Dzisiaj wyjątkowo zacznę od napisania tego, o co w zawodach właściwie chodzi – udało wygrać się półmaraton w Szczecinie z czasem: 1:13:14. No i mam rozterkę, czy utrzymać wpis w triumfalnym tonie, czy jednak uwydatnić mój niedosyt, który mimo wszystkich gratulacji nadal mi towarzyszy.
Wielki sukces
Nie boję się napisać, że wygrana w Szczecinie jest moim największym biegowym dokonaniem pod względem wynikowo-miejscowym. W sporcie nie da się zająć lepszego miejsca, niż pierwsze. Ta sztuka na dystansie półmaratonu udała mi się w życiu 3 raz. Zakładając, że miarą jakości zajętego miejsca jest liczba uczestników biegu, to tryumf pośród 2 tys. osób jest zdecydowanie największym sukcesem w mojej biegowej przygodzie. Oczywiście gdyby do wygrania było 200 zł za pierwsze trzy miejsca, rywalizowałbym prawdopodobnie o miano najlepszego Polaka tuż za plecami Kenijczyków lub Ukraińców. Chcę przez to napisać, że Półmaraton Szczeciński zachowując formułę pełnego amatorstwa, czyli braku nagród finansowych dla zwycięzców, dał mi możliwość przeżycia wspaniałych chwil, które towarzyszyły mi przy przekraczaniu linii mety. Właśnie takie momenty motywują do treningu o 6 rano.
Spory niedosyt
Podtrzymuję zdanie z akapitu wyżej, że cieszę się ze zwycięstwa, ale zachowując pełną autentyczność muszę dodać, że czuję mimo sporego sukcesu – niedosyt! Macie prawo jeszcze tego nie wiedzieć, bo sierpniowe podsumowanie mojego treningu pojawi się za kilka dni, ale pisząc o niedosycie mam na myśli przeciętny czas na mecie w stosunku do tego, jak układał się trening w ostatnim miesiącu. Wszystkie znaki wskazywały na duży przyrost formy, a ja chciałem wykorzystać okazję i przekuć udany trening w nową życiówkę zaczynającą się od 1:10:.. Nie udało się. Siedzę teraz w pociągu i zastanawiam się, co było tego przyczyną? Wydaje mi się, że złożyło się na to kilka czynników, ale te zostawiam do waszej oceny w relacji z wyścigu.
Szczecin – widok z Zamku Książąt Pomorskich
Podróże kształcą – 37. PKO Półmaraton Szczeciński
Skoro podsumowanie jest już za nami, pora napisać kilka słów o samym biegu. Na półmaraton w Szczecinie zdecydowałem się z dwóch powodów. Po pierwsze testuję, jak sprawdza się start w półmaratonie na 2 tygodnie przed pełnym dystansem oraz drugi, czyli półmaraton, który leżał najbliżej mojej powrotnej trasy do Wrocławia znad polskiego wybrzeża.
Do Szczecina dotarliśmy z Asią w sobotę po południu. Dzień chciałem spędzić odpoczywając przed zawodami. Guzik z tego wyszło, bo będąc w posiadaniu dwóch wielkich bagaży, roweru i dwóch nieco mniejszych plecaków, zawstydziłbym niejednego himalajskiego tragarza. Dodatkowo zemściło się na mnie pochopne rezerwowanie noclegu w okolicy dworca kolejowego. Pomysł był dobry, tylko dworzec nie ten, co trzeba. I dzięki temu niedopatrzeniu zwiedziliśmy połowę Szczecina, wykonując przy okazji trening mięśni nóg.
Na szczęście później było już znacznie spokojniej i cały wieczór spędziłem wypoczywając i koncentrując się przed jutrzejszym startem.
Szybki odbiór pakietu startowego i do ośrodka
Zgodnie z zapowiedziami niedzielny poranek przyniósł wysoką temperaturę. Pocieszyłem się, że przynajmniej warunki będą podobne do tych panujących zazwyczaj we Wrocławiu. O 8:20 po kilku minutach spacerku dotarliśmy na miejsce startu (jednak lokalizacja naszego noclegu miała jakieś plusy ;)). Zacząłem spokojną rozgrzewkę i cały oblałem się potem. Spiker podał, że o 9:00 ma być dwadzieścia kilka stopni. Chowałem się w cień, kiedy tylko się dało. Niestety i to niewiele pomogło, upał był niemiłosierny.
