Szczęście, ból i satysfakcja. Te 3 słowa oddają wszystko co czułem, leżąc za linią mety łódzkiego DOZ maratonu. To nie był zwykły bieg. Zresztą, żaden maraton nie jest zwykły, ale ten zapisze się w mojej pamięci wyjątkowo wyraźnie.
Do Łodzi, przyjechaliśmy z Asią w sobotę. Odebraliśmy pakiet, spotkaliśmy się z Sundinnem i Buńkiem, po czym udaliśmy się na wieczorną, rodzinną kolację, odwiedzając przy okazji wujostwo (choć słowo kolacja, w moim przypadku, brzmi zbyt dumnie, ponieważ ograniczyłem się jedynie do szklanki soku pomarańczowego). Później już tylko przygotowanie sprzętu i niespokojny sen – jak zwykle przed maratonem.
Niedzielny poranek mocno mnie zaskoczył. Wszystkie prognozy zapowiadały zachmurzone niebo i lekkie opady, tymczasem od rana było śliczne słońce. Wyszliśmy przed 8:00 z hotelu i od razu zrobiło się nerwowo. Przystanek, z którego zaplanowałem wyruszyć na Atlas Arenę, był nieczynny. Przemieściliśmy się na kolejny, jednak i tu – naszego autobusu nie było. W końcu z pomocą przyszedł nam miejscowy biegacz, który okazał się być lepszym rozwiązaniem, niż aplikacja w telefonie!
Przez te perypetie rozgrzewałem się w pośpiechu. O 8:45 powiedziałem Asi, że spotykamy się za chwilę, przy wejściu do strefy startowej i przez kolejne 15 minut o mało nie osiwiałem z nerwów. Czekaliśmy na siebie w dwóch różnych miejscach! Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że Asia miała przy sobie żele przygotowane na bieg. W tamtym momencie, miałem tak podniesione ciśnienie, że rozszarpałbym każdego, kto by mnie tylko zaczepił. 3 minuty do startu i nagle słyszę: „…Andrzej!!”.. Znalazła się – w ostatniej chwili. Odebrałem żele i poczułem ulgę, jakbym najgorsze miał już za sobą.
Wystartowaliśmy
Po 800 metrach zaczęła kształtować się sytuacja. Przodem pobiegło 7 czarnoskórych zawodników, za nimi Tomek Walerowicz, a następnie grupa ok. 12 osób, w której była czołówka biegu kobiet oraz ja. Podbiegłem do Agnieszki Mierzejewskiej i zapytałem się, jaki czas planuje mieć na połówce. 1:14 – rzuciła krótko. Zawahałem się – był to o minutę szybszy czas, niż planowałem. Spojrzałem za siebie, nikogo nie było. Wybór miałem taki: albo biegnę w grupie na 1:14, albo sam na 1:15. Stwierdziłem, że bardziej skorzystam na grupowej współpracy.
Zająłem miejsce na końcu stawki i czekałem. Powtarzałem w głowie: „Rozluźnij się i uspokój. Nie wychodź bólowi na przeciw.”. Tempo nadawał cały czas Piotr Pobłocki (PB: 2:13:01 – blisko 60 maratonów na koncie), który prowadził dziewczyny na wynik w okolicach 2:29.
Kilometry leciały, a ja biegłem schowany na ostatniej pozycji w grupie. Na dyszce została nas siódemka, przed nami ok. 30 metrów, podążał Marcin Gałązka, który postanowił nieco przyśpieszyć.
Zrobiło się naprawdę gorąco. Na każdym punkcie odżywczym brałem 2 kubki wody: jeden wypijałem, drugi wylewałem na głowę. Kolejne osoby odpadały ze stawki – nawet nie wiem kiedy! Jeszcze przed chwilą, ktoś lekko chował się za mną, odwracam się, a tam nikogo już nie ma. Tym oto sposobem, na 18 kilometrze zostaliśmy w czwórkę: Agnieszka Mierzejewska – walcząca o minimum do Rio, Kenijka – Rachela Mutgaa, Piotr Pobłocki – prowadzący grupę i ja.
Mijamy półmetek – 1:13:45, pomyślałem: „No pięknie, będę żałował na 35 kilometrze… Zgodnie z pierwotną taktyką powinienem teraz przyśpieszyć!”. Oczywiście nie zrobiłem tego. Wiedziałem, że utrzymanie tego tempa do końca, będzie ogromnym sukcesem. Tym bardziej, że poczułem pierwsze objawy zbliżającej się kolki.
25 kilometr, biegniemy nadal razem. Zerkam w lewo i widzę, że podjeżdża auto organizatora. Szyba idzie w dół: „Wszystko OK?”. „OK” – odpowiedział Piotr Pobłocki, Agnieszka twierdząco kiwnęła głową. W tamtym czasie przyszła mi do głowy myśl, że skoro z nimi wszystko w porządku, to kolejny do odstrzału jestem ja. 27 kilometr, Agnieszka lekko schowała się za moimi plecami, Kenijka biegła tuż obok, aż tu nagle Piotrek Pobłocki mówi: „Powodzenia..” – i zbiega na pobocze… Nie przyszło mi do głowy, że może zejść wcześniej niż na 42 kilometrze. Tymczasem na trasie, zaczął się podbieg. Kolejne 500 metrów, zaglądam przez ramię, Agnieszka już odpadła. Zerkam na moją ostatnią kompankę i widzę, że przechodzi trudne chwile. Zostałem sam…
Maraton czas zacząć
Kilometr temu… schowany w grupie, osłonięty przed wiatrem, prowadzony idealnym tempem, bez większych problemów, a 3 i pół minuty później biegnę sam, zaczyna się podbieg, kolka się nasila, nie widzę punktu z wodą, nie mam czym popić żelu, tempo spada – taka tam przewrotność maratonu!
