Lipiec w biegowym kalendarzu, to nienajlepsza pora na start w zawodach. Po pierwsze, pogoda nie sprzyja szybkiemu bieganiu, a po drugie- jesienne starty są jeszcze daleko, a co za tym idzie, większość biegaczy jest w pełnym treningu. Biorąc pod uwagę wszystkie te aspekty, zdecydowałem się wziąć udział w przełajowym biegu na 5 km – City trail On Tour.
Decyzja o udziale w zawodach zapadła dość spontanicznie. Wiedziałem, że muszę skontrolować swoją obecną formę, jednak nie planowałem tego robić w środku tygodnia, na dodatek po 8 godzinach pracy – a jednak! Przejrzałem listę startową i pokombinowałem z układem jednostek w tym tygodniu. W środowy wieczór byłem 'dość świeży’ i gotowy do szybkiego biegania.
Do Lasu Osobowickiego, w którym rozgrywane były zawody, dotarliśmy z Asią o 18:30, czyli całe 30 minut przed startem. Na szczęście zdążyłem się jeszcze zapisać. Szybka zmiana garderoby i ruszyłem na skromną rozgrzewkę. Po drodze zamieniłem kilka słów ze znajomymi i po 3 kilometrach truchtu byłem cały mokry. Zwątpiłem nawet, czy dam radę w takich warunkach nabiegać coś wartościowego. Na chwilę przed startem schowałem się w cieniu, aby wykonać jeszcze kilka ćwiczeń w miejscu. Ostatni kopniak na szczęście od Asi i byłem ustawiony na linii startu.
Ruszyliśmy! Jak zwykle na przełajowej trasie początek był nerwowy: latające łokcie, kilku sprinterów i wąskie gardło kibiców, wyznaczające trasę biegu – ależ ja to lubię :). Po 500 metrach sytuacja zaczęła się klarować. Tak jak podejrzewałem, na czele grypy znajdowali się: Darek Boratyński, Krzysiek Perz, Tomek Sobczyk, no i ja. Najmniej lubiany układ, 4 osoby w walce o 3 lokaty.
Jeszcze przed pierwszym kilometrem zdecydowałem się wyjść na prowadzenie. Znam chłopaków dobrze i wiem, jakie są ich mocne strony. Wiedziałem, że jak dobiegniemy do 4 kilometra razem, to z Darkiem i Krzyśkiem nie powalczę. Mają zapas szybkości, o którym mogę pomarzyć. Jedyna szansa, to mocny tempowy bieg od początku i zniechęcenie ich do ścigania długim cierpieniem.
Zbliżamy się do tabliczki z napisem”1 km”, czuję, że mocno przycisnąłem – zerkam na zegarek z myślą, że będzie coś koło 3 minut, a tymczasem zegarek wyświetla mi 3:10! Byłem rozczarowany, jednak postanowiłem zacisnąć zęby i postarać się przycisnąć jeszcze mocnej. Krzysiek dawał mi zmiany na prowadzeniu. Darek i Tomek lekko schowali się za naszymi plecami. Drugi kilometr – 3:12. W tym momencie kwestia PB w zasadzie się rozstrzygnęła, pozostała walka o jak najwyższą lokatę.
Biegniemy w zwartej grupie, zakręt w lewo, zakręt w prawo, lekka górka, zbieg. Znamy trasę doskonale i wiemy jak wchodzić w każdy łuk, tak aby nie tracić impetu. Zaprogramowani niczym rajdowi kierowcy, którzy uczą się trasy wyścigu na pamięć.
Biegnę na czele, reszta ustawia się tuż za mną, szykując się do ostrego skrętu w lewo. Zbiegamy do prawej strony, tak aby najłagodniej minąć ten trudny fragment. Nagle widzimy, że ów zakręt został „ułatwiony” przecinką na wskroś, kilka metrów wcześniej. Było za późno – musiałem wyhamować do zera i skręcić! Krzysiek nie zdołał zrobić nawet tego. Widziałem tylko kątem oka, jak nurkuje w zarośla i jego sylwetka znika w gęstych chaszczach.
Chcąc nie chcąc, Darek wyszedł na prowadzenie, ja kilka metrów za nim. Spojrzałem z powątpiewaniem, czy Krzysiek jest w jednym kawałku – był. Stracił kilka metrów, jednak stopniowo odrabiał do nas dystans. Przy tym zamieszaniu, nie zauważyliśmy, że Tomek został z tyłu i już nam nie zagrażał.
