcja bez startu w półmaratonie jest ok. 3 tygodnie to za mało, o ile biegniesz tę połówkę na maxa.
Przetestuje i się okaże.
3 tygodnie też powinny być ok. Sporo osób tak startuje. Chociaż pytanie, czy sporo osób się nie myli? 🙂
W temacie kolki:
Intensywny trening do maratonu jest ogromnym obciążeniem dla całego organizmu w tym min dla wątroby. Szykując szczyt formy na docelowy start zwiększamy obciążenia (ilość przebieganych kilometrów oraz intensywności). Forma rośnie i wątroba niestety też tzn parametry wątroby ulegają stopniowemu pogorszeniu a zatem rośnie ryzyko złapania kolki. Nie wystarczy tydzień luzowania, Wątroba regeneruje się dłużej. Żeby się o tym przekonać wykonaj próby wątrobowe na kilka dni przed startem; jestem przekonany że wyniki będą złe.
Co proponuję:
– zacznij wcześniej luzować przed startem docelowym,
– nie przesadzaj z ilością kilometrów w ostatnim miesiącu przed startem,
– zacznij zażywać leki (suplementy) osłaniające wątrobę – np esseliv duo, liv-52, esseliv forte.
U mnie się to sprawdza. Życzę powodzenia.
Dzięki, cenny głos w moim problemie. Wezmę Twoje słowa pod uwagę przy kolejnym okresie przedstartowym.
Małe sprostowanie. Jeżeli zdecydujesz się na wspomaganie farmakologiczne to zamiast wymienionych leków korzystniejsze chyba będzie zastosowanie preparatu Vita-Min Multiple Sport firmy Olimp, który oprócz witamin i minerałów w składzie posiada także karczoch i ekstrat z pestek dyni, korzystnie wpływające na czynność wątroby. Pozdrawiam. Jacek
Jesteś już mądrzejszy w kwestii kolki? Udało się zdiagnozować przyczyny problemu?
Mi też znowu (jak późną wiosną) zaczęła dokuczać kolka i trochę bardziej zacząłem dbać o wątrobę (herbatki ziołowe itp.) Udało mi się też znaleźć sposób znacznie całkowice doraźny – No Spę, Jest to leczenie typowo objawowe. Brałem przez kilka dni i przed biegiem pewnie z potrójną dawkę. Chyba pomogło.
Wiesz już gdzie startujesz?
Szukałem recenzji butów, a po 3 latach odkryłem, że zaistniałem na Twoim blogu 😀 Nie wiem, jak wyjaśniłeś sprawę kolki, ale to są sprawy w dużej mierze niezależne od nas, więc trudno powiedzieć, że zjebałeś. Za mało też wybrzmiała kwestia temperatury. Mimo wszystko był to najgorętszy maraton w historii Polski. Na mnie 25 stopni nie robi wrażenia, ale 33 to inna bajka. Zacząłem po 3:40, też kończyłem po 4:20, a mimo to awansowałem z miejsca 23 na półmetku na 16 na mecie. Większość ludzi zabił upał.
Hej,
Ależ staroć odkopałeś po latach 🙂
Od tamtego czasu wpadło kilka maratonów, ale jak myślę o maratońskim piekle i tak mam przed oczami tamten start. 🙂