Równo o 9:00 wystartowaliśmy! Plan miałem prosty: pierwsze 10 kilometrów biegnę w tempie po 3:20, chowając się za plecami zawodników startujących w towarzyszącym biegu na 10 km, natomiast później walczę o utrzymanie tempa i złamanie 1:11 na mecie. To był plan „A”, planu „B” na ten bieg nie przewidywałem.
W ten oto sposób po 1 km biegu zostałem bez dalszej koncepcji na wyścig. 3 zawodników startujących na 10 km biegło ok. 100 metrów przede mną, następnie ja i kolejna grupka biegaczy na 10 km, 100 metrów za mną. Najgorsze było to, że Trzej Muszkieterowie wcale nie biegli szybciej ode mnie. Różnicę wypracowali na starcie, a dalej biegli moim tempem. Pożałowałem, że „nie przytrzymałem” ich od razu.
Na starcie z radości, że za chwilę się bardzo zmęczę aż podskakiwałem 🙂
Wiele do wyboru mi nie zostało – biegłem kolejne kilometry po 3:20, choć zegarek pokazywał nawet po 3:15, jednak trasa była tak kręta, że nadkładał na każdym kilometrze po 30 metrów. Pierwszą piątkę zamknąłem w 16:50 (tempo 3:22), pomyślałem że jest nieźle. Kibice gorąco dopingowali, pokrzykując: „Dalej, dasz radę, jesteś czwarty!!”. 🙂 Nie wiem, czy to za ich sprawą, ale grupka przede mną rozsypała się, a ja zacząłem wyprzedzać zawodników z pudła biegu na 10 km. Ostatecznie, tylko zwycięzca mi czmychnął tuż przed 9 kilometrem. Dzięki temu wyprzedzaniu udało utrzymać się dobre tempo. 10 kilometr przekroczyłem w czasie 33:55 (tempo 3:23), nadal wierzyłem w końcowy sukces.
Nuda vs taniec na kocich łbach.
Odcinek między 10 a 15 kilometrem okazał się decydujący. Mimo samotnego biegu sądziłem, że powalczę o nowy rekord życiowy, ale zamiast przyśpieszać zacząłem gwałtownie zwalniać. Trasa zrobiła się tak kręta, że na zakrętach doganiałem auto z oficjalnym czasem biegu. A co gorsza przekonałem się, że Szczecin wcale nie jest płaskim miastem. Pierwszy raz odwiedziłem stolicę województwa zachodniopomorskiego i nabrałem respektu do tamtejszych górek. Serio! Niektórymi, to nawet moja rodzinna Szklarska Poręba by się nie powstydziła!
Po 2-3 kolejnych kilometrach, przebiegniętych w tempie bliskim 3:30 zrozumiałem, że mój pogarszający się stan fizyczny i coraz wyższa temperatura nie pozwolą mi na nową życiówkę. To był ten moment biegu, w którym potrzebny jest rywal. Dla dociśnięcia, dla współpracy, dla wyjścia z kryzysu. Zamiast tego, wbiegłem z uszczuplonymi moralami na odcinek drogi, który przypominał średniowieczny trakt handlowy. To nie była zwykła stara kostka brukowa (ta ma przynajmniej regularne kształty), biegłem, a raczej tańczyłem po czymś, co przypominało nadmorskie, wypłukane kamienie. Ten taneczny kilometr zaliczyłem w 3:33. 15 kilometrów w 52:08. Obejrzałem się – pusto. Mentalnie było już po biegu.
Zakręty zaskakiwały co chwilę!
Po wygraną.
Wiedziałem, że życiówki w tych warunkach już nie zrobię. Pewne też było, że wygram ten bieg, o ile nie zrobię sobie po drodze jakiejś krzywdy. Po prostu, biegłem mocno i cieszyłem się z dopingu kibiców. Nawet nie miałem myśli o upragnionej uldze, która czekła na mecie. Kolejne kilometry znowu zaczęły wychodzić odrobinę szybciej, jak gdybym złapał luz i obojętność. Do 20 kilometra dotarłem w czasie 1:09:33.
Przerwać wstęgę na mecie, jako pierwszy zawodnik – piękne uczucie! Ostatnie 100 metrów biegu, mimo przeciętnego czasu, to chwile które na długo zapadają w pamięci. Gdy biegniesz już wśród szpaleru tylu kibiców, a spiker wykrzykuje Twoje imię! Nawet nie wiesz, co dokładnie dzieje się wokół Ciebie, a cieszysz się jak dziecko. 🙂
Nawet z ostatecznego 1:13:17! 😉
Za linią mety.