Dobiegamy do 3 kilometra – 3:14. Jak na okoliczne przygody całkiem dobrze, chociaż samopoczucie kiepskie. Zdecydowanie jestem już poza strefą komfortu, a tu nagle Darek zrywa się i gna do przodu. Ruszyłem za nim, Krzysiek tuż obok. Czuję, że za chwilę się 'zagotuję’ i będzie to koniec mojego biegu, jednak mimo wszystko staram się utrzymać mordercze tempo. Spoglądam na zegarek – tempo 2:55/km. 500 metrów później Darek odpuścił i wróciliśmy do bolesnego, ale znośnego 3:10. Biegnę tuż za chłopakami, choć muszę przyznać, że tym pół kilometrowym atakiem zostałem prawie zniszczony. Mijamy 4 kilometr – 3:10. Wciąż razem, choć wiem, że zaraz nastąpi jakieś szalone podkręcenie tempa. Darek zaczyna przyśpieszać i niespodziewanie, ku naszemu zaskoczeniu, skręca gwałtownie w prawo, rozrywając taśmę wyznaczającą trasę biegu! Co jest grane?! Ledwo żyłem, ale ryknąłem: „DAREK! Gdzie Ty biegniesz ?! PROSTO!”. Tym razem, to ja stałem się nieoczekiwanie liderem biegu. Pomyślałem: „No to już chyba wszyscy dzisiaj zaliczyliśmy krzaki”. Na 600 metrów do mety znów biegliśmy razem, tworząc zwartą, trzyosobową grupę.
Miałem już dość, chciałem żeby ten bieg się skończył. Tymczasem najciekawsze właśnie się zaczęło. Tak jak przewidywałem: Darek ruszył do kolejnego finiszu, a Krzysiek tuż za nim. Ja uplasowałem się na 3 pozycji. Próbowałem utrzymać tempo, jednak na przestrzeni 200 metrów, straciłem ok. 30 do prowadzącej dwójki. Wbiegam na leśny stadion, ostatni wiraż, ostatnia prosta, powalczyłem jeszcze, ale brakowało samozaparcia i tak skończyłem z czasem 15:46. Trzecie miejsce i strata do zwycięzcy – Darka, 14 sekund. Krzysiek drugi z identycznym czasem na wynikach. To musiał być piękny finisz. Szkoda, że nie brałem w nim udziału.
Wnioski
Mam mieszane odczucia po tym biegu. Miejsce mnie zadowala. Na papierze, taka kolejność była jak najbardziej prawdopodobna. Czas – 15:46.
Na plus, fakt że to mój 6 bieg z rzędu poniżej 16 minut (z wyjątkiem jednego biegu śniegu po kostki). Ostatni raz powyżej 16 minut pobiegłem dokładnie rok temu, na tym samym biegu – 16:24, więc progres w skali rocznej jest zadowalający.
Na minus – pracowałem na wiosnę nad szybkością. Były efekty. Teraz po 4 tygodniach treningu na dużej objętości, czuję się tak, jakbym w ogóle tej pracy nie wykonał. Tempo 3:10 – OK, przyśpieszam do 3:00 i zaczyna mnie odcinać. Najlepiej obrazuje to różnica na mecie. 500 metrów przed końcową kreską biegłem z chłopakami, a na mecie 14 sekund straty. Wiem, że szybkościowcem nigdy nie będę, ale uważam że powinienem mieć przynajmniej mniejszą stratę. Trochę rozgrzesza mnie fakt, że byłem po 8 godzinach pracy oraz fakt, że przed tym startem treningu nie odpuszczałem, jednak mimo wszystko lekki niedosyt z finiszu pozostaje.
Przed maratonem piątki już pewnie nie pobiegnę, ale na jesień postaram się jeszcze coś urwać z tego czasu. Taki start na 5 kilometrów bardzo fajnie odrywa od maratońskiej codzienności.
Jako przerwynik w treningu maratońskim taki start fajnie ładuje mentalne akumulatory. Pogoda, miejsce i nawet wynik schodzą w moim przekonaniu na dalszy plan. Twoja mina na podium też mówi wszystko.
To prawda. Mimo dużego wysiłku fizycznego, psychicznie taki przerywnik w przygotowaniach daje chwilę wytchnienia.