30 kilometr – w zasięgu wzroku pojawia się ponownie Marcin Gałązka. Tylko jakie to ma znaczenie, skoro patrzę na zegarek i widzę, że bariera 2:30 co raz bardziej się oddala? Biegnę nieco zrezygnowany, 33 kilometr i potężny ból w lewej części nadbrzusza. Pokonuje ok. 30 metrów zgięty w pół (cały czas w biegu) – i nic, nie mogę nacisnąć tego miejsca palcami, bo znajduje się ono pod żebrami. Straszna gehenna. Po raz kolejny, spoglądam nerwowo na zegarek. Minimalny zapas jeszcze jest. Mobilizuję się i wmawiam sobie, żeby tym tempem dobiec tylko do 35 km, wtedy będę mógł odrobinę zwolnić (klasyczne sztuczki na oszukanie głowy). Walczę z bólem, 35 km jest tuż przede mną. Mijam duży punkt z kibicami i widzę moją Asię, która głośno krzyczy: „Dawaj Andrzej! Uda Ci się!”. Nie powiem, dodało mi to sporo energii, poczułem, że wszystko jest w moich rękach! To absurdalne, ale w całym tym kryzysie byłem bardzo pewny swego. Zbliżałem się jeszcze bardziej do Marcina. Pomyślałem, że jak go dogonię to razem będzie nam łatwiej. Guzik. Marcin nawet nie próbował się łapać, minąłem go na 38 kilometrze. Na szczęście kolka puściła odrobinę i walczyłem już tylko z bólem mięśniowym, i z wysiłkowym znużeniem. Wiedziałem, że zwalniam, ale nie wiedziałem jak bardzo. Minąłem 40 kilometr i zobaczyłem, że mogę biec końcówkę po 4′ na km, żeby zrealizować cel. Ogarnęła mnie euforia, tzn. byłem już zajechany na maksa, ale wiedziałem, że nie wypuszczę z garści tego wyniku, będę walczył do samego końca!
Jeden zakręt, drugi i jest … upragniona meta w Atlas Arenie. Na dworze było słonecznie i w momencie, gdy wbiegłem do przyciemnionego wnętrza, zupełnie nic nie widziałem. Po chwili moim oczom ukazał się wielki zegar 2:29…
Dobre 20 metrów przed metą uniosłem ręce, niczym zwycięzca tego biegu. Nie obchodziło mnie, czy będzie 2:28:59, czy tylko minimalnie poniżej 2:30. Sekundy nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia, liczyło się tylko to, że 4 miesiące treningów, wyrzeczeń, poświęceń, zaprocentowało i mogłem cieszyć się z nowej życiówki!
Ktoś podał mi rękę, ktoś inny założył mi medal na szyję. Idę zgięty w pół, wężykiem. Do moich uszu dochodzą słowa: „Udało się, zrobiłeś to, co postanowiłeś.”. Podnoszę wzrok, widzę Jacka Wośka, trenera Dominiki Napieraj, którego bardzo cenię i nigdy bym się nie spodziewał, że może kojarzyć jakiegoś tam amatora, a już zupełnie, że będzie znał moje biegowe cele. Poczułem się naprawdę wyróżniony.
Później padłem na plecy i dochodziłem do siebie ok. 10 minut. Beton na Atlas Arenie wydawał się tak miękki, jak świeżo pościelone łóżko. Wkrótce stan zmęczenia przeszedł w stan zdumienia. W przeciągu kolejnej godziny dostałem więcej gratulacji, niż mógłbym się spodziewać w najśmielszych snach. Na samej Atlas Arenie zaczepiło mnie sporo osób, mówiąc, że zaglądają na bloga. Naprawdę byłem w szoku, że spotykam biegaczy, którzy na mój widok rzucają: „Hej Andrzej, udało się?”. Może i ledwo chodziłem, ale za to klatę miałem wypiętą dumnie ;)!
Czułem się dokładnie tak, jak wyglądałem 😮
Po południu udało się wybrać na wspólny posiłek z chłopakami z biegloga. Bardzo miłe spotkanie! Ten weekend na długo zapadnie w mojej pamięci. Teraz czas na tydzień totalnego luzu. A później… wkrótce na pewno nadarzy się okazja, żeby zdradzić co planuję :).
Oficjalnie ogłaszam, że do 140 minut pozostało: 9 minut i 7 sekund!
P.S.
Z tego miejsca, chciałbym serdecznie podziękować za wszystkie złożone gratulacje!
Gratulacje! Super relacja! 🙂