Powiem szczerze, że się nie spodziewałem takiego zainteresowania biegiem ze strony mediów: TV, radio, lokalna gazeta. Jak się rozgadałem, to spędziłem chyba w strefie 'finiszera’ z 40 minut, opowiadając jak poszedł bieg. Największe wrażenie zrobił na mnie Łukasz Panfil, który jest jednym z najbardziej znanych dziennikarzy biegowych w naszym kraju. To że Łukasz zna na pamięć metrykę wynikową każdego wyczynowego biegacza w Polsce – wiedziałem, ale że zacznie rozmowę ze mną od wymienienia moich amatorskich wyników z ostatniego roku, to mnie zamieniło w słup soli. Było mi naprawdę bardzo miło. 🙂
Teraz nadchodzi czas, na który maratończyk czeka całe przygotowania – luzowanie! A później? Czas na główny spektakl tej jesieni – Maraton Wrocławski, trzymajcie za mnie kciuki!
Ale fryz. Gdybyś nie napisał, źe podskakujesz to bym Cię na tym zdjęciu nie rozpoznał. Myślałem sobie po co wrzucasz zdjęcia tłumu skoro Asia na pewno zrobiła Ci zarypiste fotki 🙂 Przewinąłem do pierwszego zdjęcia i dopiero poznałem, że też tam stoisz.
No i gratulacje, 1:13:17 w samotnym biegu, na kiepskiej trasie w upale to bardzo dobry wynik. We Wrocławiu będzie grubo poniżej 2:30, obiecuję Ci to 🙂
Zobaczymy na co nam pozwoli pogoda we Wrocławiu. Miałem nadzieję, że mnie nie poznasz na trasie i będę mógł zaatakować z zaskoczenia 😉
Super wynik, fajny blog! Będę wracał 😉
Polecamy:
https://www.facebook.com/szczecinhalfmarathon/videos/vb.434144200094618/663193780522991/?type=2&theater
Moim zdaniem jest jeszcze jeden Wielki Plus zawodów a mianowicie taki, to z jakimi warunkami musiałeś się zmierzyć. Andrzej możesz być prawie pewny że jak temperatura we Wro będzie niższa to będzie Ci niesamowicie lekko na tarsie . Organizm zawsze pamięta ostatni start i przed następnym szykuje się na podobne warunki i wysiłek a tu psikus 10C niżej… 😉
Coś w tym jest. Tylko żeby pogoda nie była taka sama we Wrocławiu.
Gratulacje zwycięstwa !!!
PS. Zwycięzców się nie osądza, więc nie ma co marudzić, tylko patrzeć w przód 🙂
Dzięki! 🙂
Brawo! Świetny bieg. Naturalnie przy tych warunkach to wielki sukces. Śledziłem Twoje posty i postępy na bieganie.pl. Widzę, że tutaj forma (sportowa i blogerska również 🙂 ) coraz lepsza. Jeszcze z 1,5-2 sezony i będziesz w absolutym topie amatrów w Polsce. Powodzenia. Będę wracał.
miło słyszeć 🙂
Przede wszystkim mam nadzieję, że kiedyś się uda i będę mógł stwierdzić, że pokonuję maraton w 140 minut. A do tego czasu postaram się napisać coś ciekawego na blogu, tak żeby te kilka kolejnych lat upływało w miłej atmosferze 😉
No i mamy juz spory rucha na stronie. Jeszcze trochę i będzie trzeba forum 140 minut zakładać 🙂
Dobrze, że masz niedosyt po biegu. Nie napisze nic odkrywczego w temacie biegu. Biegniesz na wygraną to cięzko jest biec też po PB zwłasza jak nie ma rywalizacji na trasie. Zrobiłeś swoje i należą Ci sie gratulację. To była po prostu dobra robota.
Czy teraz – perspektywy czasu – oceniasz, że mocny (w końcu szykowałeś się na PB) start w połówce na 2 tygodnie przed maratonem jest dobrym pomysłem?
Jak w kolejnym tygodniu rozłożyłeś jednostki treningowe, żeby nie przegiąć, ale żeby też nie stracić tych kilku ostatnich ważnych dni?
Pytam, bo zawsze biegam półmaraton na 3 tygodnie przed maratonem, a w najbliższym sezonie wypadnie mi przerwa tylko 2-tygodniowa i zastanawiam się czy warto mimo wszystko cisnąć połówkę „na maksa” czy jednak odpuścić trochę z tempa w trosce o regenerację przed startem docelowym?
Niestety trudno to teraz stwierdzić, bo we Wrocławiu wyłożyłem się na innych problemach, niż sprawy wytrzymałościowo-regeneracyjne. Natomiast jestem pewny, że mimo braku PB na połówce w Szczecinie, byłem w okresie sierpień – początek września w życiowej formie. Wspominam o tym, bo zerkam w tym momencie, jak rozłożyłem treningi między HM a M i wyglądało to tak:
Poniedziałek i wtorek po HM – luźne bieganie po 14 km. Środa – Łącznie 15 km, a w tym 10 km po 3:40/km z dopiskiem „zero śladów po połówce”. Później już tylko w sobotę 5 km w tempie hm i 20 km w niedzielę. Tydzień maratoński – standardowo. Reszta dni to spokojne biegi.
Wszystko wskazuje, że taka odległość startów nie była problemem.
Musisz pamiętać jeszcze o jednej sprawie, bardzo ważne jest to, na jakim poziomie czasowym biegasz. Ktoś kto biegnie zawody w 1:50 musi kalkulować, że obciąża organizm dużo bardziej, niż ktoś kto biegnie 1:10. Te 40 minut mogą wymagać tygodnia więcej w regeneracji.
Dzięki za odpowiedź 🙂
Biegam zdecydowanie wolniej niż ty, na połówce prawdopodobnie będę celować w wynik 1:35-1:30.
Zasadniczo skłaniam się ku robieniu tej połówki na jak najlepszy wynik, bo wydaje mi się, że pewność siebie, jaką daje dobry start w HM tuż przed docelowymi zawodami, ma ogromną wartość, której nie można przecenić.
No i zawsze jest jakimś ostatecznym testem możliwości pod kątem określenia strategii na maraton. Mam jeszcze trochę czasu, zobaczymy jak się trening ułoży 🙂
Przy okazji mam jeszcze drugie pytanie:
Jakie jest twoje zdanie odnośnie planowania określonego czasu na maraton? Czy uderzanie w konkretny wynik (np. złamanie 3:20 w maratonie) nie jest swojego rodzaju pułapką? Wiadomo – jak bieg idzie dobrze to można znieść jakąś większą pulę dyskomfortu i cierpienia na trasie i jechać do końca. Ale gdy widzisz, że zaczynasz rozmijać się z planowanym wynikiem to jest pokusa totalnego odpuszczenia („bo przecież i tak nie zrobię życiówki”). Taka sytuacja zdarzyła mi się już dwukrotnie.
Czy wobec tego uważasz, że warto zmienić koncepcję i po prostu „dać z siebie wszystko” na trasie nie celując z jakąś magiczną barierę? Czy lepiej ustawić jasny target i ryzykować z taktyką „wszystko albo nic”?
Ciekawy ten twój blog – czekam na kolejne wpisy 🙂
Bardzo dobre pytanie, na które nie mam gotowej odpowiedzi.
Tak jak wspominasz, albo będzie szło dobrze i będziesz „napierał” do przodu, albo ogarnie Cię frustracja, że nie wypełnisz założeń i kaplica.
Po zastanowieniu, jeżeli debiutujesz w maratonie, to podszedłbym asekuracyjnie i nie narzucał sobie targetu. Dzięki temu możesz zyskać, a raczej nie stracisz, bo każdy wynik (nawet poniżej Twojego poziomu) będzie dla Ciebie w pewnym sensie dobry – w końcu życiówka 🙂
Natomiast, jeżeli podchodzisz do królewskiego dystansu kolejny raz i jesteś już na tyle obiegany, że masz już stabilizację na określonym poziomie, to warto dać sobie konkretne postanowienie czasowe. Bo zakładając, że masz życiówke np. 3:20, to co Ci da 3:22? Jeżeli nie masz innego celu, np. zwycięstwo w kategorii, to ten czas będzie porażką.
Narzucanie sobie konkretnych barier (ambitnych i realnych) daje wielkiego kopa mobilizacyjnego, a jak do tego zadeklarujesz to publicznie (nawet w gronie znajomych) to masz taki „treningowy haj”, że martwisz się głównie tym aby nie przedobrzyć. Przynajmniej ja tak miałem.
Także traktuj założenia czasowe w maratonie jako broń obusieczną. 🙂